WR(z)E?

W miniony weekend spore poruszenie w środowisku eksperckim – ale i pośród zwykłych obserwatorów wojny w Ukrainie – wywołały dwa zdjęcia opublikowane przez ukraińską armię. Przedstawiały one czołg typu Abrams, operujący – jak wynikało z udostępnionych informacji – w pobliżu linii frontu. Miejsce wykonania fotografii – a wedle załączonego opisu miała to być charkowszczyzna – stało się przyczynkiem do dyskusji o planach zarówno ukraińskiego, jak i rosyjskiego dowództwa. Dyskusji toczonej w oparciu o przekonanie, że jeśli gdzieś pojawiły się Abramsy, to wkrótce „coś się tam wydarzy, zapewne ważnego”.

Północno-wschodni odcinek ukraińsko-rosyjskiego frontu nie jest w ostatnim czasie terenem szczególnie zażartych walk. Po co zatem wysyłać tam najlepsze w arsenale ukraińskiej armii czołgi? Siły Zbrojne Ukrainy oficjalnie otrzymały od USA 31 Abramsów (dla jednego batalionu wedle tamtejszych standardów). Z nieoficjalnych informacji wynika, że ta liczba może być dwa razy większa, nie znamy też treści amerykańskich deklaracji dotyczących uzupełniania nieuniknionych strat w sprzęcie. Tak czy inaczej, Abramsów w ZSU nie ma za wiele, co oznacza m.in., że ich bojowy chrzest na tej wojnie musi zostać starannie przygotowany, ewentualnie być reakcją na naprawdę poważne zagrożenie.

Owa staranność jest o tyle istotna, że debiut innych zachodnich czołgów – niemieckich Leopardów – wypadł fatalnie. Na Zaporożu wozy z niedouczonymi załogami rzucono na silnie zaminowane tereny, bez należytego wsparcia. Zemścił się wówczas m.in. brak dostatecznej liczby trałów, co skutkowało obrazkami płonących Leopardów. Ostatecznie zniszczeniu nie uległa duża liczba czołgów, ale efekt propagandowy był dramatycznie demoralizujący. Mniejsza o rosyjską pewność, że mogą zagraniczne „cuda techniki” niszczyć – dużo gorszy był sceptycyzm zachodnich polityków i opinii publicznych co do kompetencji ukraińskich żołnierzy i dowódców. „Przekazujemy im kosztowny sprzęt, a oni chyba nie potrafią go właściwie użyć” – oto sedno tych wątpliwości. Generalne niepowodzenie zaporoskiej kontrofensywy tylko je wzmogły.

„Staranne przygotowanie” sugeruje nam w pierwszej kolejności działania zaczepne. Wydaje się jednak, że nawet w lokalnej skali są one obecnie poza możliwościami armii ukraińskiej. Samymi czołgami ataków przeprowadzić się nie da, a w walkach na Zaporożu ZSU mocno wyczerpały zapasy amunicji artyleryjskiej. A zatem chodzi o przygotowania natury defensywnej, z rolą przewidzianą dla Abramsów? Czołgi co do zasady są bronią ofensywną, ale należy pamiętać, że lokalne kontrataki to element dobrze prowadzonej obrony. No i nie możemy zapomnieć o pochodzeniu amerykańskiej konstrukcji. To „dziecko zimnej wojny” (we współczesnej wersji rzecz jasna unowocześnione), zaprojektowane do masowego zwalczania sowieckich czołgów sunących po europejskich równinach. Dotychczasowe doświadczenia z użycia Abramsów przeciwko wozom radzieckiej proweniencji pokazują, że amerykańskie maszyny znakomicie wywiązują się z powinności bezwzględnego egzekutora.

Czyżby więc to rosjanie szykowali coś dużego? Coś, z czego zdaje sobie sprawę ukraińskie dowództwo? Przepowiednie dotyczące uderzenia w okolicach Charkowa – czy to z okupowanej ługańszczyzny czy poprzez ponowne otwarcie frontu na północy Ukrainy – pojawiają się regularnie. Zimą i wiosną tego roku przewidywano wejście do akcji 1. Gwardyjskiej Armii Pancernej, odbudowanej po wcześniejszych krwawych zmaganiach. Wedle rozmaitych scenariuszy, jej 700 czołgów i półtora tysiąca transporterów opancerzonych ruszyłoby na Charków czy wręcz na Kijów. W innej opcji owa pancerna pięść zostawiłaby miasta i skoncentrowanym uderzeniem na południe zmusiła Ukraińców do opuszczenia pozycji w Donbasie, w reakcji na możliwe okrążenie. Tymczasem szczytem rosyjskich możliwości okazało się zajęcie Bachmutu. Skąd więc przypuszczenia, że tym razem rosjanie mogą zagrać o większą stawkę?

Przemawiają za tym dwie przesłanki. Po pierwsze, jeśli zsumujemy wyniki częściowej mobilizacji z jesieni ub.r., rutynowych poborów (wiosennego i jesiennego) oraz bieżącej rekrutacji, po uwzględnieniu dotychczasowych strat wyjdzie nam, że rosyjskie wojska lądowe mogą mieć w odwodach poza Ukrainą nawet 100 tys. żołnierzy. Jeśli są odpowiednio wyposażeni, mówimy o znacznym potencjale ofensywnym. A czy są? Jednostki bezpośrednio zaangażowane w walki już od wielu miesięcy działają w realiach sprzętowych niedoborów. Brakuje 40, a niekiedy nawet 60 proc. etatowych czołgów, wozów bojowych czy armat. Stoi to w sprzeczności z doniesieniami rosyjskiej propagandy, sugerującej, że baza przemysłowo-remontowa działa pełną parą, dając wojsku wszystko, co niezbędne. Z dużym prawdopodobieństwem jest to „pic na wodę”, ale może też być tak, że ów sprzęt jednak powstaje/uzdatnia się go do użycia po wyjęciu z magazynów. Frontowcy go nie dostają, bo dowództwo chomikuje czołgi i całą resztę dla potrzeb dużej ofensywy.

Po drugie, moskale już od kilku tygodni zostawiają szereg śladów sugerujących, że rozmieścili przy północnej granicy Ukrainy znaczny komponent przeznaczony do walki radiowo-elektronicznej (WRE). Mam tu na myśli szereg urządzeń służących do zakłócania pracy satelitów, dronów, precyzyjnej amunicji, łączności, pomocnych nie tylko w fizycznym niszczeniu potencjału przeciwnika, ale i przy maskowaniu ruchów własnych wojsk. I oczywiście, takie działania mogą być elementem „maskirówki” (dezinformacji), ale w tej chwili za mało wiemy, by wykluczyć, że są to realne przygotowania.

Ps. Wczoraj w Ukrainie poległ kolejny rosyjski generał – władimir zawadzki. Formalnie zastępca dowódcy 14. Korpusu Armijnego, faktycznie – zwłaszcza w sytuacjach bojowych – jego rzeczywisty dowódca. Niezły rzemieślnik, więc śmierć zawadzkiego jest dla Ukraińców dobrą wiadomością. Wóz generała najechał na minę, oficer zginął na miejscu.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Ukraiński Abrams w pobliżu linii frontu (jedna z dwóch ujawnionych fotografii)/fot. ZSU

„Ardeny”

16 grudnia 1944 roku III Rzesza rozpoczęła swoją „ostatnią szarżę”. Tego dnia ruszyła ofensywa w Ardenach – zaskakujące uderzenie, przeprowadzone przez 30 niemieckich dywizji (w tym 12 pancernych), na belgijskim odcinku frontu zachodniego słabo obsadzonym przez aliantów. Niemcy zamierzali rozciąć siły wroga, oddzielając wojska brytyjskie od amerykańskich, zdobyć Antwerpię, a następnie zaatakować w kierunku północnym, okrążając i niszcząc cztery alianckie armie. Cel był ambitny, zamysł strategiczny jeszcze bardziej – Adolf Hitler sądził, że w obliczu tak znaczącej porażki Waszyngton i Londyn będą skore do wynegocjowania pokoju z Berlinem. Wówczas Wehrmacht mógłby skupić się na walce na wschodzie – z sowietami, którzy pod koniec 1944 roku stali na Wiśle.

Efekt zaskoczenia był piorunujący – Amerykanie, na których skupiło się uderzenie, chwilę wcześniej sądzili, że koniec wojny jest tuż-tuż, a przed sobą mają co najwyżej „czternastolatków z zacinającymi się strzelbami”. Tymczasem runęły na nich doborowe jednostki, wyposażone m.in. w „Królewskie Tygrysy”, najcięższe i największe czołgi użyte w walce podczas II wojny światowej (ich wymiary były raczej przekleństwem niż atutem, ale skuteczność 88-milimetrowej armaty pozostawała w tamtym czasie niedościgła). Niemcom sprzyjała również pogoda, która uniemożliwiała użycie alianckiego lotnictwa. Ich początkowe sukcesy wywołały w Rzeszy euforię – oto znów niemieckie siły zbrojne zmuszały swoich przeciwników do cofania się, ba, niekiedy wręcz do panicznej ucieczki.

Niemieckim cywilom święta upłynęły pod znakiem wielkich nadziei (na odwrócenie losu). Ale już wtedy – choć walki w Ardenach trwały niemal do końca stycznia – sztabowcy Wehrmachtu wiedzieli, że kontrofensywa skazana jest na niepowodzenie. Alianci się ogarnęli, pogoda poprawiła, a braki paliwa zatrzymały niemieckie czołgi. W ostatecznym rozrachunku zmagania w Ardenach przetrąciły kręgosłup wojskom III Rzeszy na zachodzie – ubytków w ludziach i sprzęcie nie było już czym uzupełnić, wielu wojskowych straciło motywację, kontynuowanie walki z Amerykanami i Brytyjczykami uważając za bezcelowe. Tym niemniej ardeńska ofensywa wymogła na aliantach zaangażowanie ogromnych zasobów – w sumie ponad 800 tys. ludzi, z których co dziesiąty został zabity lub ranny (straty niemieckie były porównywalne). Do dziś „bitwa o wybrzuszenie” (Battle of the Bulge) – jak mówi się o niej w anglosaskiej historiografii – pozostaje największą bitwą w historii wojsk USA.

O czym wspominam, szukając w historii analogii dla wydarzeń w Ukrainie. Wydarzeń, które wedle jednych analityków niechybnie nastąpią (bez przesądzania kiedy dokładnie), wedle innych właśnie się zaczęły. W tej analogii „Niemcami” są rosjanie, co czyni ją nieco kulawym narzędziem – ale lepszego w najnowszej historii nie znalazłem. Z czego wynika owa kulawość? Ano sytuacja rosji jest inna od uwarunkowań, w jakich znalazła się pod koniec 1944 roku III Rzesza. Niemcy walczyły wówczas o przetrwanie, a kataklizm – rozumiany jako bezwarunkowa kapitulacja, upadek reżimu i okupacja – był brutalnie realną perspektywą. Współczesna rosja może co najwyżej przegrać wojnę w Ukrainie i jakkolwiek skutki tej porażki mogą być poważne – na przykład oznaczać koniec putinizmu – egzystencjalnej katastrofy na rosjan to nie ściągnie (ryzyko w tym zakresie jest minimalne). Tym niemniej dla putina i ekipy Ukraina to „gra o wszystko” – trudno wyobrazić sobie scenariusz, w którym po ewidentnej porażce zachowują władzę. To winduje motywacje Kremla do poziomu porównywalnego z motywacjami nazistowskiej elity. Najogólniej rzecz ujmując – „trzeba zrobić coś, by zmniejszyć zakres porażki”.

Zasoby rosji są także inne niż III Rzeszy u końca jej historii. Rosyjski przemysł nie leży w gruzach, utrata ćwierci miliona żołnierzy w 140-milionowym społeczeństwie to nie to samo, co niemal osiem milionów zabitych i rannych wojskowych w 70-kilkumilionowym kraju. Tyle że wbrew kremlowskiej propagandzie, przemysł rosji nie radzi sobie z zapewnieniem niezbędnych dostaw dla armii, a społeczeństwo nie garnie się do woja i na front. Notable co rusz zapewniają poddanych, że nie będzie kolejnej mobilizacji, co nie wynika z braku takiej potrzeby (obiektywnie istniejącej, wszak rosyjscy dowódcy w Ukrainie nieustannie mierzą się z niedostatkiem rezerw), ale z obaw o społeczne reakcje. Bez sięgnięcia po ryzykowne, radykalne kroki (masową mobilizację i jakiś nieprawdopodobny stalinowski reżim, który pozwoliłby zwiększyć efektywność fabryk i warsztatów), rosja jest w podobnej sytuacji jak Niemcy pod koniec wojny – ma za krótką kołderkę, rozumianą jako możliwość projekcji realnej siły.

Ale nadal nie jest bezzębna i może gryźć. Ma również strategiczne rezerwy, pośród których wymienia się 1. Gwardyjską Armię Pancerną, stanowiącą odwód sztabu generalnego sił zbrojnych federacji. Mnóstwo o niej doniesień w ostatnich tygodniach, gdzie propagandowy przekaz miesza się z sensownymi informacjami. I tak z jednej strony mamy obraz bicza bożego, wiszącego nad Ukrainą, zdolnego w każdej chwili do potężnego uderzenia. Z drugiej, dezawuujące przekazy, zgodnie z którymi 1.GAP to zbieranina mobików i sprzętu z lamusa, liczna, ale nie stanowiąca większej wartości. Faktem jest, że armia dwa razy dostała w Ukrainie solidne wciry. Ale wycofana jesienią ubiegłego roku, miała czas na odtworzenie stanów osobowych. Ponad dziewięć miesięcy to dość, by przeszkolić mobików – od indywidualnych szkoleń począwszy, po zgrywanie całych pododdziałów. Nie wiem, ile z 700 czołgów, którymi ma dysponować 1.GAP, to T-90 Proryw i najnowsze modernizacje T-72 – wedle kremlowskiej propagandy stanowią one większość parku maszynowego. Ale niech realnie będzie ich 200-300 – to już solidna siła. Niech doniesienia, że „pierwsza” otrzymała wszystko co najlepsze, sprawdzą się choćby w jednej trzeciej czy połowie – już mamy czynnik, który może solidnie namieszać.

Jak? 50-tysięczna armia (wedle stanów ewidencyjnych), nawet przy silnym wsparciu innych jednostek, w tym lotniczych, Ukrainy na kolana nie rzuci. Niemieccy sztabowcy w grudniu 1944 roku też nie mieli złudzeń, że porażka aliantów w Ardenach da Rzeszy coś więcej niż lepszą pozycję negocjacyjną. Ale właśnie w tym rzecz. Raz jeszcze powtórzę to, co kiedyś napisałem – nie sądzę, by generałowie federacji – znający realne możliwości sił zbrojnych, które nie pozwalają na pokonanie Ukrainy w konwencjonalnym konflikcie – mierzyli dalej niż „dowiezienie” przynajmniej części zdobyczy terytorialnych do momentu, kiedy staną się one przedmiotem rozmów pokojowych. A nie da się tego zrobić, pozostając przez cały czas w obronie. Potrzebna jest jakaś wolta, działanie wyprzedzające, operacja, która wymusi na Ukraińcach zdecydowaną reakcję, odbierze im inicjatywę, wygasi presję na innych odcinkach frontu.

Gdzie miałyby być te rosyjskie Ardeny? 1.GAP ma kilka wydzielonych jednostek w Ukrainie, ale zasadniczo stacjonuje w miejscach stałej dyslokacji w pobliżu Moskwy oraz w obwodzie kurskim. Oczywiście, armię można przerzucić, ale nie sądzę, by rosyjskim generałom marzyła się wolta na południu Ukrainy. Tamtejsza logistyka już teraz ledwo zipie, wisząc na wąskiej nitce mostu krymskiego. Drugie tyle wojska, w dodatku przewidziane do ofensywy (a więc znacząco większego zużywania zasobów), byłoby zdecydowanie ponad jej możliwości. Centralny odcinek frontu jest jak zabetonowany; w obwodzie donieckim zasadniczo linia frontu nie zmieniła się od 2014 roku, tak mocno trzymają się tam Ukraińcy. Kolejna próba frontalnych ataków zapewne skończyłaby się kolejnym fiaskiem. Atak na Kijów lub Charków (gdzie 1.GAP miałaby najbliżej)? Trudno mi uwierzyć, by w rosyjskiej armii po zeszłorocznych porażkach ktokolwiek jeszcze myślał o zajmowaniu wielkich miast. Zwłaszcza stolicy z jej doskonałą obroną przeciwlotniczą, która pozbawiłaby rosjan jedynej niewątpliwej przewagi, jaką daje im lotnictwo. Pozostaje więc północny odcinek obecnego frontu – uderzenia z rejonu okupowanego obwodu ługańskiego. Ostatnie kilkanaście godzin przynosi informacje o rosyjskiej wzmożonej presji w tym rejonie, co niektórzy analitycy interpretują jako początek rosyjskiej (kontr)ofensywy.

W rosyjskiej sztuce operacyjnej dużą wagę przykłada się do przełamania (linii frontu) i rajdu na tyłach przeciwnika. Armie pancerne powołuje się właśnie do takich celów. W realiach konfliktu na wschodzie trudno wyobrazić sobie scenariusz głębokiej penetracji ukraińskich tyłów. Przy możliwie największym powodzeniu, rosjanie mogliby wbić się na głębokość 40-50 km, zmuszając część donbaskiego zgrupowania ZSU do opuszczenia swoich pozycji. W takim scenariuszu być może udałoby się moskalom zająć „brakującą połowę” obwodu donieckiego. Mają już ługańszczyznę, więc oznaczałoby to „wyzwolenie Donbasu” – co mogłoby stanowić pretekst do ogłoszenia końca spec-operacji. Takie Ardeny 2.0, zakończone powodzeniem atakujących. Nie sądzę, by rosjanom taki pomysł się powiódł, ale nie mogę wykluczyć, że będą go realizować. Wówczas będę trzymał kciuki, by historia się powtórzyła.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Ps. Szanowni, piszecie mi, że jacyś prokremlowscy aktywiści medialni publicznie dworują sobie z moich kompetencji. Dziękuję za czujność, ale nie zamierzam reagować. Mam w głębokim niepoważaniu opinie na mój temat, wyrażane przez „fachowców”, co to wojny na oczy nie widzieli, a sugerują, że wiedzą o niej wszystko. Zwłaszcza gdy są to gamonie, nad którymi unosi się zapach zużytego owijacza do stóp.

„Puczystan”

Wojna rosyjsko-ukraińska stworzyła ciekawą perspektywę poznawczą, dając niczym lustro możliwość przyjrzenia się samym sobie. Dzięki niej wiemy na przykład, że jako społeczeństwo potrafimy świetnie się zorganizować i nieść pomoc uchodźcom. Wiemy też, że niezależnie od ostrego sporu politycznego, możliwy jest w Polsce konsensu wokół spraw związanych z bezpieczeństwem narodowym – w tym przypadku dotyczy on wsparcia wojskowego dla Ukrainy. Poznaliśmy siłę naszej gospodarki, która bez problemu zaabsorbowała kilkaset tysięcy dodatkowych osób. To twarde fakty, już zaistniałe, ale część wniosków wynikłych z tej samoobserwacji wciąż podlega procesom falsyfikacji. Wojna ujawniła istnienie kolaborantów i prorosyjskich aktywistów, usiłujących przekonać nas – rzekomo racjonalną perswazją bądź ordynarnym szantażem – do racji Kremla. Prorosyjska aktywność (medialna i polityczna) oraz odzew na nią, zdawały się potwierdzać niepokojącą skalę zjawiska. Miniony weekend pokazał, że były to nieuzasadnione obawy. Jak Polska długa i szeroka, zewsząd dochodziły sygnały świadczące o tym, że życzymy rosji źle. Że cieszy nas zamieszanie w „puczystanie”, które – mieliśmy nadzieję – zmieni się w krwawą wojnę domową. Może to i nieetyczne, ale cóż, rosja zrobiła niemal wszystko, byśmy tak właśnie ją postrzegali. I oczywiście, radosny, masowy zryw w reakcji na rebelię prigożyna nie oznacza, że wspomnianych łajdaków i podążających za nimi użytecznych idiotów w Polsce nie ma. Są, tyle że naszych, normalnych, jest dużo-dużo więcej.

Jeśli szczury wieją z tonącego okrętu, to w podobnej sytuacji prorosyjscy politycy i pseudodziennikarze zaszywają się w swoich norach. W sobotę jakby ich wymiotło. Uaktywnili się dopiero późnym wieczorem, gdy prigożyn dał znać, że kończy rajd na Moskwę. Od tej pory – idąc śladem wyznaczonym przez kremlowską propagandę – usiłują przekonać swoich odbiorców, że nic złego się nie stało. Bunt prigożyna jest w tej percepcji teatrem, wielką zakulisową rozgrywką, której maluczcy nie są w stanie pojąć – i lepiej niech nie próbują pojmować, tylko przyjmą za „fakt autentyczny”, że putin cały czas kontrolował sytuację, i że z tej „maskirówki” za chwilę wyłoni się nowa jakość. Na przykład takie ułożenie pionków na wojennej szachownicy, że los Ukrainy jest już w zasadzie przypieczętowany. Dawno nie czytałem równie durnych kocopołów, ale przyjrzyjmy się im bliżej. Po pierwsze, bo infekują także normalną część info-sfery, rodząc niepotrzebne spekulacje czy wręcz panikę. Po drugie, skarpetkosceptyczne racjonalizacje wydarzeń z minionego weekendu stwarzają dobry pretekst, by spróbować wyjaśnić, co w istocie się wydarzyło.

„Nic”, twierdzi część (pro)kremlowskich aktywistów. Unieważnia to argument o „wielkiej rozgrywce”, ale nie oczekujmy od rosyjskiej propagandy jednorodnych i logicznie spójnych sygnałów. Raz, że się miota (wypracowując coraz to nowe wyjaśnienia), dwa, zagospodarowuje różne grupy odbiorców. Jednych bardziej uspokoi, że „putin czuwał”, innych, że przecież „nie ma o czym mówić”. Tyle że jest. W trakcie marszu na Moskwę wagnerowcy zdjęli z nieba sześć do ośmiu maszyn rosyjskich sił powietrznych, zabijając co najmniej 13 lotników (a wedle niektórych źródeł – 20). Po 16 miesiącach pełnoskalowej wojny wiemy, że rosji nie zbywa personelu lotniczego, zwłaszcza wysokiej klasy specjalistów. Tymczasem zestrzelony Ił-22 to powietrzny punkt dowodzenia; rosja ma obecnie kilka takich maszyn. Spośród śmigłowców aż trzy to maszyny specjalistyczne, służące do walki radioelektronicznej – i w tym przypadku rosyjski stan posiadania jest skromy, cała flotylla takich Mi-8 liczy zaledwie kilkanaście sztuk. Dodajmy do tego konia roboczego rosyjskiej armii – helikopter szturmowy Ka-52. Jest ich jeszcze całkiem sporo, około 90 sztuk, lecz tylko część w stanie lotnym. Realnych widoków na nowe maszyny nie ma, a i Ukraińcy chyba znaleźli bardzo skuteczny patent na „Kamowy”, tylko w czerwcu zestrzeliwując ich osiem (łącznie po 24 lutego ub.r. mniej więcej 40). Zatem owo „nic” to raczej kosztowne „coś”.

Kosztowne wizerunkowo, o czym pisałem w sobotę, wspomnę więc tylko o blamażu rosji i samego putina. Mocarstwo zmieniło się w bananową republikę, przede wszystkim zaś twardy władca w przerażonego staruszka. W urządzonej na modłę mafijną federacji nie ma takiej wartości i takiego celu, które uzasadniałyby tak wielką zniewagę. Między bajki można zatem włożyć zapewnienia, że „Kreml wszystko zaplanował”.

Idźmy przez moment tym tropem i zobaczmy, co miałby zaplanować. Na przykład skrytą pod pozorem rebelii i reakcji na nią relokację wojsk na bardziej obiecujące pozycje. Jakie? Pierwsza odpowiedź wymaga wprowadzenia. Co jakiś czas rosjanie wrzucają informacje o swojej 1. Gwardyjskiej Armii Pancernej. Po zeszłorocznym podwójnym laniu została ona wycofana z frontu, a jej zdolności bojowe miały zostać odbudowane. Po 9 miesiącach szkolenia i zgrywania oddziałów, wyposażona we wszystko co najlepsze, 1. Armia czeka teraz na sygnał do ataku. Ma on nastąpić na północnym odcinku frontu i pozwolić odzyskać rosji utracone we wrześniu ub.r. tereny charkowszczyzny. W razie powodzenia natarcie będzie kontynuowane dalej na południe i wschód, celem zniszczenia donbaskiego zgrupowania ZSU. Tyle „fachowe” wrzutki, które pojawiają się w informacyjnym obiegu. Część jednostek 1. Armii znajduje się obecnie na ługańszczyźnie i doniecczyźnie, ale większość w rosji, w znaczącym oddaleniu od Ukrainy. I ani w weekend, ani dziś nie zaobserwowano żadnych ruchów o cechach masowego przerzutu, zarówno przy granicy z Ukrainą, jak i na okupowanych obszarach. Innymi słowy, rebelia jako przykrywka dla przerzutu to bzdura.

Równie bzdurny wydaje się scenariusz nieco rozłożony w czasie. Zgodnie z nim, ową dogodniejszą pozycją byłaby Białoruś, gdzie do wygnanego prigożyna dołączyliby jego najemnicy. „Wagner to mała armia, wyposażona w czołgi, artylerię i lotnictwo”, zauważają propagatorzy tej teorii. A 20-30 tys. uzbrojonych po zęby bojowników mogłoby otworzyć kolejny front, stawiając Ukraińców w niekorzystnej sytuacji (zmuszając ich do skoncentrowania wysiłków na obronie stolicy). Pozornie logiczne, tylko u licha, po co rosjanom pretekst w postaci puczu? W dobie zwiadu satelitarnego moskale i tak nie są w stanie przeprowadzić skrytej koncentracji, mogą więc grać w „otwarte karty”, a przynajmniej bez konieczności ośmieszania własnego kraju i głowy państwa. No i na boga, dajcie spokój z tym drugim frontem – wagnerowcy w Ukrainie nie stanowiliby wartości dodanej. Nie wzięliby się „skądś”, a z obszaru dotychczasowych walk lub jego zaplecza. Tymczasem armia rosyjska z trudem obsadza to, co w tej chwili stanowi aktywną linię frontu. Na priorytetowym Zaporożu brakuje jej 20-30 tys. żołnierzy, w Donbasie są jednostki nierotowane od stycznia br. Konieczność zastąpienia wagnerowców, którzy opuścili Bachmut, oddziałami regularnej armii, postawiła rosyjskie dowództwo przed perspektywą utraty zdobytego z tak wielkim trudem miasta. Mówiąc wprost, ruskim brakuje rezerw, by wzorem Ukraińców prowadzić tam uporczywą obronę. Zaś wspomniana 1. Armia to strategiczny odwód rosyjskiego sztabu generalnego. Ma więc rosja za krótką kołderkę, by „bawić się” w kolejny front. Wagner w swej dotychczasowej postaci rzeczywiście był małą armią, logistycznie jednak całkowicie zależną od wojska. 20-tysięczny kontyngent nie wskórałby za wiele, jeśliby nie stała za nim dużo liczniejsza logistyka.

Jest jeszcze opcja „drugiego frontu”, ale w wersji hybrydowej. Wedle niej, cały pucz był po to, by oddać Białoruś w ręce grupy Wagnera i tym sposobem zyskać dostęp do polsko-białoruskiej granicy. Wówczas oprychy od prigożyna rozpoczęłyby działania prowokacyjne, na dłuższą metę na tyle dokuczliwe dla Polski, że Warszawa zrezygnowałby z aktywnego wsparcia dla Ukrainy. W wersji hard wagnerowcy mieliby ruszyć na przesmyk suwalski. To już srogie fiction, ale uprawdopodobniane analogią z naszej, polskiej historii. Wagnerowcy byliby tu niczym żołnierze gen. Lucjana Żeligowskiego, którzy jesienią 1920 roku, pod pozorem niesubordynacji wobec Józefa Piłsudskiego, a de facto za jego zgodą, zajęli Wilno. Zabawne, że po 16 miesiącach wojny, która pokazała koszmarną niekompetencję rosyjskich sił zbrojnych, ktoś jeszcze snuje scenariusze konfrontacji z NATO. No ale Kreml miałby się od wszystkiego odcinać – oto sedno intrygi. Zostawmy te rojenia o przesmyku i skupmy się na granicy. Czysto teoretycznie wagnerowcy mogliby ją „podpalić” – skuteczniej niż przed dwoma laty białoruskie KGB. Pytanie, jak długo pozostawaliby bezkarni – moim zdaniem, krótko. Atak rakietowy NATO na obóz/obozy szkoleniowe Wagnera na Białorusi załatwiłby sprawę. Otwarta wojna z rosją? Ależ skąd! Wystarczyłby komunikat: „Nie atakujemy was, nawet nie atakujemy Białorusi, po prostu, zabijamy bandytów, z którymi federacja nie ma nic wspólnego, a którzy nam szkodzą”. Snuję wizję eskalacji, by doprowadzić ów scenariusz do logicznego końca. Tak naprawdę nie sądzę, by Kreml zgodził się na serię wizerunkowych policzków po to tylko, by „prawilnie” dobrać się do naszej granicy.

Po co więc to wszystko było? Moim zdaniem w rosji mieliśmy do czynienia z wojskowym zamachem stanu. Przewrót, wiele na to wskazuje, nie miał być pełen – nie chodziło w nim o odebranie władzy putinowi, ale o wymuszenie na nim zmian w kierownictwie sił zbrojnych. Ambicje prigożyna pokryły się z oczekiwaniami generalicji, niechętnej ministrowi obrony i szefowi sztabu generalnego. Nie wiem, kto tu był „samcem alfa”, sądzę, że to wojskowi „zagospodarowali” prigożyna. Mam świadomość organizacyjnej niewydolności armii rosyjskiej, inercji jej kadr i generalnie niskiego etosu służby państwowej, ale to nie tłumaczy bezkarności, z jaką wagnerowcy szwendali się po rosji. W zasadzie nikt ich nie atakował (jeden potwierdzony incydent), a straty sił powietrznych rosji to efekt „nerwowych palców” wagnerowskich operatorów systemów OPL. „Broń u nogi” musiała być elementem planu i miała prigożynowi ułatwić wymuszenie dymisji siergieja szojgu i gen. walerija gierasimowa, prawdopodobnie uruchomić mechanizm głębszej kadrowej zmiany. Czy uruchomiła? W poniedziałek szojgu i gierasimow nadal zajmują swoje stołki, ale czy to oznacza, że zamachowcy przegrali? Może na wyniki ich zwycięstwa trzeba poczekać, a może rzeczywiście im się nie powiodło. Co wcale nie byłoby złą wiadomością. Oto bowiem siłami zbrojnymi rosji nadal rządzą niekompetentni ludzie. Zaś wsparcie dla rebelii, choć nienachalne, ma konkretne nazwiska. Łatwo ustalić, kto nie podjął decyzji, kto postanowił się przyglądać, kazał swoim ludziom „stać z bronią u nogi”. Tymczasem historycznie patrząc, nic tak skutecznie nie osłabiało rosyjskiej armii jak mściwe czystki…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu i Michałowi Strzelcowi. A także: Patrycji Złotockiej, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Jakubowi Dziegińskiemu, Radosławowi Dębcowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Mateuszowi Borysewiczowi i Marcinowi Pędziorowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Czytelnikowi PiotrowiKatarzynie Byłów, Adzie Bogackiej, Piotrowi Dopierale oraz Czytelnikowi Maciejowi.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. prigożyn w zajętym przez wagnerowców dowództwie południowego okręgu wojskowego, mieszczącym się w Rostowie nad Donem. Towarzyszą mu (od lewej) gen. junis jewkurow, wiceminister obrony narodowej i gen. władmir aleksiejew, zastępca szefa wywiadu wojskowego. Ot, miła pogawędka przy okazji puczu…/fot. grupa Wagnera

Przeklęta

Tytułem uzupełnienia poprzedniego postu – na obszarze charkowszczyzny znalazły się nie tylko II rzutowe i tyłowe jednostki sił rosyjskich. Była tam również 1. Gwardyjska Armia Pancerna, elita wojsk lądowych rosji. To ona, jej wozy, błyszczały na paradach w Moskwie. W czasach sowieckich armia stacjonowała w NRD, w przypadku wojny z NATO miała zadecydować o sukcesie uderzenia w głąb Zachodu. W lutym br. jej dywizje pojawiły się w Ukrainie – i dostały łomot podczas prób zajęcia Charkowa, a potem wejścia na tyły wojsk ukraińskich w Donbasie.

Wczesnym latem 1. GAPanc. została w większości wycofana z linii frontu – by odbudować potencjał bojowy – wciąż jednak przebywała w Ukrainie. Kilka dni temu – gdy zaczęła się ukraińska kontrofensywa – jej oddziały miały wszystkie atrybuty, by zatrzymać atakujących. Nie doszło jednak do żadnego poważnego uderzenia, a gwardyjskie sołdaty masowo dały nogę do rosji. Porzucając po drodze ciężki sprzęt w ilościach, które nie mieszczą się we łbie.

Dziś oficjalnie poinformowano, że 1. GAPanc. została przeniesiona do rosji. Orkowi analitycy pocieszają się racjonalizacją, w myśl której dowództwo armii ubiegło Ukraińców i zręcznym manewrem wycofało wojsko z ewentualnego okrążenia. Przy okazji, rozbawiła mnie inna racjonalizacja – otóż rosjanie mają na froncie 150 tys. ludzi, Ukraińcy zaś 700 tys. Ci pierwsi zatem nie są w stanie obsadzić linii obronnych wszędzie w wystarczającym zakresie. Mógłbym nawet przystać na taką interpretację ukraińskiego zwycięstwa, konkludując stwierdzeniem, że tylko idiota posyła na wojnę za małą armię. Ale takie przedstawienie sprawy mija się z rzeczywistością. Siły zbrojne Ukrainy istotnie liczą te 700 tys. osób. Lecz na froncie Ukraińców jest niewiele więcej niż rosjan. Podawanie stanu osobowego całej armii to nadużycie. Idąc tym tropem, należy wskazać, że rosja ma pod bronią 800 tys. wojskowych (pół roku temu miała prawie 900 tys….), a z innymi służbami mundurowymi grubo ponad milion.

Poza tym, czy to nie przewaga techniczna i technologiczna miały być podstawowym rosyjskim atutem?

Wróćmy jednak do ukochanej formacji rosyjskich militarystów. Niniejszym bowiem można ogłosić, że 1. GAPanc. przestała istnieć jako zorganizowany związek operacyjny. Nie ma sprzętu, ludzie się rozpierzchli. Kiedyś – gdy takiej dezintegracji towarzyszyło powszechne tchórzostwo i niekompetencja (czyli jak w ostatnich dniach) – jednostki skreślało się ze stanów. Rugowano z dokumentów i pamięci instytucjonalnej sił zbrojnych. Numer takiej formacji stawał się „przeklęty”. Co zrobią raszyści?

—–

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to