Poświęcenie

12 września 2004 roku w Iraku polegli trzej żołnierze Wojska Polskiego – podporucznicy Piotr Mazurek i Daniel Różyński oraz starszy szeregowy Grzegorz Nosek. Nie było mnie wtedy na miejscu, znam tę historię wyłącznie z relacji innych. Uważam jednak, że warta jest opowiedzenia.

Osiem lat temu spotkałem się z rodzinami i kolegami Różyńskiego i Noska, po czym napisałem dwa reportaże, zamieszczone w książce „Irak, Afganistan. W naszej pamięci”. To niskonakładowe wydawnictwo, powstałe na zlecenie Centrum Weterana, głównie z myślą o rodzinach poległych w obu misjach żołnierzy. Trudno je dziś dostać, zatem pozwolę sobie opublikować obszerne fragmenty tych tekstów. Jest bowiem ta opowieść doskonałą ilustracją żołnierskiego poświęcenia. Widzimy je na co dzień, w Ukrainie, ale warto mieć świadomość, że i w naszej najnowszej historii można odnaleźć takie postawy. Dwudziesta rocznica (mój boże, urodzone wówczas dzieci są dziś dorosłe…) to dobry pretekst.

—–

Podporucznik Daniel Różyński, żołnierz III zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Iraku. Dowódca plutonu szturmowego w 1 Brygadowej Grupie Bojowej Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe. Służbę wojskową rozpoczął w 1999 roku (jako student Wyższej Szkoły Oficerskiej we Wrocławiu), w kraju służył w 6 Brygadzie Desantowo-Szturmowej w Krakowie. Poległ 12 września 2004 roku, miał 24 lata. Postanowieniem prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego pośmiertnie odznaczony Krzyżem Zasługi za Dzielność. Decyzją ministra obrony narodowej Jerzego Szmajdzińskiego awansowany na stopień porucznika. Wyróżniony wpisaniem zasług do „Księgi Honorowej Wojska Polskiego”.

Starszy szeregowy Grzegorz Nosek, żołnierz III zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Iraku. Kierowca-radiotelefonista w 1 Brygadowej Grupie Bojowej Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe. Służbę wojskową rozpoczął w 1999 roku, w kraju służył w 6 Brygadzie Desantowo-Szturmowej w Krakowie. Poległ 12 września 2004 roku, miał 28 lat. Postanowieniem prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego pośmiertnie odznaczony Krzyżem Zasługi za Dzielność. Decyzją ministra obrony narodowej Jerzego Szmajdzińskiego awansowany na stopień kaprala. Wyróżniony wpisaniem zasług do „Księgi Honorowej Wojska Polskiego”.

*          *          *

Daniel zdawał do Wyższej Szkoły Oficerskiej we Wrocławiu (późniejsza WSO Wojsk Lądowych) oraz na Politechnikę Gdańską, na wydział informatyki. Zakwalifikował się na obie uczelnie – wybrał wojsko. Na studiach został mężem zaufania swojego rocznika. Mimo ciężkiej pracy znajdował czas, by brać udział w maratonach, doskonalić jeżdżenie na nartach i umiejętności wspinaczkowe. Te ostatnie do tego stopnia, że Różyński zdobył uprawnienia instruktora wspinaczki. W 2002 roku – razem z kolegami z roku – z powodzeniem wziął udział w zawodach patroli rozpoznawczych „Cambrian Patrol 2002” w Wielkiej Brytanii.

Co więcej, już po pierwszym roku na WSO, Daniel rozpoczął równoległe studia na wrocławskiej Akademii Ekonomicznej. Wybrał stosunki międzynarodowe, specjalność – integracja europejska.

23 czerwca 2003 roku, jako najlepszy z 378 studentów, ukończył naukę w WSOWL. Na stopień podporucznika mianował go dowódca Wojsk Lądowych, generał Edward Pietrzyk – jako pierwszego z rocznika. Prezydent Aleksander Kwaśniewski podarował Różyńskiemu szablę ze specjalną dedykacją, a komendant szkoły – złoty sygnet.

Po kilkutygodniowym urlopie, 3 sierpnia 2003 roku, Daniel rozpoczął służbę jako dowódca plutonu w 16 batalionie powietrznodesantowym.

*          *          *

– To był poukładany gość – mówi kapitan Marcin Gil, wówczas dowódca kompanii, w której służył Daniel. – Jego pluton chodził jak przemyślana do ostatniej śrubeczki i dobrze utrzymana maszynka.

– W wojsku po wykonaniu zadania winno się o tym zameldować – dodaje chorąży Rafał Dębicki, szef wspomnianej kompanii. – W przypadku „Róży” ta czynność była formalnością. Bo już na etapie stawiania zadania jasne było, że zostanie ono wykonane na pięć.

*          *          *

– Zanim ekipa z 16 batalionu wyruszyła do Iraku, do dowództwa przyszła informacja, że jest miejsce na kursie dla młodych oficerów w Stanach Zjednoczonych – wspomina kapitan Gil. – Zaczęto sprawdzać dokumenty i okazało się, że potwierdzoną odpowiednimi certyfikatami znajomość angielskiego ma tylko Różyński. Daniel został wezwany do dowódcy, który postawił sprawę tak: „możesz jechać do USA, albo do Iraku. Wybór należy do ciebie”. Różyński wybrał Irak.

Podporucznik wyjechał na misję 13 lipca 2004 roku.

– Gdy wcześniej nam o tym Iraku powiedział, zadowoleni nie byliśmy – opowiada Stanisław Różyński, ojciec. – Ale też wiedzieliśmy, że to decyzja przemyślana. Że Daniel wie, co robi.

Już na miejscu „Róża” podszedł do zadań w typowy dla siebie sposób – zaczął między innymi uczyć się języka arabskiego. Kilka tygodni później był w stanie porozumiewać się z miejscowymi przy użyciu prostych zdań.

*          *          *

12 września 2004 roku „Róża” dowodził patrolem w zastępstwie oficera, który pojechał na pogrzeb zabitego wcześniej żołnierza.

– Dostali wezwanie do ajdików, które znaleziono w ich strefie odpowiedzialności – opowiada Marcin Gil. – Pojechali i, niestety, mieli pecha. Częstego w tamtych czasach.

Kapitan ma na myśli pękające dętki.

– Dopiero po trzeciej zmianie zaczęto wprowadzać opony bezdętkowe do pojazdów naszego kontyngentu w Iraku – tłumaczy Gil. – Ale wcześniej to było paskudne utrapienie, wozy łapały gumy jeden za drugim.

W patrolu Różyńskiego trafiło na „bombowóz” – Stara wiozącego podjęte wcześniej miny-pułapki.

– Zmiana opon zajęła naszym trochę czasu – mówi kapitan Gil. – Ludzie, którzy później zaatakowali patrol, mieli możliwość, by się dobrze zorganizować.

Atak zaczął się od eksplozji miny, do której doszło przed „bombowozem”. Zgodnie z procedurami, Różyński, który jechał z przodu, podał komendę, żeby wyjechać z zagrożonego rejonu. W tym momencie cztery pojazdy – w tym Honker dowódcy – były już poza strefą rażenia.

I wówczas granat RPG trafił pechowego Stara, który wciąż znajdował się w rejonie zasadzki. Ranna załoga pojazdu nie była w stanie kontynuować ucieczki. Różynski nie zastanawiał się długo – wrócił, by zorganizować obronę.

*          *          *

Gdy silny ogień zmusił Polaków do opuszczenia wozów, Różyński uznał, że oprze obronę na linii biegnącego wzdłuż drogi wału. Rozkazał, by żołnierze przeskakiwali wzniesienie parami – jako pierwszy ruszył on i Grzegorz Nosek. Niestety, po drugiej stronie czekali na Polaków kolejni rebelianci – gdy tylko dostrzegli biegnącą dwójkę, otworzyli ogień.

Pierwszy dostał „Róża”. Upadł.

Nosek nie opuścił dowódcy, mimo iż ciężki ostrzał uniemożliwił pozostałym spadochroniarzom jakikolwiek ruch.

Z protokołu powypadkowego: „(…) znaleźliśmy ich kilkanaście metrów od płonącego Honkera. (…) Różyński miał rozpiętą kamizelkę, Grzesiek leżał na plecach z podgiętymi nogami. Wyglądało to tak, jakby wcześniej klęczał, udzielając pomocy porucznikowi”. Szczegółowe analizy potwierdziły wersję, zgodnie z którą Nosek otrzymał śmiertelny postrzał podczas próby reanimacji dowódcy.

*          *          *

– Jak dotarła do ciebie informacja o śmierci męża? – pytam Monikę Nosek.

– Siedziałam w domu i oglądałam wiadomości, tradycyjnie na wszystkich kanałach – wspomina wdowa. – Zatrzymałam się na jednym z nich, gdy usłyszałam, że zginęło trzech żołnierzy. Dziwnie się poczułam i od razu chwyciłam za telefon. Zadzwoniłam do kolegi Grześka, żołnierza, z którym mąż dojeżdżał do pracy. No i on powiedział mi, że już dzwonili do niego z jednostki, i że wśród zabitych nie ma Grzegorza. Odetchnęłam z ulgą.

Pół godziny później do drzwi mieszkania Nosków zapukała delegacja.

– Przyjechał dowódca kompanii, lekarz, psycholog, kapelan – opowiada Monika. – Gdy zobaczyłam tego ostatniego, wiedziałam, o co chodzi.

*          *          *

W Iraku Grzegorz zdołał napisać tylko jeden list do żony. „Cześć kochanie” – zaczął. „Nie jest źle. Na razie nasz pluton obstawia służby, ale mamy dostać samochody i zacząć jeździć. Masz myśleć pozytywnie, że wszystko będzie dobrze, bo ja nie przewiduję inaczej. Mówią o nas, że jesteśmy kuloodporni. Bardzo cię kocham i bardzo za tobą tęsknię. Nie mogę się doczekać, kiedy cię przytulę i pocałuję”.

Nosek nie zdążył wysłać tego listu. Koperta przyleciała do Polski razem z innymi rzeczami z Iraku.

– Ile czasu trwało nim poczułaś, że czas żyć na nowo? – pytam wdowę.

– Dwa lata – słyszę w odpowiedzi. – Dwa lata codziennego jeżdżenia na cmentarz. Wspomnień. Łez. Rozmów przy pomniku.

– Z mężem? – dopytuję.

– Często z nim rozmawiam w wyobraźni – przyznaje Monika.

– Jak wytłumaczyłaś sobie jego śmierć?

– Nie wytłumaczyłam. Po prostu przyjęłam do wiadomości, że tak się stało.

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę. Zachęcam też do wspierania mojego blogu – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Patrol na Honkerach, gdzieś w okolicach Diwaniji, jesień 2005 roku/fot. własne

Szansa

„Zwycięstwo Ukrainy będzie naszym zwycięstwem”, mówi płk Leszek Stępień, weteran z Afganistanu.

Leszek na własnej skórze doświadczył tego, co jest teraz losem tysięcy ukraińskich żołnierzy. Jak sam zauważa, w relacjach z wojny w Ukrainie często pojawia się wątek dotyczący strat rosyjskich. Ale Ukraińcy też giną i odnoszą rany. Poszkodowanych zostało dotąd ponad 60 tys. wojskowych, tylko część z nich ma szansę wrócić do pełnej sprawności. Istotna jest w tym kontekście szybka ewakuacja medyczna, która nie tylko ratuje życie rannego żołnierza, ale pozwala również ograniczać skutki urazów. Szybkość zaś gwarantują śmigłowce.

Wciąż zbieramy na trzy maszyny dla ukraińskiej armii. Jako ambasador akcji zachęcam Was do udziału w zbiórce.

Zachęca Was także bohater filmu – pierwszy ciężko ranny w Afganistanie Polak, pierwszy szef Centrum Weterana. Posłuchajcie jego historii, bo naprawdę warto.

—–

Link do zrzutniki znajdziecie TUTAJ.

Nz. Amerykański medevac wracający z misji (śmigłowiec medyczny i maszyna osłony). Bagram, lato 2007 roku/fot. Marcin Ogdowski

Blizna

Latem 2009 r. sytuacja w Afganistanie gwałtownie się pogorszyła. Nie było dnia bez starć sił koalicji z talibskimi bojówkami. Również w polskiej strefie, w prowincji Ghazni, dochodziło do co najmniej kilku incydentów na dobę – ostrzałów baz, ataków na konwoje i patrole. Z potyczek poza murami obozowisk Polacy zwykle wychodzili bez szwanku. Duża w tym zasługa transporterów rosomak, zwanych przez Afgańczyków „zielonymi diabłami”. Ich działka siały popłoch w szeregach bojowników, a pancerz dawał schronienie załogom i przewożonym na miejsca akcji żołnierzom. Jednak Afgańczycy nie odpuszczali – z jeszcze większą zaciekłością atakowali patrole piesze, a na „diabły” zaczęli sadzić coraz większe i bardziej wymyślne miny-pułapki. Gdy 10 sierpnia w zasadzce w wiosce Usman Khel zabito por. Daniela Ambrozińskiego, informacje o intensyfikacji walk dotarły wreszcie do opinii publicznej w Polsce. Kilka dni później, podczas pogrzebu poległego oficera, dowódca wojsk lądowych gen. Waldemar Skrzypczak wygłosił emocjonalne przemówienie – za które w efekcie zapłacił głową – domagając się od polityków nazwania misji w Afganistanie „wojną” oraz adekwatnego wyposażenia wysyłanych do Azji oddziałów. „Przecież macie rosomaki” – miał wówczas powiedzieć minister obrony Bogdan Klich. Wozy, w których się nie ginie.

Konwój

W Giro stacjonowała nieco ponad setka żołnierzy, w większości spadochroniarzy. Na terenach wokół posterunku roiło się od talibów, de facto więc Polacy żyli w oblężonej twierdzy. Zaopatrzenie dostarczały helikoptery, rzadziej samoloty, które dokonywały zrzutów. Ale w Giro nie chodziło o trwanie, a o „projekcję siły” – patrole regularnie wypuszczały się do okolicznych wiosek. Za dnia paradowali w nich Polacy, nocą wracali talibowie. Tam, gdzie pierwsi bywali częściej, drudzy z czasem pojawiali się rzadziej, nie była to zatem zabawa w kotką i myszkę, a rozłożona w czasie strategia budowania stref wpływów. Kręgów bezpieczeństwa, jak mówiono w Giro, numerując poszczególne pierścienie, gdzie jeden oznaczało najbliższe okolice bazy. Ta strategia wymagała ciągłej mobilności niewielkiego garnizonu, z czym wiązała się intensywna eksploatacja używanego sprzętu. Tymczasem zaplecze logistyczne, w tym serwis rosomaków, znajdowały się w głównej polskiej bazie, „Gazowni”, ulokowanej na obrzeżach miasta Ghazni. Popularne „rośki” docierały tam na własnych kołach, w ramach powtarzanych co jakiś czas konwojów logistycznych. I właśnie taki konwój, składający się z czterech wozów, rankiem 4 września 2009 r. wyruszył do „Gazowni”.

Oddział dotarł na miejsce po pięciu godzinach, by po kolejnych trzech udać się w drogę powrotną. Tuż przed osiemnastą, trzy kilometry od celu, w drugim kręgu (sic!) doszło do eksplozji miny-pułapki.

– Chłopaki drzemały, ja nie mogłem zasnąć. Czytałem „Apokalipsę według pana Jana” Roberta Szmidta – opowiadał mi kilka dni później jeden z rannych wówczas żołnierzy. – I wtedy walnęło. Nie wiem, co działo się przez następne sekundy. Gdy wróciła świadomość, zobaczyłem kłębowisko ciał. I zacząłem zastanawiać się, dlaczego kolega, Waldi, leży na mnie. Ale to ja leżałem na nim.

Z Mariuszem Mazurem, dowódcą trafionego wozu, rozmawiałem przed pięcioma laty. Tak wtedy wspominał ów moment:

– Dojechaliśmy do wioski, po obu stronach były jakieś zabudowania. Dłużej opłotkami jechać się nie dało, musieliśmy więc wrócić na drogę, co zawsze wiązało się z większym ryzykiem. Maszyna już się prostowała i wtedy pod przedostatnim kołem pierdyknęło. „Mój Boże, oby urwało tylko koło!”, modliłem się w duchu. Ale siadło mi całe auto, wszystkie systemy się wyłączyły. W środku było pełno kurzu i dymu, z tyłu słyszałem czyjeś jęki. „Marcin nie żyje!”, krzyknął któryś z chłopaków. „Który?!”, spytałem, bo na desancie było dwóch Marcinów.

Mazur nie otrzymał odpowiedzi. Wydostał się z wieży rosomaka zaraz po działonowym.

– Uniosłem właz kierowcy i pytam, czy wszystko z nim w porządku. Potwierdził, więc pobiegłem na tył wozu. Jeden z kolegów już wysiadał, za nim zobaczyłem kłębowisko ciał i sprzętu. Zaczęliśmy wyciągać chłopaków.

Pod transporterem eksplodował ładunek formowany kinetycznie. Prosta, chałupnicza konstrukcja, składająca się z pojemnika na materiał wybuchowy, nakryty plastrem miedzi. Eksplozja używanej zwykle przez talibów saletry wyrzucała w górę ów kawałek stopu, a oddziaływujące nań siły formowały go w stożek. Prędkość i gęstość takiego pocisku sprawiały, że przechodził on przez podwozie niczym przez masło. Ktoś, kto znalazł się na jego drodze, nie miał szans na przeżycie. Tym kimś był Marcin Poręba, saper. Siedzących obok kolegów poraziła fala uderzeniowa.

Ewakuacja

Gdy jedni ewakuowali poszkodowanych ze zniszczonego pojazdu, reszta przygotowywała grunt pod lądowanie śmigłowca medycznego. W ruch poszły karabiny, granatniki RPG, działka rosomaków. Żołnierze przez kilka minut prowadzili ogień zaporowy, strzelając do miejsc, w których mogliby chronić się bojownicy. Helikopter tymczasem zawisł im nad głowami, po czym poleciał dalej i usiadł na lądowisku przy bazie Giro. W Afganistanie każdy patrol utrzymywał łączność z własnym „tokiem” (od ang. TOC, Tactical Operation Center – Centrum Operacji Taktycznych). W tym przypadku sytuację komplikował fakt, że konwój prowadził „tok” w Giro. Wezwanie o pomoc dotarło najpierw tam, a dopiero potem do TOC w Ghazni, gdzie stacjonowały amerykańskie śmigłowce medyczne. Centrum w Giro dostało prawidłowe namiary od dowódcy konwoju – i takie dane przekazało „tokowi” w Ghazni. Stamtąd współrzędne, w niezmienionej formie, trafiły do Amerykanów. Ci prawdopodobnie założyli, że skoro do ataku doszło tak blisko bazy, ranni zostali do niej dowiezieni. Szczęściem w nieszczęściu, szybko naprawili swój błąd, a siedem minut zwłoki nie kosztowały czyjegoś życia. Ale stan pięciu poszkodowanych i tak był poważny. Jeden z żołnierzy, ze zmiażdżoną u dołu prawą nogą, wiele tygodni później niemal ją stracił. Zawziął się, nie pozwolił na amputację. Po kilkudziesięciu operacjach kończyna wróciła do dawnej sprawności.

Gdy śmigłowiec ewakuacji medycznej zabrał rannych do szpitala w Ghazni, na niebie pojawiły się następne maszyny. Dowództwo polskiego kontyngentu wycofało z innej operacji dwa szturmowe Mi-24, które przez dwie godziny strzegły bezpieczeństwa unieruchomionego konwoju. To były bardzo niebezpieczne chwile, gdyż Polacy stali w pełni księżyca. Gdyby talibowie zorganizowali regularną zasadzkę, użyto by przeciw nim moździerzy. Kilka strzałów wystarczyłoby do zadania wojskowym kolejnych strat. Trudno powiedzieć, czy Afgańczycy mieli takie plany, czy przestraszyły ich huczące nad głowami „diabelskie rydwany”, znane im jeszcze z czasów radzieckiej interwencji. Faktem jest, że do kolejnego ataku nie doszło. A na miejscu wylądował kolejny helikopter, który przywiózł amerykańskich saperów. To oni sprawdzili grunt pod trafionym pojazdem, bez czego nie było mowy o wzięciu rosomaka na hol. Miny-pułapki często podkładano w parach, tak, by uniemożliwić kolejne ruchy uszkodzonej maszyny. „Dobić” ją w razie potrzeby. W tym przypadku pomoc saperów była niezbędna także z innego powodu – Polacy utknęli w terenie, z którego wyjazd prowadził nad przepustem. Tam również mogła kryć się mina.

Przepust okazał się czysty, wozy wróciły do bazy. Następnego dnia na lądowisku dla helikopterów w Ghazni kilkuset żołnierzy pożegnało ciało Marcina Poręby. Nastrojowi powagi towarzyszyło wyraźne poruszenie. „Zielone diabły” już wcześniej wjeżdżały na miny, co kończyło się na urwanych kołach i urazach „wytrzęsionej” załogi – czasem poważnych, nigdy śmiertelnych. Poprzedniego wieczoru nieprzyjaciel przełamał psychologiczną barierę. „Próbowali, próbowali, aż wreszcie im się udało” – podsumował wysiłki talibów jeden z moich mundurowych kolegów.

Pożegnanie ciała Marcina Poręby w bazie Ghazni/fot. Marcin Ogdowski

Saper

Marcin Poręba służbę w armii rozpoczął w 1997 r., w chwili śmierci miał 31 lat. Postanowieniem prezydenta Lecha Kaczyńskiego został pośmiertnie odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Krzyża Wojskowego i Gwiazdą Afganistanu. Minister Klich awansował go do stopnia sierżanta. I właśnie taki stopień widnieje na grobie Marcina w rodzinnym Szczecynie, wiosce w województwie lubelskim. Pochowano go tam 9 września 2009 r., przy zachowaniu wojskowego ceremoniału. W pogrzebie udział wzięli przedstawiciele władz państwowych i dowództwa armii – minister obrony, stojący na czele BBN Aleksander Szczygło oraz szef Sztabu Generalnego WP, gen. Franciszek Gągor.

– Tylu ważnych gości nasza wioseczka nigdy jeszcze nie gościła – zauważyła po latach Zofia Poręba, mama poległego sapera.

Grób Marcina Poręby w rodzinnej wiosce/fot. Marcin Ogdowski

Marcin miał trzy siostry i dwóch braci. Ze wspomnień matki wyłania się obraz wesołego i wiecznie zajętego dziecka. Gdy wyrósł z podwórka, dołączył do harcerstwa, a później do ochotniczej straży pożarnej. Wiecznie na zbiórkach i wyjazdach, z których przynosił do domu kolejne dyplomy i wyróżnienia. Udzielał się też artystycznie – był członkiem zespołu ludowego w pobliskim Gościeradowie. Przygodę z wojskiem zaczął od służby zasadniczej. Najpierw trafił do Koszalina, a potem do Szczecina, do tamtejszej jednostki przeciwlotniczej. Mimo początkowych wahań, zdecydował się na służbę nadterminową, a w 2001 r. przeniósł się do szczecińskiego pułku saperów. Latem 2003 r. wyjechał do Iraku, jako żołnierz pierwszej zmiany polskiego kontyngentu. Wcześniej ożenił się z dziewczyną, którą poznał będąc już w wojsku. Para doczekała się syna, Szymona, ale związek nie przetrwał próby czasu.

– Dla Marcina syn był pierwszą miłością, zaraz potem było wojsko – wspominał poległego przyjaciela chor. Jarosław Kościelak. – Niektórzy traktują armię jako miejsce pracy, lecz nie Poręba. Pamiętam, jak jeździł na urlop w rodzinne strony. Co drugi dzień dzwonił i pytał, czy w jednostce wszystko okej. Ze Szczecyna do Szczecina jest siedemset kilometrów, a on w każdej chwili gotów był wracać.

– Chciał jechać do Afganistanu? – spytałem chorążego.

– Oczywiście. Marcin lubił wyzwania. Przed wylotem doszkalał się w saperce, jeździł na różne kursy. Naprawdę tym żył.

Poręba wyleciał pod Hindukusz wiosną 2009 r. Najpierw trafił na posterunek Karabach, a później do bazy Giro. Dowodzona przez Marcina sekcja saperska odnalazła wiele zaimprowizowanych ładunków wybuchowych, nazywanych przez żołnierzy „ajdikami”.

– Gdy wychodził sprawdzić przepust, na przód kolumny, odsłonięty, mógł liczyć na wsparcie reszty patrolu – mówił o Porębie Mariusz Mazur. – Ale to on ryzykował najwięcej. Wiele mu zawdzięczamy, był naszym aniołem stróżem.

Marcin Poręba przy znalezionym „ajdiku”/fot. Archiwum Mariusza Mazura

Dom

– Dla mnie to był trudny czas – w słowach matki Marcina groza mieszała się ze smutkiem. – Po śmierci Daniela Ambrozińskiego zaczęłam się martwić jeszcze bardziej. Któregoś razu rozmawiam z synem przez telefon i słyszę: „mamo, pamiętajcie ogrodzić moją działkę”. Mówię mu: „synku, przyjedziesz, sam ogrodzisz”. A on: „nie, zróbcie to teraz, proszę”. Jakby jakieś przeczucia miał. Parę dni później, trochę pod wpływem tej rozmowy, zaczęliśmy z młodszym synem i synową budować huśtawkę. Dla Marcina i Szymona, bo przecież jak już będzie huśtawka, to Marcin musi wrócić. Tak zaklinaliśmy rzeczywistość.

Huśtawka nie pomogła. Wieczorem 4 września 2009 r. Zofia Poręba wyszła właśnie z obrządku.

– Zobaczyłam w dole wojskowy samochód. Zaraz za naszym gospodarstwem kończy się droga, ale ja miałam nadzieję, że to nie do nas, że auto pojedzie dalej. Zatrzymało się koło domu…

Domu, z którego jeszcze kilka lat temu można było dojrzeć pobliski cmentarz. I upewnić się, że znicze na grobie Marcina nadal się palą. Dziś widok przesłaniają drzewa – wąziutki zagajnik nasadzony wzdłuż cmentarnego płotu dla lepszego wydzielenia sacrum od profanum. Wzrastające drzewa to dobra ilustracja mijającego czasu – tego, że życie toczy się dalej. Zresztą, gdzieżby indziej szukać lepszego przykładu, jak nie w Szczecynie. Miejscu-symbolu, które 2 lutego 1944 r. zostało spacyfikowane przez kilkutysięczną ekspedycję niemiecką. Okupanci zamordowali 368 osób – w tym wiele kobiet i dzieci. Spalili też szkołę i 142 gospodarstwa wraz z żywym inwentarzem. I choć nie został kamień na kamieniu, wioska się odrodziła.

Żałoba nie złamała rodziców Marcina, ale wpłynęła na ich dalsze życie. Dziś istotna jego część wiąże się z pielęgnowaniem pamięci o synu. Poręba stał się miejscowym bohaterem, jego grób regularnie odwiedzają uczniowie i harcerze. Przyjeżdżają wojskowe delegacje i weterani, na przykład w ramach motocyklowych rajdów dedykowanych poległym. Rokrocznie to co najmniej kilka różnych okazji, każda staje się pretekstem do odwiedzin w domu Porębów. A ci chętnie przyjmują gości, szczególnie kolegów, z którymi Marcin służył w Giro. Dziś można już mówić o tradycji zapoczątkowanej w pierwszą rocznicę śmierci. Wtedy na cmentarzu w Szczecynie zjawiła się większość uczestników feralnego konwoju. Tak było rok później i w kolejnych latach. Na początku września przy grobie poległego nie brakuje również kolegów ze szczecińskiego pułku. Podczas tych wizyt rodzinny dom Porębów zamienia się w małe koszary.

– Chłopcy ze Szczecina mają dalej, nocują więc dwie noce, spadochroniarze z Bielska przyjeżdżają na jedną – relacjonowała mi swego czasu pani Zofia. – Wszyscy ciągle powtarzają, że przyjeżdżają „do Marcina”.

Reporter

Ja również chciałem pojechać do Marcina, brałem bowiem udział w opisanym konwoju. Nie wszystko widziałem na własne oczy – jechałem w czwartym wozie, Marcin w pierwszym. Wybuch, który wyrwał mnie z półsnu, usłyszałem jako przytłumiony odgłos.

– Moździerz!? – krzyknął wówczas Wojtek, dowódca sekcji desantowej, a jego podwładni zaczęli poprawiać hełmy i przeładowywać broń. Pamiętam te sekundy napięcia, nim wreszcie podano przez radio, że to „jedynka” wjechała na „ajdika”. Działonowy zaklął paskudnie, a eter wypełnił się kakofonią dźwięków. Z potoku meldunków i pytań trudno było wyłapać informację o tym, co stało się z ludźmi z trafionego pojazdu. Ale niebawem wiedzieliśmy już, że jeden żołnierz zginął, a co najmniej dwóch zostało rannych. – Spokojnie. Może panikują… – uspokajał kolegów Wojtek. Miał osobisty odbiornik i słuchawkę w uchu, słyszał i rozumiał więcej niż my. – Ajdik poszedł w desant – relacjonował. – Wzywają medevac (śmigłowiec ewakuacji medycznej – dop. MO).

Bałem się okrutnie. Na kilka minut mnie sparaliżowało – jakby mi ktoś przyspawał nogi do podłogi. Później ta chwila słabości długo we mnie pracowała, wstydziłem się jej. Chcąc ją unieważnić, pakowałem się w kolejne wyjazdy, w następne wojny, a w nich w sytuacje, w których trudno już mówić o odwadze, bo trzeba powiedzieć o głupocie. Lecz nie z tego powodu unikałem uroczystości w Szczecynie. 4 września 2009 r., na odprawie przed wyjazdem konwoju, przydzielono mnie do ekipy Wojtka. Ktoś jednak uznał, że dziennikarz nie powinien znajdować się w czołowym wozie – i „mojego” rosomaka przesunięto na koniec kolumny. Jako pierwszy miał jechać „rosiek” z Marcinem Porębą na pokładzie. Moim imiennikiem, co po wszystkim nabrało dodatkowego symbolicznego wymiaru. Obwinianie się o śmierć Marcina było procesem, początkowo subtelnym, uruchomionym jeszcze 4 września. Późnym wieczorem przypadkiem natknąłem się na inwentaryzację sprzętu ze zniszczonego rosomaka i na stole, pośród innych gratów, zobaczyłem zakrwawioną kamizelkę sapera. Potem było już tylko gorzej.

W 2016 r. przyjąłem propozycję Centrum Weterana i dołączyłem do grona autorów książki poświęconej Polakom poległym w Iraku i Afganistanie. Postanowiłem, że napiszę m.in. o Marcinie[1]. Zadzwoniłem do pani Zofii.

– Ponad sześć lat czekałam na ten telefon – usłyszałem w słuchawce.

Mimo przyjaznego przyjęcia, nie byłem gotowy na rozmowę o moim poczuciu winy. Nadal też odrzucałem zaproszenia na uroczystości w Szczecynie. Pojawiłem się tam w 10. rocznicę śmierci Marcina. Godzinę rozmawiałem z panią Zofią i panem Genkiem, w pokoju pełnym pamiątek po ich synu.

– Tak widocznie musiało być – orzekli zgodnie. Bałem się tej rozmowy, a podczas niej poznałem ludzi, którzy potraktowali mnie jak bliską osobę. Niemal jak syna. – Jesteś Marcin, to nie przypadek – stwierdziła pani Zofia. A twarz miała przy tym tak pogodną, że z miejsca się popłakałem. Potrzebowałem 10 lat, by zakończyć tamten konwój, ale wreszcie się udało. Rana pokryła się blizną.

– Usiądź z nami – usłyszałem tuż przed wyjazdem do domu. Usiadłem więc między Zosią i Genkiem, ściskając mocno ich spracowane dłonie. Na ławeczce przygotowanej przed laty dla mojego imiennika.

Autor tekstu i rodzice Marcina Poręby/fot. Archiwum Marcina Ogdowskiego

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 21/2021

[1] Książka nosi tytuł „W naszej pamięci. Irak, Afganistan 2003-2014” (Warszawa 2016, wyd. Centrum Weterana Działań Poza Granicami Państwa). Część zawartych w tekście wypowiedzi pochodzi z rozdziału pt.: „Marcin Poręba”, bądź jest efektem rozmów prowadzonych przeze mnie podczas zbierania materiału.

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli uważacie, że warto, udostępniajcie ten tekst, proszę. Zachęcam Was też do wspierania blogu – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite