Erozja

Jest w „Civil war” scena, gdy samochód z głównymi bohaterami jedzie przez płonący las. Nie mam dziś nastroju na literackie opisy, poprzestanę więc na stwierdzeniu, że to jedne z piękniejszych kadrów tej amerykańskiej produkcji.

Wojenna destrukcja ma w sobie zwodnicze piękno – aby je dostrzec, wcale nie trzeba być piromanem. Zwodnicze, bo urzeka i fascynuje – a nie powinno. Zwodnicze, bo dla ludzi opisujących i fotografujących wojnę jest rodzajem wytchnienia. I nagrody za wszelkie dotychczasowe trudy. „Ale to zajebiście wygląda!” – komentował kiedyś jeden z moich kolegów po fachu. Dach budynku przed nami na dobre objął ogień, a że na ostatnim piętrze znajdowały się stanowiska strzeleckie, pożar trawił także podręczne składziki amunicji. „Jak noworoczne fajerwerki”, pomyślałem, gapiąc się z rozdziawioną papą na kolejne wybuchy.

Tyle że tam byli ludzie.

A w płonącym lesie z „Civil war” zwierzęta, cały złożony ekosystem, któremu właśnie odbierano życie. Czego bohaterowie – żyjący z wojny dziennikarze – jakby nie dostrzegali, zafascynowani wirującymi w nocnym powietrzu, iskrzącymi się liśćmi.

Obejrzałem ten film w weekend i „trawiłem” do tej pory. Poszarpały mną dwie rzeczy – pierwsza wiąże się z osobistymi doświadczeniami. Niczym filmowa Lee (świetna Kirsten Dunst), miałem już wojny dość, a zarazem trudno było mi się z nią rozstać. Bo gdy przychodził kryzys, zaraz potem pojawiało się coś, co odwlekało decyzję o rezygnacji z wojennej reporterki. „No kurwa, dla tego widoku/tego przeżycia warto tu być!”, stwierdzałem urzeczony i zafascynowany.

I czort, że wcześniej było przerażenie, a później dokuczliwe rozkminki „co by było gdyby…?”. No i ta świadomość, że to nie jest „park przygód Marcina Ogdowskiego i jemu podobnych”, a czyjeś prawdziwe życie – i śmierć.

Nie zdradzę Wam losu Lee; napiszę tylko, że dawno nie „czułem” tak dobrze emocji filmowej postaci, dawno nie były mi tak bliskie.

Ale też dawno nie towarzyszył mi – podczas seansu i po nim – egzystencjalny lęk. „Civil war” dzieje się we współczesnych Stanach Zjednoczonych, objętych tytułową wojną domową. Niezwykle okrutną i bezsensowną, jak niemal każdy taki konflikt. Amerykanie od dawna przepracowują traumę wojny secesyjnej, tym mocniej i częściej, im bardziej kryzysową sytuację mają w kraju. A dziś znów są w kryzysie, koszmarnie spolaryzowani i podatni na najgorszy populizm. Czy grozi to secesją? Nie wiem, ale twórcy uznali taki scenariusz za prawdopodobny. Oglądamy więc film drogi – dość przewidywalną sekwencję zdarzeń, a mimo to o nieprawdopodobnej mocy. Widziałem wojny i powojnia na własne oczy w kilku krajach na trzech różnych kontynentach. Obrazy zniszczeń wryły mi się w pamięć, podobnie jak dźwięki towarzyszące zbliżaniu się do linii frontu. Ale przełożenie tego na realia USA, ukazanie wojny w amerykańskim anturażu – i to „okiem” niezwykle sprawnej kamery – wbija w fotel. I zmusza do myślenia, co by było, gdyby w Stanach rzeczywiście doszło do wojny.

Srogie to są refleksje.

Zajęta sobą, a w konsekwencji także i osłabiona, Ameryka to potężne zagrożenie dla demokratycznego świata, łobuzy wszak chciałyby tę sytuację wykorzystać. Globalnie Chiny, regionalnie reszta bandyckiej czwórki – rosja, Iran, Korea Północna. Wojna niechybnie zagościłaby i w naszej części Europy. Bilibyśmy i zapewne pobilibyśmy drani – bo Zachód i bez USA pozostaje silny – ale cena mogłaby być straszliwa, zwłaszcza dla państw frontowych.

Mógłbym się pocieszać, że to jedynie „pofilmowe natręctwa”, ale przecież dobrze wiem, że u podstaw leżą całkiem realne obawy. Nie dostrzegam zewnętrznych zagrożeń dla dominacji wojskowej USA. Widzę jednak, że Stany erodują od środka.

Nie wiem, czy to chwilowy kryzys, czy powolna rezygnacja z roli strażnika demokratycznej części świata. Cząstkową odpowiedź uzyskamy już w najbliższy piątek – kongres ma się wtedy pochylić nad ustawą o pomocy dla Ukrainy. Ostatnie się linia kunktatorska czy górę weźmie poczucie odpowiedzialności jedynego supermocarstwa?

Nz. Facebook przypomniał mi, że dziewięć lat temu przejechałem z kolegami przez tzw. linię rozgraniczenia – i trafiliśmy do Doniecka. Skąd wybraliśmy się m.in. do zajętego już wówczas przez ruskich Debalcewa. Tam rozmawiałem z „żołnierzami armii DRL”, którzy – sądząc po tym, jak używali języka rosyjskiego – tylko udawali miejscowych. Te gamonie też zapowiadały, że prędzej czy później spotkamy się w Kijowie, a potem w Warszawie (też, bo i wcześniej, i później, słyszałem kilka podobnych „deklaracji”). O czym wspominam nie tylko z uwagi na facebookową przypominajkę, częściowo okolicznościowy wojenno-reporterski wpis. ale również w odpowiedzi na formowany przez prorosyjskich propagandystów zarzut, który ma wyjaśniać agresywną wobec Polski retorykę Kremla. Otóż zdaniem kolaborantów, wina leży po naszej stronie, bo to my, Polacy, od ponad dwóch lat „nieustannie” prowokujemy rosję. No więc nie, panowie skarpetkosceptycy – waszym chlebodawcom marsz na Warszawę marzy się od dawna…/fot. Darek Prosiński

—–

Ps. Szanowni, muszę odpocząć, więc wybieram się na kilkudniowy urlop. Wracam do pracy we wtorek. Zakładam, że do tego czasu uda się zebrać środki na dalsze funkcjonowanie mojego ukraińskiego raportu. Gdybyście chcieli mnie wesprzeć jednorazowo, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

„Swoje”

Spędziłem w strefach działań wojennych i kryzysów humanitarnych dwa lata. Nie ciągiem – jeździłem zwykle na dwa-cztery tygodnie, przytrafiły mi się również dwie dłuższe wyprawy. Działo się to na przestrzeni kilkunastu lat, było zatem doświadczeniem mocno rozłożonym w czasie. I stopniowalnym. W Afganistanie czym innym był wyjazd na patrol z grupą bojową, czym innym opuszczenie bazy w towarzystwie CIMIC-u realizującego projekty dla ludności. Jeszcze innym doświadczeniem były wyprawy samodzielne, bez wojska; poznawanie kraju i ludzi w trybie, powiedzmy, „turystycznym”. Inne ryzyka, inna „adrenalina” i strach. Podobnie sprawy mają się z Ukrainą, gdzie nie sposób zrównać przebywania na froncie z pobytem w miejscowości, gdzie owszem, słychać działa, czasem nawet coś przyleci, ale zasadniczo trzeba by wyjątkowego pecha, żeby czymś oberwać. Pecha lub czyjegoś nieogaru – w Iraku mało mnie nie zabił tamtejszy żołnierz (z nowej irackiej armii), który podczas ćwiczeń z ostrą amunicją rzucił granat tak, jakby sam chciał się nim zabić. Uratował mnie refleks, lecz i tak tygodniami szorowałem dupsko, by pozbyć się drobinek, kamyków i bóg wie czego jeszcze, co poszło z falą uderzeniową, czyniąc z części moich spodni siateczkę.

Mniejsza o to; nie o weterańskie wspomnienia chodzi. Chcę o skutkach. Kiedyś, po nieprzyjemnym kontakcie z IED, cały i zdrów wróciłem do domu. Poszedłem do kina, zgasło światło, a ja… uciekłem z sali. Ciemność wywołała atak paniki; to w takich okolicznościach dowiedziałem się, że choruję na PTSD. Terapia pomogła, po rocznej przerwie wróciłem do wyjazdów. Ale po kilku latach, z których najintensywniejsze były doświadczenia donbaskiego frontu, uznałem, że mam już dość. Przestałem się bać, a to jest gorsze niż paraliżujący strach. Dlatego moje ostatnie pobyty w Ukrainie to wolontaryjna humanitarka a nie wojenna reporterka. Na front niech pakują się młodsi dziennikarze, z mniejszym bagażem. Ja swoje zrobiłem.

„Ja swoje zrobiłem”, mówi Ihor, którego poznałem w 2015 roku. To skądinąd ciekawa historia, bo mowa o chłopaku z Doniecka, który osiem lat temu opowiadał się za noworosją. W stolicy tzw. donieckiej republiki ludowej działał w proseparatystycznej młodzieżówce; zapewniał mnie wtedy, że to, co działo się na wschodzie, to prawdziwa ludowa rewolucja. Nie przekonał mnie, nie przekonał samego siebie – rok później był już w wolnej Ukrainie, w kolejnych latach odbył turę na Donbasie. Po 24 lutego znów zaciągnął się do wojska. Odsłużył rok, wiosną został zdemobilizowany. Latem dołączył do rodziny w Polsce. „Proponowali mi kolejne pół roku w wojsku, ale odmówiłem. Nie mam już na to sił”.

Mnie nie musi się tłumaczyć, jednak w Polsce spotkał się już z komentarzami typu „dezerter”, „dekownik”, „tchórz”.

Jakiś czas temu rozmawiałem z kolegą fotoreporterem na temat wyzwań rekrutacyjnych, przed jakimi staje ukraińska armia. Ubywa ochotników, mobilizowane są kolejne roczniki; to kwestia na odrębny wpis, dość zaznaczyć, że wielu doświadczonych żołnierzy opuściło już szeregi. „No kurwa, po roku w wojsku, kilku miesiącach na froncie, który tam przecież jest prawdziwym młynem, opcja demobilizacji to jak wygrany los na loterii”, skwitował ów kolega.

Mogłem tylko przytaknąć.

Nie wolno – zwłaszcza tym, którzy nie wiedzą, czym jest wojna – oceniać wyborów Ihora i jemu podobnych. Powściągliwość w tym przypadku to kwestia elementarnej przyzwoitości. Pamiętajmy też o czynnikach obiektywnych – gdy zaczęła się inwazja, Ukraińcy walczyli o przetrwanie. Po drodze okazało się, że diabeł nie taki straszny, że orków można pokonać, że moskal nie jest w stanie zagrozić całemu państwu. Że dla większości Ukraińców nie jest to zagrożenie egzystencjalne. Jest i nie jest, karty wszak mogą się obrócić, ruskim mogłoby być łatwiej, gdyby nie mieli się z kim bić. Tym niemniej w ukraińskiej świadomości społecznej coraz mocniej zakorzenia się przekonanie o „odległej wojnie”. Podobnej do tej z lat 2014-22. Do której można się przyzwyczaić i która niekoniecznie jest już tak motywująca dla potencjalnych rekrutów. Ukraiński sukces – przetrwanie, odzyskanie części ziem, straszliwe poturbowanie rosyjskiej armii – ma i taki wymiar: sprzyja myśleniu „ja swoje zrobiłem”.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. To zdjęcie zrobiono mi zimą 2015 roku, gdzieś na ługańszczyźnie