Obawy

Dziś chciałbym napisać o „Wojnie nuklearnej”, niedawno wydanej książce Annie Jacobsen. Autorka to zasłużona, nagrodzona m.in. Pulitzerem, amerykańska dziennikarka; absolutny top tamtejszego świata mediów. Jej rozmówcy zaś – politycy, wojskowi i naukowcy, głównie z USA, ale też z innych krajów – to osoby z pnia establishmentu. Co podkreślam, by uzmysłowić Wam, że „Wojna…” ilustruje obawy ludzi, którzy mają „insajderskie” spojrzenie na kwestie użycia broni jądrowej. A wysłuchał ich ktoś o solidnym warsztacie i sprawdzonej rzetelności.

Czytelnicy nie muszą się obawiać – nie zamierzam ze szczegółami opisywać zawartości książki. Istotę oddaje podtytuł: „Możliwy scenariusz”; jest to więc quasi-relacja z pierwszych kilkudziesięciu minut po wystrzeleniu pocisku nuklearnego. W oparciu o informacje rozmówców i dostępne dokumenty autorka rekonstruuje proces decyzyjny, skutkujący wejściem USA i federacji rosyjskiej w jądrową konfrontację, oraz przybliża technologiczne/techniczne właściwości arsenałów. Nade wszystko jednak opisuje – czyniąc to z przerażającą skrupulatnością – fizyczne, biologiczne i chemiczne skutki atomowych eksplozji. Skóra cierpnie i ma cierpnąć. „Poza uderzeniem asteroidy jest tylko jeden scenariusz, który może położyć kres naszej cywilizacji w zaledwie kilka godzin: wojna nuklearna”, czytamy we wstępie. I to jest zasadnicze przesłanie książki.

Z przesłań cząstkowych wynika m.in. że eksplozja tylko jednej głowicy jądrowej – umieszczonej w kosmosie, 500 km nad terytorium USA – wywołałaby koszmarny blackout na obszarze całego kraju. Że uderzenie pocisku międzykontynentalnego o odpowiedniej mocy zniszczyłoby Waszyngton; nihil novi, podobnie jak świadomość, że taki atak mógłby mieć efekt dekapitacyjny, bo zginęłaby większość przedstawicieli amerykańskich władz. Rzecz w tym, że odpowiednimi możliwościami – zarówno „kosmicznymi”, jak i „międzykontynentalnymi” – już dziś dysponuje Korea Północna. I że Stany – choć posiadają rozmaite systemy obronne – mogłyby sobie nawet z takim pojedynczym zagrożeniem nie poradzić. A stąd prosta droga do zagłady.

Inna cząstkowa konkluzja jest bowiem taka, że w odpowiedzi USA unicestwiłyby Koreę. Tyle że część amerykańskich rakiet musiałby lecieć nad rosją. Jak zinterpretowaliby ów akt rosjanie? Idźmy dalej – putinowska propaganda chwali się możliwościami arsenału nuklearnego, kładąc nacisk na jego niezawodność. Tymczasem system Tundra – składający się z satelitów wczesnego ostrzegania – jest dalece niedoskonały. Niedowidzący, na poły ślepy; mniejsza o szczegóły techniczne, dość napisać, że odpalenie kilkudziesięciu rakiet na Koreę mógłby zinterpretować jako start kilkuset pocisków. Zamiar ograniczonej riposty urósłby wówczas do intencji przeprowadzenia ataku totalnego, którego celem nie mógłby być nikt inny poza rosją. Jak zareagowałyby rosyjskie władze?

Na okoliczność takich pomyłek jeszcze podczas zimnej wojny Amerykanie i sowieci ustanowili gorące linie. By w razie potrzeby szybko nawiązać kontakt i wyprowadzić drugą stronę z błędu. Ale by taka procedura zadziałała, linie muszą być czynne. Po wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie relacje między USA a rosją zepsuły się na tyle, że rosjanie miesiącami ignorowali amerykańskie prośby o kontakty na najwyższych szczeblach – to po pierwsze. Po drugie, skuteczność gorącej linii opiera się na bazowym, minimalnym zaufaniu; jedni muszą uwierzyć drugim, że ci w nich nie wystrzelili/nie wystrzelą. A jeśli po tamtej stronie słuchawki znajduje się paranoik lub co gorsza, cały sztab ludzi do cna nieufnych?

Tymczasem głównodowodzący – w obu przypadkach – ma zaledwie 6 minut na podjęcie decyzji, czy i w jaki sposób wyprowadzić nuklearny cios.

„6 minut” – Jacobsen podkreśla to kilka razy. Z jej książki wyziewa wręcz strach, że tego czasu jest tak mało. A presja tak gigantyczna. Istota tego lęku sprowadza się do wątpliwości czy po drugiej stronie będzie z kim rozmawiać, czy w ogóle uda się nawiązać kontakt. Jeśli się nie uda, albo tamci nie uwierzą, zacznie się armagedon. Bo raz wysłanych pocisków cofnąć nie sposób. I nie mają one opcji samozniszczenia, bo możliwość zdalnego przerwania lotu niesie ryzyko wrogiego przejęcia. Część rakiet uda się zestrzelić, ale w sekwencji: „rosjanie myślą, że lecą na nich setki pocisków, wysyłają więc cały swój aktywny tysiąc, na co Amerykanie wystrzeliwują własny tysiąc”, w przestrzeni mamy taką ilość amunicji, że nawet po przerzedzeniu jej przez OPL to, co doleci, wywoła potworne zniszczenia. Jakie? Jacobsen kreśli ponury scenariusz – by poznać jego szczegóły, odsyłam do lektury. Na użytek tego tekstu napiszę, że autorka nie wierzy w opcję ograniczonej wojny atomowej. W jej ocenie, cechy arsenału jądrowego i dyspozycje decydentów przesądzą o nieodwracalnej eskalacji, której skutkiem będzie totalna wojna nuklearna.

I jako się rzekło na wstępie: opowieść Jacobsen zostawia z przekonaniem, że w ten sposób myśli istotna część amerykańskiego establishmentu. Nie trzeba nam książki, by znaleźć potwierdzenie tej tezy – wystarczy posłuchać Joe Bidena i przedstawicieli jego administracji. Przeanalizować pod tym kątem politykę USA wobec napadniętej przez rosję Ukrainy. Bez trudu usłyszymy i dostrzeżemy amerykańską wstrzemięźliwość, której źródłem jest przekonanie o konieczności uniknięcia eskalacji. Niedoprowadzenia do sytuacji, w której wojna nabierze cech konfliktu nuklearnego.

Moim zdaniem, ten strach nasilił się po puczu prigożyna, który z całą mocną obnażył słabość systemu władzy w rosji. To wtedy Amerykanie się przestraszyli, że pod drugiej stronie gorącej linii może nie być komu podnieść słuchawki. Albo będzie to zbój i paranoik, przy którym putin uchodzi za racjonalnego gościa. To w popuczowej refleksji odnajdziemy powody dyskretnej początkowo wolty Stanów Zjednoczonych w odniesieniu do idei wspierania Ukrainy. Przejścia z pozycji „jesteśmy z wami aż do ostatecznego zwycięstwa”, na stanowisko „pomożemy wam zachować niepodległość i integralność”. „Kroplówka” materiałowo-techniczna i zakazy dotyczące używania zaawansowanych systemów broni na terenie rosji to praktyczne skutki takiego podejścia.

Jest nim również sceptycyzm, z jakim przyjęto na Zachodzie „plan zwycięstwa” Wołodymyra Zełenskiego. NATO, zwłaszcza USA, ma wszelkie środki i narzędzia, by zaakceptować i wdrożyć ukraiński plan zwycięstwa. Gospodarczo i militarnie góruje nad rosją po wielokroć – poza jednym aspektem, gdzie siły są wyrównane. Albo mogą takie być, ale sprawdzić to można na jeden sposób – wszczynając wojnę. Jądrową. Bo o arsenał jądrowy rosji chodzi. I jego percepcję na Zachodzie, o której pisze Annie Jacobsen. Póki ta przesiąknięta lękiem percepcja się nie zmieni, póty USA nie pomogą Ukrainie bardziej niż do tej pory – o czym więcej piszę w felietonie dla „Polski Zbrojnej”, który znajdziecie pod tym linkiem.

—–

Na dziś to wszystko. Dziękuję za lekturę i udostępnienia. Pamiętajcie proszę, że piszę głównie dzięki Wam – i jak kania dżdżu potrzebuję Waszych subskrypcji i „kaw”. Kapie ostatnio; symbolicznie i nie na tyle, bym ze spokojem planował kolejne działania. Pomożecie? Stosowne przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Okładka „Wojny…”/fot. własne

(Nie)domknięcie

W 2022 roku wydawało się, że Joe Biden – polityk uformowany w czasach zimnej wojny – chce „domknąć historię” i definitywnie rozstrzygnąć amerykańsko-sowiecką rywalizację. Bo choć w 1991 roku ZSRR upadł, a USA zapewniły sobie dwie dekady supremacji, putinowska rosja wróciła na ścieżkę imperialnych ambicji. Szło więc o to, by ponownie sprowadzić ją do roli podrzędnego mocarstwa; to byłoby „dziedzictwo Bidena”, jego osobisty wkład w historię przez wielkie H.

Dziś wiele przemawia za tym, że amerykański prezydent nie jest aż tak ambitny. Skąd ów wniosek? Ano ze skali amerykańskiego wsparcia dla Ukrainy, która – chcąc-nie chcąc – stała się polem rywalizacji między Stanami a neosowiecką rosją.

Konflikt na Wschodzie – jakkolwiek sprowokowany wyłącznie przez rosjan – dał Waszyngtonowi pretekst, by w relatywnie krótkim czasie zadać Moskwie nokautujący cios. Wystarczyło doprowadzić do sytuacji, w której armia ukraińska zniszczy rosyjskie siły inwazyjne i odzyska kontrolę nad okupowanymi obszarami. Przy odpowiednio dużej pomocy wojskowej zadanie do wykonania w ciągu kilkunastu miesięcy, w realiach „kroplówki” będące poza możliwościami Ukraińców.

Pozostając na gruncie bokserskiej analogii: Biden woli, by „jego zawodnik” trzymał gardę i tylko co jakiś czas wyprowadzał ciosy proste; bolesne, upokarzające, ale nie takie, które waliłyby z nóg. Czego w ostatecznym rozrachunku nie da się wykluczyć jako konsekwencji długotrwałego „obijania rosyjskiej gęby”, ale co z pewnością nie nastąpi za kadencji obecnego prezydenta USA, a być może nawet nie za jego życia.

Jakie są źródła tego samoograniczenia?

—–

Coś, co miało być atutem Joe Bidena – ów zimnowojenny rys biograficzny – okazuje się obciążeniem. Z jakichś powodów (być może związanych z wiekiem, który nie sprzyja poznawczym i intelektualnym woltom), amerykański prezydent nie potrafi przestać myśleć o rosji i jej przywódcy w takich samych kategoriach, jak czynili to jego poprzednicy w Białym Domu. A ci widzieli ZSRR jako równorzędnego przeciwnika – takiego, który na wielu polach ustępował USA, lecz braki kompensował atomowym arsenałem i potęgą konwencjonalnej armii.

Ów respekt widać zwłaszcza w ostatnich dniach, kiedy podnoszona jest kwestia używania amerykańskiej broni dalekiego zasięgu na rosyjskim terytorium. Biden mówi twardo „nie”, obawiając się reakcji rosjan. Znów daje o sobie znać „zarządzanie eskalacją”. Mam na myśli szereg praktyk amerykańskiej administracji, zorientowanych na ograniczanie ryzyka, że USA – zobligowane przez alianse – zmuszone będą wejść w wojnę, w której sięgnięto już po broń jądrową. Czyli znajdą się w sytuacji bliższej czarnemu scenariuszowi niekontrolowanej eskalacji.

—–

Wojna na Wschodzie osłabiła rosję – putin nadal rozbudowuje wojsko, ale w oparciu o parytet ilości, głównie ludzkiej masy. To, co w jego armii najwartościowsze, zginęło i poszło z dymem w Ukrainie. Koszmarne straty i niekompetencja przyniosły upadek geopolitycznego paradygmatu o sprawności rosyjskich sił zbrojnych. Przekonanie, że za rosją stoi „druga armia świata” dekadami pozwalało Moskwie negocjować z pozycji dominującej. Teraz wiemy już, że Kreml dysponuje wojskiem w najlepszym razie z ostatnich pozycji pierwszej dziesiątki – jeśli brać pod uwagę jego konwencjonalne walory.

Dlatego Moskwa regularnie sięga po atomowy straszak. Kremlowskie groźby wielokrotnie już sfalsyfikowano, przekraczając kolejne „czerwone linie” putina. Lecz nadal pozostaje cień niepewności co do determinacji rosjan, technicznie zdolnych do wyprowadzenia atomowego ciosu nie tylko w Ukrainę, ale i we wspierających ją członków NATO.

Stąd powściągliwość Bidena, którą odnajdujemy też w postawach innych zachodnich przywódców. Różnie takie podejście można oceniać – dla jednych to Realpolitik, dla innych kunktatorstwo czy wręcz kapitulanctwo. Bezspornym faktem jest, że owa powściągliwość podtrzymuje rosyjską determinację, daje rosjanom nadzieję, że mogą zwyciężyć. A więc z jednej strony ogranicza ryzyko wielkiej wojny, z drugiej, przedłuża tę „mniejszą”, mnożąc kolejne jej ofiary.

—–

Ukraińcy, co oczywiste, narzekają na taki stan rzeczy – i na Bidena. Gwoli uczciwości warto przypomnieć, że sami postępowali podobnie.

W połowie 2015 roku sytuacja w Donbasie już się wyklarowała. Na przestrzeni minionego roku Ukraińcy ograniczyli zdobycze terytorialne sprowokowanej i wspieranej przez rosjan rebelii, ale całkowicie jej zdławić – i odzyskać pełni kontroli nad obwodami donieckim i ługańskim – nie zdołali.

Na przeszkodzie stanęła armia rosyjska i postawa nowych ukraińskich władz. W Kijowie obawiano się, że zbyt zdecydowane działania dadzą Moskwie pretekst do pełnoskalowej wojny – a tej chciano wówczas uniknąć. W efekcie Ukraina nie wykorzystała początkowego powodzenia operacji antyterrorystycznej. Nie zrozumcie mnie źle – Ukraińcy strzelali do rosjan bez pardonu. Pierwsze boje regularnych formacji obu krajów miały miejsce już w 2014 roku. Rzecz w tym, że Kijów mógłby wysłać na Wschód więcej wojska – czego nie zrobił – samej armii zaś dać polityczną zgodę na walkę bez ograniczeń. Za bezpieczniejszą uznano jednak regułę samoograniczania, w wyniku czego rosyjska artyleria bezkarnie i skutecznie biła po ukraińskich pozycjach. Armaty i wyrzutnie stały bowiem na „nietykalnej ziemi” – w rosji, tuż przy granicy z Ukrainą.

Dziś mamy do czynienia z zupełnie inną sytuacją – Ukraińcy okupują przygraniczne rosyjskie terytoria i atakują cele w głębi federacji. Niszczą rafinerie, składy paliw, ba, nie obawiają się uderzać w priorytetowe dla rosjan obiekty, jak choćby bazy bombowców strategicznych. Obawy? Pewnie jakieś mają, nade wszystko jednak jest u Ukraińców determinacja, by maksymalnie osłabić efektywność rosyjskiej machiny wojennej.

Tylko że oni już na wojnie są, a Biden się na nią nie wybiera.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Zdjęcie ilustracyjne, fot. SzG ZSU

Tekst pierwotnie, w nieco innej formie, ukazał się w portalu Interia.pl