(Nie)domknięcie

W 2022 roku wydawało się, że Joe Biden – polityk uformowany w czasach zimnej wojny – chce „domknąć historię” i definitywnie rozstrzygnąć amerykańsko-sowiecką rywalizację. Bo choć w 1991 roku ZSRR upadł, a USA zapewniły sobie dwie dekady supremacji, putinowska rosja wróciła na ścieżkę imperialnych ambicji. Szło więc o to, by ponownie sprowadzić ją do roli podrzędnego mocarstwa; to byłoby „dziedzictwo Bidena”, jego osobisty wkład w historię przez wielkie H.

Dziś wiele przemawia za tym, że amerykański prezydent nie jest aż tak ambitny. Skąd ów wniosek? Ano ze skali amerykańskiego wsparcia dla Ukrainy, która – chcąc-nie chcąc – stała się polem rywalizacji między Stanami a neosowiecką rosją.

Konflikt na Wschodzie – jakkolwiek sprowokowany wyłącznie przez rosjan – dał Waszyngtonowi pretekst, by w relatywnie krótkim czasie zadać Moskwie nokautujący cios. Wystarczyło doprowadzić do sytuacji, w której armia ukraińska zniszczy rosyjskie siły inwazyjne i odzyska kontrolę nad okupowanymi obszarami. Przy odpowiednio dużej pomocy wojskowej zadanie do wykonania w ciągu kilkunastu miesięcy, w realiach „kroplówki” będące poza możliwościami Ukraińców.

Pozostając na gruncie bokserskiej analogii: Biden woli, by „jego zawodnik” trzymał gardę i tylko co jakiś czas wyprowadzał ciosy proste; bolesne, upokarzające, ale nie takie, które waliłyby z nóg. Czego w ostatecznym rozrachunku nie da się wykluczyć jako konsekwencji długotrwałego „obijania rosyjskiej gęby”, ale co z pewnością nie nastąpi za kadencji obecnego prezydenta USA, a być może nawet nie za jego życia.

Jakie są źródła tego samoograniczenia?

—–

Coś, co miało być atutem Joe Bidena – ów zimnowojenny rys biograficzny – okazuje się obciążeniem. Z jakichś powodów (być może związanych z wiekiem, który nie sprzyja poznawczym i intelektualnym woltom), amerykański prezydent nie potrafi przestać myśleć o rosji i jej przywódcy w takich samych kategoriach, jak czynili to jego poprzednicy w Białym Domu. A ci widzieli ZSRR jako równorzędnego przeciwnika – takiego, który na wielu polach ustępował USA, lecz braki kompensował atomowym arsenałem i potęgą konwencjonalnej armii.

Ów respekt widać zwłaszcza w ostatnich dniach, kiedy podnoszona jest kwestia używania amerykańskiej broni dalekiego zasięgu na rosyjskim terytorium. Biden mówi twardo „nie”, obawiając się reakcji rosjan. Znów daje o sobie znać „zarządzanie eskalacją”. Mam na myśli szereg praktyk amerykańskiej administracji, zorientowanych na ograniczanie ryzyka, że USA – zobligowane przez alianse – zmuszone będą wejść w wojnę, w której sięgnięto już po broń jądrową. Czyli znajdą się w sytuacji bliższej czarnemu scenariuszowi niekontrolowanej eskalacji.

—–

Wojna na Wschodzie osłabiła rosję – putin nadal rozbudowuje wojsko, ale w oparciu o parytet ilości, głównie ludzkiej masy. To, co w jego armii najwartościowsze, zginęło i poszło z dymem w Ukrainie. Koszmarne straty i niekompetencja przyniosły upadek geopolitycznego paradygmatu o sprawności rosyjskich sił zbrojnych. Przekonanie, że za rosją stoi „druga armia świata” dekadami pozwalało Moskwie negocjować z pozycji dominującej. Teraz wiemy już, że Kreml dysponuje wojskiem w najlepszym razie z ostatnich pozycji pierwszej dziesiątki – jeśli brać pod uwagę jego konwencjonalne walory.

Dlatego Moskwa regularnie sięga po atomowy straszak. Kremlowskie groźby wielokrotnie już sfalsyfikowano, przekraczając kolejne „czerwone linie” putina. Lecz nadal pozostaje cień niepewności co do determinacji rosjan, technicznie zdolnych do wyprowadzenia atomowego ciosu nie tylko w Ukrainę, ale i we wspierających ją członków NATO.

Stąd powściągliwość Bidena, którą odnajdujemy też w postawach innych zachodnich przywódców. Różnie takie podejście można oceniać – dla jednych to Realpolitik, dla innych kunktatorstwo czy wręcz kapitulanctwo. Bezspornym faktem jest, że owa powściągliwość podtrzymuje rosyjską determinację, daje rosjanom nadzieję, że mogą zwyciężyć. A więc z jednej strony ogranicza ryzyko wielkiej wojny, z drugiej, przedłuża tę „mniejszą”, mnożąc kolejne jej ofiary.

—–

Ukraińcy, co oczywiste, narzekają na taki stan rzeczy – i na Bidena. Gwoli uczciwości warto przypomnieć, że sami postępowali podobnie.

W połowie 2015 roku sytuacja w Donbasie już się wyklarowała. Na przestrzeni minionego roku Ukraińcy ograniczyli zdobycze terytorialne sprowokowanej i wspieranej przez rosjan rebelii, ale całkowicie jej zdławić – i odzyskać pełni kontroli nad obwodami donieckim i ługańskim – nie zdołali.

Na przeszkodzie stanęła armia rosyjska i postawa nowych ukraińskich władz. W Kijowie obawiano się, że zbyt zdecydowane działania dadzą Moskwie pretekst do pełnoskalowej wojny – a tej chciano wówczas uniknąć. W efekcie Ukraina nie wykorzystała początkowego powodzenia operacji antyterrorystycznej. Nie zrozumcie mnie źle – Ukraińcy strzelali do rosjan bez pardonu. Pierwsze boje regularnych formacji obu krajów miały miejsce już w 2014 roku. Rzecz w tym, że Kijów mógłby wysłać na Wschód więcej wojska – czego nie zrobił – samej armii zaś dać polityczną zgodę na walkę bez ograniczeń. Za bezpieczniejszą uznano jednak regułę samoograniczania, w wyniku czego rosyjska artyleria bezkarnie i skutecznie biła po ukraińskich pozycjach. Armaty i wyrzutnie stały bowiem na „nietykalnej ziemi” – w rosji, tuż przy granicy z Ukrainą.

Dziś mamy do czynienia z zupełnie inną sytuacją – Ukraińcy okupują przygraniczne rosyjskie terytoria i atakują cele w głębi federacji. Niszczą rafinerie, składy paliw, ba, nie obawiają się uderzać w priorytetowe dla rosjan obiekty, jak choćby bazy bombowców strategicznych. Obawy? Pewnie jakieś mają, nade wszystko jednak jest u Ukraińców determinacja, by maksymalnie osłabić efektywność rosyjskiej machiny wojennej.

Tylko że oni już na wojnie są, a Biden się na nią nie wybiera.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Zdjęcie ilustracyjne, fot. SzG ZSU

Tekst pierwotnie, w nieco innej formie, ukazał się w portalu Interia.pl

Kulawa

Śledząc doniesienia mediów z ostatnich kilku dni, trudno oprzeć się wrażeniu, że wojna z rosją – która zaatakuje kraje nadbałtyckie i/lub Polskę – jest już w zasadzie przesądzona. I że zacznie się lada moment – nie w „odległej” perspektywie dekady, ale za 2-3 lata. Czyli właściwie „jutro”.

Polacy znów są zaniepokojeni, ślad tego odnajduję w korespondencji z Czytelnikami, którzy pytają mnie o realność takiego scenariusza. A niektórzy zastanawiają się, skąd ów kolejny wysyp alarmistycznych treści.

Śpieszę „ugasić ten pożar”.

Nie wszyscy mają świadomość, że kilkanaście dni temu zaczęły się – rozpisane na niemal cztery miesiące – największe ćwiczenia NATO od 1988 roku. Weźmie w nich udział ponad 90 tys. żołnierzy i setki sztuk sprzętu – od okrętów, przez samoloty i śmigłowce, po wozy bojowe. Scenariusz Steadfast Defender 2024 zakłada, że państwa wschodniej flanki Sojuszu zostały zaatakowane przez rosję (której nazwa w oficjalnych dokumentach nie pada). Celem manewrów jest przećwiczenie operacji obronnej, w tym kluczowego dla jej powodzenia przerzutu amerykańskich sił do Europy. Epizody są i będą rozgrywane m.in. w Finlandii, krajach nadbałtyckich, w Polsce i Rumunii.

Agresja rosji na Ukrainę nie pozostawia złudzeń co do charakteru putinowskiego reżimu. Świadomość, z czym mamy do czynienia, przekłada się na powszechną akceptację dla rozmaitych wysiłków militarnych, podejmowanych przez państwa Sojuszu. W tym dla ćwiczeń. Tym niemniej skala Steadfast Defender 2024 wymaga dodatkowych uzasadnień. Medialnej oprawy, która przekona obywateli (wyborców i podatników), że wojsko nie ćwiczy, „bo lubi”, tylko że dzieje się to w odpowiedzi na realne ryzyka.

Podobnie jak zbrojenia, o których słyszymy nieprzerwanie od wielu miesięcy, niezależnie od zmiany władzy, do jakiej w międzyczasie doszło.

Wysyp medialnych doniesień to efekt budowania wspomnianej oprawy. Uzyskiwany kontrolowanymi przeciekami – na przykład o budowaniu przez wojsko fortyfikacji w północno-wschodniej Polsce – ale i otwartymi deklaracjami, wypowiedziami przedstawicieli władz, jak choćby wywiady ministra obrony czy szefa resortu spraw zagranicznych. „Nie ma żartów, musimy się przygotować”, czytamy i słyszmy. Dołóżmy to tego doniesienia zza wschodniej granicy – gdzie przecież wojna trwa w najlepsze – oraz uwzględnijmy mechanizm „zarabiania na straszeniu”, będący istotą działania mediów, i mamy wszystkie składowe niepokojącego wzmożenia.

Możemy się na to zżymać – wkurzać na polityków, dziennikarzy, wojskowych, że nas straszą, nie dają spokoju. Gdy obiektywnie nic się nie zmieniło – rosjanie nie stoją u granic, dysząc żądzą zemsty. Ano nie stoją, ba, nie wydarzyło się nic, co zwiększyłoby możliwości militarne moskali; przeciwnie, w dającej się przewidzieć przyszłości armia rosyjska dalej, mimo ilościowych przyrostów, podlegać będzie jakościowej degrengoladzie. „Z czym więc do ludzi?”

Pisałem o tym kilkanaście tygodni temu, ale warto do tej myśli wrócić. Z ryzykiem wojny jest jak z ryzykiem katastrofy lotniczej – nawet jeśli jest niskie, bliskie zeru, to i tak – z uwagi na ewentualne skutki – należy traktować je bardzo poważnie. Wypadki lotnicze zdarzają się rzadko, ale w ich efekcie ginie mnóstwo ludzi. Podobnie z wojnami. Więc nie jest żadną fanaberią „dmuchanie na zimne”, śrubowanie procedur i norm, zabezpieczanie się. Zbrojenie, ćwiczenie, budowanie fortyfikacji na terenach zagrożonych potencjalnym atakiem.

Takie wysiłki wcale nie oznaczają, że „jutro będzie wojna”. Ba, mogą wręcz sprawić, że nie dojdzie do niej nie tylko jutro, pojutrze, ale i po-po-pojutrze.

Przestrzegałem, przestrzegam i przestrzegał będę przed rosją, zwłaszcza w jej putinowskim wydaniu. Tamtejsze elity polityczne cechuje wyraźna skłonność do ryzykanctwa, gry va banque oraz bezwzględna determinacja. Co czyni oczywistym założenie, że rosjanie będą szukać swojej szansy. I być może uderzą w jakieś słabsze ogniowo. Ale najpierw muszą „uporządkować” kwestie Ukrainy, nade wszystko jednak działać w komforcie „atomowej polisy” – by wszelakie niedostatki w zakresie siły konwencjonalnej wetować groźbą użycia broni jądrowej.

No ale rosja takie możliwości ma – powie ktoś. Ma, lecz nuklearna triada (oparta o nośniki w postaci samolotów, okrętów podwodnych i naziemnych wyrzutni rakietowych), by być skutecznym narzędziem, musi cechować się wysoką niezawodnością. Tymczasem…

Tymczasem dziś w nocy rosjanie poderwali do ataku na Ukrainę 10 bombowców Tu-95. Wystrzeliły one 29 pocisków manewrujących, co oznacza, że pojedyncza maszyna przeniosła nie więcej niż trzy rakiety. Tupolewy projektowano jako nosiciele ośmiu pocisków (klasycznych i jądrowych), wersje zmodernizowane dostosowano do przenoszenia sześciu rakiet. Skąd więc tak duży wymiar „pustego przelotu”?

Prawidłowa odpowiedź może zawierać się w stwierdzeniu, że rosjanom brakuje rakiet. Być może tak właśnie jest – dotychczasowy przebieg kampanii lotniczej cechuje się niemrawością i znacząco odbiega od tego, co obserwowaliśmy na przełomie 2022 i 2023 roku. Ale nie mniej prawdopodobne jest inne wyjaśnienie – dotyczące kondycji rosyjskiego lotnictwa strategicznego. Niemłode już samoloty są wyżyłowane i to ich stan techniczny uniemożliwia „załadunek po korek”. Nowych maszyn nie ma i nie będzie (w perspektywie najbliższych kilkunastu lat), a przecież nadmierna eksploatacja to nie jedyny problem. Ukraińcy udowodnili już, że potrafią niszczyć rosyjskie bombowce na głębokich tyłach – czy to za pomocą dronów czy aktów bezpośredniego sabotażu.

Kulawa triada niespecjalnie nadaje się do szantażu i miast kompensować, tylko wzmacnia niedostatki konwencjonalnych sił zbrojnych. Czy z takimi pionkami idzie się na wojnę?

—–

Dziękuję za uwagę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Tu-95, eksponat muzealny/fot. własne