Poświęcenie

12 września 2004 roku w Iraku poległo trzech żołnierzy Wojska Polskiego – podporucznicy Piotr Mazurek i Daniel Różyński oraz starszy szeregowy Grzegorz Nosek. Nie było mnie wtedy na miejscu, znam tę historię wyłącznie z relacji innych. Uważam jednak, że warta jest opowiedzenia. Sześć lat temu spotkałem się z rodzinami i kolegami Różyńskiego i Noska, po czym napisałem dwa reportaże, zamieszczone w książce „Irak, Afganistan. W naszej pamięci”. To niskonakładowe wydawnictwo, powstałe na zlecenie Centrum Weterana, głównie z myślą o rodzinach poległych w obu misjach żołnierzy. Trudno je dziś dostać, zatem pozwolę sobie opublikować obszerne fragmenty tych tekstów. Jest bowiem ta opowieść doskonałą ilustracją żołnierskiego poświęcenia. Widzimy je na co dzień, w Ukrainie, ale warto mieć świadomość, że i w naszej najnowszej historii można odnaleźć takie postawy. Osiemnasta rocznica (mój boże, urodzone wówczas dzieci są dziś dorosłe…) to dobry pretekst.

—–

Podporucznik Daniel Różyński, żołnierz III zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Iraku. Dowódca plutonu szturmowego w 1 Brygadowej Grupie Bojowej Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe. Służbę wojskową rozpoczął w 1999 roku (jako student Wyższej Szkoły Oficerskiej we Wrocławiu), w kraju służył w 6 Brygadzie Desantowo-Szturmowej w Krakowie. Poległ 12 września 2004 roku, miał 24 lata. Postanowieniem prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego pośmiertnie odznaczony Krzyżem Zasługi za Dzielność. Decyzją ministra obrony narodowej Jerzego Szmajdzińskiego awansowany na stopień porucznika. Wyróżniony wpisaniem zasług do „Księgi Honorowej Wojska Polskiego”.

Starszy szeregowy Grzegorz Nosek, żołnierz III zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Iraku. Kierowca-radiotelefonista w 1 Brygadowej Grupie Bojowej Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe. Służbę wojskową rozpoczął w 1999 roku, w kraju służył w 6 Brygadzie Desantowo-Szturmowej w Krakowie. Poległ 12 września 2004 roku, miał 28 lat. Postanowieniem prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego pośmiertnie odznaczony Krzyżem Zasługi za Dzielność. Decyzją ministra obrony narodowej Jerzego Szmajdzińskiego awansowany na stopień kaprala. Wyróżniony wpisaniem zasług do „Księgi Honorowej Wojska Polskiego”.

*          *          *

Daniel zdawał do Wyższej Szkoły Oficerskiej we Wrocławiu (późniejsza WSO Wojsk Lądowych) oraz na Politechnikę Gdańską, na wydział informatyki. Zakwalifikował się na obie uczelnie – wybrał wojsko. Na studiach został mężem zaufania swojego rocznika. Mimo ciężkiej pracy znajdował czas, by brać udział w maratonach, doskonalić jeżdżenie na nartach i umiejętności wspinaczkowe. Te ostatnie do tego stopnia, że Różyński zdobył uprawnienia instruktora wspinaczki. W 2002 roku – razem z kolegami z roku – z powodzeniem wziął udział w zawodach patroli rozpoznawczych „Cambrian Patrol 2002” w Wielkiej Brytanii.

Co więcej, już po pierwszym roku na WSO, Daniel rozpoczął równoległe studia na wrocławskiej Akademii Ekonomicznej. Wybrał stosunki międzynarodowe, specjalność – integracja europejska.

23 czerwca 2003 roku, jako najlepszy z 378 studentów, ukończył naukę w WSOWL. Na stopień podporucznika mianował go dowódca Wojsk Lądowych, generał Edward Pietrzyk – jako pierwszego z rocznika. Prezydent Aleksander Kwaśniewski podarował Różyńskiemu szablę ze specjalną dedykacją, a komendant szkoły – złoty sygnet.

Po kilkutygodniowym urlopie, 3 sierpnia 2003 roku, Daniel rozpoczął służbę jako dowódca plutonu w 16 batalionie powietrznodesantowym.

*          *          *

– To był poukładany gość – mówi kapitan Marcin Gil, wówczas dowódca kompanii, w której służył Daniel. – Jego pluton chodził jak przemyślana do ostatniej śrubeczki i dobrze utrzymana maszynka.

– W wojsku po wykonaniu zadania winno się o tym zameldować – dodaje chorąży Rafał Dębicki, szef wspomnianej kompanii. – W przypadku „Róży” ta czynność była formalnością. Bo już na etapie stawiania zadania jasne było, że zostanie ono wykonane na pięć.

*          *          *

– Zanim ekipa z 16 batalionu wyruszyła do Iraku, do dowództwa przyszła informacja, że jest miejsce na kursie dla młodych oficerów w Stanach Zjednoczonych – wspomina kapitan Gil. – Zaczęto sprawdzać dokumenty i okazało się, że potwierdzoną odpowiednimi certyfikatami znajomość angielskiego ma tylko Różyński. Daniel został wezwany do dowódcy, który postawił sprawę tak: „możesz jechać do USA, albo do Iraku. Wybór należy do ciebie”. Różyński wybrał Irak.

Podporucznik wyjechał na misję 13 lipca 2004 roku.

– Gdy wcześniej nam o tym Iraku powiedział, zadowoleni nie byliśmy – opowiada Stanisław Różyński, ojciec. – Ale też wiedzieliśmy, że to decyzja przemyślana. Że Daniel wie, co robi.

Już na miejscu „Róża” podszedł do zadań w typowy dla siebie sposób – zaczął między innymi uczyć się języka arabskiego. Kilka tygodni później był w stanie porozumiewać się z miejscowymi przy użyciu prostych zdań.

*          *          *

12 września 2004 roku „Róża” dowodził patrolem w zastępstwie oficera, który pojechał na pogrzeb zabitego wcześniej żołnierza.

– Dostali wezwanie do ajdików, które znaleziono w ich strefie odpowiedzialności – opowiada Marcin Gil. – Pojechali i, niestety, mieli pecha. Częstego w tamtych czasach.

Kapitan ma na myśli pękające dętki.

– Dopiero po trzeciej zmianie zaczęto wprowadzać opony bezdętkowe do pojazdów naszego kontyngentu w Iraku – tłumaczy Gil. – Ale wcześniej to było paskudne utrapienie, wozy łapały gumy jeden za drugim.

W patrolu Różyńskiego trafiło na „bombowóz” – Stara wiozącego podjęte wcześniej miny-pułapki.

– Zmiana opon zajęła naszym trochę czasu – mówi kapitan Gil. – Ludzie, którzy później zaatakowali patrol, mieli możliwość, by się dobrze zorganizować.

Atak zaczął się od eksplozji miny, do której doszło przed „bombowozem”. Zgodnie z procedurami, Różyński, który jechał z przodu, podał komendę, żeby wyjechać z zagrożonego rejonu. W tym momencie cztery pojazdy – w tym Honker dowódcy – były już poza strefą rażenia.

I wówczas granat RPG trafił pechowego Stara, który wciąż znajdował się w rejonie zasadzki. Ranna załoga pojazdu nie była w stanie kontynuować ucieczki. Różynski nie zastanawiał się długo – wrócił, by zorganizować obronę.

*          *          *

Gdy silny ogień zmusił Polaków do opuszczenia wozów, Różyński uznał, że oprze obronę na linii biegnącego wzdłuż drogi wału. Rozkazał, by żołnierze przeskakiwali wzniesienie parami – jako pierwszy ruszył on i Grzegorz Nosek. Niestety, po drugiej stronie czekali na Polaków kolejni rebelianci – gdy tylko dostrzegli biegnącą dwójkę, otworzyli ogień.

Pierwszy dostał „Róża”. Upadł.

Nosek nie opuścił dowódcy, mimo iż ciężki ostrzał uniemożliwił pozostałym spadochroniarzom jakikolwiek ruch.

Z protokołu powypadkowego: „(…) znaleźliśmy ich kilkanaście metrów od płonącego Honkera. (…) Różyński miał rozpiętą kamizelkę, Grzesiek leżał na plecach z podgiętymi nogami. Wyglądało to tak, jakby wcześniej klęczał, udzielając pomocy porucznikowi”. Szczegółowe analizy potwierdziły wersję, zgodnie z którą Nosek otrzymał śmiertelny postrzał podczas próby reanimacji dowódcy.

*          *          *

– Jak dotarła do ciebie informacja o śmierci męża? – pytam Monikę Nosek.

– Siedziałam w domu i oglądałam wiadomości, tradycyjnie na wszystkich kanałach – wspomina wdowa. – Zatrzymałam się na jednym z nich, gdy usłyszałam, że zginęło trzech żołnierzy. Dziwnie się poczułam i od razu chwyciłam za telefon. Zadzwoniłam do kolegi Grześka, żołnierza, z którym mąż dojeżdżał do pracy. No i on powiedział mi, że już dzwonili do niego z jednostki, i że wśród zabitych nie ma Grzegorza. Odetchnęłam z ulgą.

Pół godziny później do drzwi mieszkania Nosków zapukała delegacja.

– Przyjechał dowódca kompanii, lekarz, psycholog, kapelan – opowiada Monika. – Gdy zobaczyłam tego ostatniego, wiedziałam, o co chodzi.

*          *          *

W Iraku Grzegorz zdołał napisać tylko jeden list do żony. „Cześć kochanie” – zaczął. „Nie jest źle. Na razie nasz pluton obstawia służby, ale mamy dostać samochody i zacząć jeździć. Masz myśleć pozytywnie, że wszystko będzie dobrze, bo ja nie przewiduję inaczej. Mówią o nas, że jesteśmy kuloodporni. Bardzo cię kocham i bardzo za tobą tęsknię. Nie mogę się doczekać, kiedy cię przytulę i pocałuję”.

Nosek nie zdążył wysłać tego listu. Koperta przyleciała do Polski razem z innymi rzeczami z Iraku.

– Ile czasu trwało nim poczułaś, że czas żyć na nowo? – pytam wdowę.

– Dwa lata – słyszę w odpowiedzi. – Dwa lata codziennego jeżdżenia na cmentarz. Wspomnień. Łez. Rozmów przy pomniku.

– Z mężem? – dopytuję.

– Często z nim rozmawiam w wyobraźni – przyznaje Monika.

– Jak wytłumaczyłaś sobie jego śmierć?

– Nie wytłumaczyłam. Po prostu przyjęłam do wiadomości, że tak się stało.

—–

Nz. Patrol na Honkerach, gdzieś w okolicach Diwaniji, jesień 2005 roku/fot. własne

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Artefakt?

Właśnie ukazał się mój wywiad z socjologiem, prof. Andrzejem Zybertowiczem. Zapytałem mojego rozmówcę m.in. o sprawę Cenckiewicza i „Czerwonych beretów” – oto, co odpowiedział mi doradca ds. bezpieczeństwa Prezydenta RP.

– „(…) Kilkanaście dni temu dowiedzieliśmy się o lustracji wojskowych izb tradycji. Sławomir Cenckiewicz (…) jako dyrektor Centralnego Archiwum Wojskowego, zamierza wyrugować z historii żołnierzy walczących w czasie II wojny na Wschodzie. Twierdzi, że w ludowym Wojsku Polskim – poza Kuklińskim – nie było niczego wartościowego. Nie podoba mu się „czerwony beret” spadochroniarzy.

– Ale jaka jest prawda? Ci, którzy szli od Lenino, byli częścią rosyjskiej machiny wojennej, która potem odebrała Polsce suwerenność.

– Nie tego chcieli ci żołnierze. Większość wstąpiła do wojska, by walczyć z Niemcami. Nie wolno ich za to potępiać.

– Ależ nikt ich jako ludzi nie potępia. Wydaje się, iż mamy tu taką samą sytuację, jak z Bolkiem – chodzi o fałszywy symbol. Jestem z pokolenia, które w szkołach epatowano łzawą historią generała Karola Świerczewskiego, jakoby polskiego patrioty. Przez lata mnie okłamywano. Teraz, jak rozumiem, chodzi o to, by ustalić, czy w niektórych przekazach historycznych, nadal funkcjonujących w wojsku, nie ma podobnych przekłamań.

– I w tym celu używa się takich samych mechanizmów, jak w latach 40 i 50., kiedy próbowano pozbyć się niewłaściwych, przedwojennych tradycji.

– Porównanie jest niestosowne. Wtedy nie było przestrzeni medialnej, w której można było protestować. Dziś możemy przeprowadzić debatę na temat tego, czy przekazywana nam tradycja „Czerwonych beretów” jest częścią historii Wojska Polskiego, czy artefaktem skonstruowanym przez wychowanych w sowieckich szkołach oficerów. Możemy się o to spierać, ustalać fakty i korygować swoje opinie.

– To spór pozorny. Animatorzy „dobrej zmiany” na odcinku wojskowym już przedstawili oficjalną wykładnię. „Nie da się pogodzić tradycji LWP i WP”. (…).

– Nie znam szczegółów w sprawie „Czerwonych beretów”. Zawsze jest możliwość, że gdy próbuje się pewne rzeczy uporządkować, znajdzie się ktoś nadgorliwy. Ktoś, kto dokona błędnej interpretacji faktów. (…)”.

Całość wywiadu z prof. Zybertowiczem, poświęconego obecnej sytuacji w Polsce, możecie przeczytać w Portalu Interia.pl.

—–

Fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Wojna

Na dziś zaplanowano konferencję Antoniego Macierewicza, na której przedstawione zostaną założenia polityki historycznej resortu. Z grubsza wiadomo już, czego można się spodziewać. Wyłuszczył to Sławomir Cenckiewicz w wywiadzie dla „Polski Zbrojnej”. „Pogodzenie dwóch tradycji – LWP i Wojska Polskiego jest niemożliwe” – stwierdził dyrektor Centralnego Archiwum Wojskowego.

Tak kategoryczny osąd spotkał się z falą krytyki byłych i obecnych żołnierzy WP, zwłaszcza „Czerwonych beretów”, wprost wymienionych przez kontrowersyjnego historyka. Argumentowali oni – i słusznie – że godnie można służyć nawet w czasach niepełnej suwerenności państwa. I że taka postawa nie zasługuje na rugowanie z historii. Przyglądałem się tym protestom w Internecie i dojrzałem pewną charakterystyczną cechę. Generalizując nieco, nie miały one wsparcia młodszych użytkowników mediów społecznościowych.

Były jednak na tyle spektakularne, że MON winno je dojrzeć i zareagować. Dojrzało, i poszło za ciosem – zapowiadając lustrację sal tradycji w jednostkach wojskowych.

„Właściwy” wymiar historii

Wcale mnie ta determinacja nie dziwi. Była do przewidzenia, odkąd twórcy „dobrej zmiany” przejęli kierownictwo nad armią. Obrzydzanie WP z czasów peerelu jest bowiem częścią pisowskiego projektu, który można określić mianem „wojny o pamięć”. Jej inną odsłoną jest dyskredytowanie Lecha Wałęsy, przy czym postać byłego prezydenta jest tylko dogodnym celem, którego kaliber pozwoli zeszmacić całą ideę III RP. Kolejną bitwą w tej wojnie jest próba redefinicji wizji katastrofy smoleńskiej – przekonania nas, że doszło tam do zamachu. Gdy wysiłki te zakończą się sukcesem, powojenna historia Polski nabierze „właściwego” wymiaru, z nieodzownymi elementami metafizycznymi. Na osi czasu będziemy mieli wyklętych walczących z sowietyzacją kraju (broń boże jako strona w wojnie domowej!), nielicznych bohaterów pokroju Kuklińskiego – który zdradził, bo tego wymagało dobro ojczyzny – Lecha Kaczyńskiego jako twarz antykomunistycznej opozycji oraz kulawy projekt założonej przez SB, fasadowo demokratycznej III RP. Początkiem końca tej ostatniej okaże się „mord w Smoleńsku” – „w ziemi uświęconej ofiarami katyńskiej zbrodni” – i wywołane nim patriotyczne wzmożenie, które w 2015 roku doprowadziło do „prawdziwego odrodzenia” instytucji państwa polskiego, w tym jego armii.

Po co to wszystko? A choćby po to, że również z historii płynie legitymizacja dla sprawowanej władzy, która w takim ujęciu postrzegana jest jako moralnie uprawniona, będąca zadośćuczynieniem i jedynie słuszną opcją.

Proste? Teraz, gdy zjednoczona pod szyldem PiS prawica ma do dyspozycji cały państwowy aparat, można przystąpić do działań pełnoskalowych. Lecz ta wojna trwa już od kilku lat, a najważniejszym jej obszarem nie była wcale sejmowa mównica czy tradycyjne media. Najbardziej efektywne z perspektywy tak zwanego obozu patriotycznego bitwy stoczono w Internecie. Zwolennicy „dobrej zmiany” wykazali się tu podziwu godną sprawnością, wykorzystując ograniczone horyzonty poznawcze Polaków. By nie pozostać gołosłownym – w zeszłym roku tylko 37 procent rodaków sięgnęło po książkę. To katastrofalne dane, jednak we wcześniejszych latach było z czytelnictwem niewiele lepiej. Od książek stronią przede wszystkim ludzie młodzi, mocno za to zakotwiczeni w Internecie. Dostarczenie im odpowiedniego kontentu to sposób na zdobycie ich umysłów i serc. I właśnie z taką akcją mieliśmy do czynienia przez ostatnie lata. Wysyp stron, wortali i portali – amatorskich inicjatyw i profesjonalnych redakcji – promujących „narodową odnowę”, szalona aktywność tego środowiska także na forach mediów dotąd mainstreamowych, musiały i przyniosły odpowiednie rezultaty. Mówiąc wprost, młodzi kupili promowaną w necie wersję historii. I stąd ich brak wsparcia, gdy szargany jest honor milionów żołnierzy ludowego Wojska Polskiego i gdy piętnowane są „niewłaściwe” tradycje, kultywowane w armii po 1989 roku.

Jedna wojna nie wystarczy?

Brakuje obiektywnych informacji pozwalających ocenić, w jakim wymiarze była to akcja skoordynowana. Przy skali polskojęzycznego Internetu wystarczy aktywność kilku tysięcy animatorów, by – wykorzystując mechanizm użytecznego idioty i autentyczne frustracje rozczarowanej III RP młodzieży – zdobyć odpowiednio duże zasięgi.

Nie złorzeczę. Nie mam żalu, że prawica wykorzystała nowoczesne narzędzia komunikacji do zapewniania sobie przewagi. Polityczna walka – także w obszarze narracji historycznej – nie jest czymś złym z zasady. Martwi mnie tylko brutalizacja języka i wykluczający charakter tego konfliktu. Gdy w 2009 roku zaczynałem przygodę z blogiem zAfganistanu.pl, adwersarze na tamtejszym forum – pomijając przypadki psychiatryczne – zdolni byli do rzeczowej rozmowy. Gdy nie udawało się przybliżyć stanowisk, rozstawali się w przekonaniu, że każdy ma swoje racje. Dziś, także w obszarze dyskusji na temat wojska i jego historii, dominuje agresja. Brak zgody na bezrefleksyjny kult wyklętych jest wystarczającym powodem, by znaleźć się pod ogniem inwektyw i krzywdzących opinii. By stracić prawo do czucia się Polakiem.

Taki rodzaj debaty to proste przeniesienie zasad obowiązujących w „dużej” polityce (jako się rzekło – mówimy wciąż o różnych bitwach  tej samej wojny). Gdzie spirala agresji nakręcona jest już do tego stopnia, że stoimy przed groźbą aktów fizycznej przemocy. Może więc czas najwyższy się zatrzymać? Usiąść i zacząć naprawdę rozmawiać?

Nie zadowolimy wszystkich. Nie oczekujmy wielkoduszności od rodzin, którym leśni czy żołnierze LWP zabili kogoś bliskiego. Ale dla całej reszty można wypracować jakieś kompromisowe rozwiązanie. Spójną i uczciwą historyczną narrację. Ten sam model rozwiązania kryzysu można zastosować we wszystkich innych obszarach politycznego konfliktu, który trawi obecnie Polskę. A właściwie trzeba, bo jedna wojna domowa w najnowszej historii tego kraju w zupełności nam wystarczy.

PS. Dziś zmarł Marian Kociniak, odtwórca głównej roli w bodaj najzabawniejszej polskiej komedii, osadzonej w czasach II wojny światowej. Któż nie zna genialnej sceny z Grzegorzem Brzęczyszczkiewiczem? No właśnie… Tymczasem grany przez Kociniaka bohater na koniec swoich pokręconych losów trafia do komunistycznej partyzantki. Co ma stanowić szczęśliwe zakończenie filmu. Niebawem okaże się, że trzeba będzie ową komedię zakwalifikować do zbioru tytułów zakazanych. Tak jak „Stawkę większą niż życie” czy „Czterech pancernych”. Bo dalsza kariera tych propagandówek nie będzie współgrała z oficjalną narracją. Narracją, w której niechybnie zagoszczą hasła typu „zapluty karzeł komuny”, czy „czerwoni żołnierze wyklęci”. Taki los spotka „niewłaściwych” bohaterów – także popkultury – jeśli nie zatrzymamy szaleństwa regulacji historii pod dyktando „dobrej zmiany”.

—–

Wojsko Polskie potrzebuje „dekomunizacji” parku sprzętowego. To jest realna i pilna potrzeba/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Niegodni”

Coś się kończy, coś zaczyna. Dziś złożyłem rezygnację z funkcji wiceprzewodniczącego i członka Rady Programowej Wojskowego Instytutu Wydawniczego (WIW). Bezpośrednim powodem tej decyzji była odmowa publikacji zamieszczonego poniższego listu. Napisałem go w reakcji na skandaliczny wywiad ze Sławomirem Cenckiewiczem, który ukazał się w najnowszej „Polsce Zbrojnej”. Zapewnienie o „rozważaniu dalszego podjęcia tematu” nie usuwa moich obaw co do charakteru i nowej linii redakcyjnej flagowego pisma WIW – których nie jestem w stanie zaakceptować. Dlatego poprosiłem o rezygnację ze skutkiem natychmiastowym.

Co do istoty sprawy – idąc tropem wyznaczonym przez „dobrą zmianę”, dojdziemy do takiej wersji historii, w której jesień 2015 roku uznana zostanie za „prawdziwy moment odrodzenia Wojska Polskiego”. Zaś okres między 1945 a 2015 rokiem zyska miano czarnej dziury, w której nie działo się nic godnego naszej pamięci. Oczywiście za wyjątkiem wyklętych i pułkownika Ryszarda Kuklińskiego.

Strasznie to smutne i, przede wszystkim, nieuczciwe.

—–

Do Dyrektora Wojskowego Instytutu Wydawniczego

Pułkownika Dariusza Kacperczyka

Szanowny Panie Dyrektorze, Darku,

Piszę do Ciebie jako Buzdyganowicz, gdyż tytuł ów obliguje mnie do reakcji, gdy opluwany jest honor żołnierzy Wojska Polskiego. Z nadzieją, że mój list zostanie opublikowany na łamach Portalu i Miesięcznika.

Jestem po lekturze wywiadu udzielonego „Polsce Zbrojnej” przez Sławomira Cenckiewicza, nowego dyrektora Centralnego Archiwum Wojskowego. Czytamy w nim:

„(…) Nie chciałbym, żeby (…) siedziba naszego archiwum mieściła się przy ulicy Czerwonych Beretów! Bo wiem, kim był ich współtwórca i patron gen. Rozłubirski! Polska ma jedną tradycję komandosów – to cichociemni i żołnierze gen. Sosabowskiego! Im należy się nasza pamięć!”.

I dalej:

„(…) Pogodzenie dwóch tradycji – LWP i Wojska Polskiego jest niemożliwe (…)”.

Wstrząsnęła mną ta lektura. I nie chodzi o niekompetencję pana Cenckiewicza, który myli spadochroniarzy z komandosami i zdaje się nie wiedzieć, że „spadakom” już od lat patronują obydwaj wymienieni generałowie. Tych kilka słów obraża pamięć dziesiątków tysięcy żołnierzy WP, którzy oddali życie w walkach z Niemcami na Wschodzie. Odbiera sens służby milionom mężczyzn, poborowych i zawodowców, którzy założyli mundur po 1945 roku. Wśród nich chłopcom „z desantu”, dla których czerwony beret był – i wciąż pozostaje – powodem do największej dumy. Którzy postać „wodza” – gen. Rozłubirskiego, oficera nietuzinkowego i honorowego – darzyli ogromnym szacunkiem. Ci ludzie również służyli Polsce – niedoskonałej, niesuwerennej, ale innej wówczas nie było. I w większości służyli godnie, o czym świadczy wysoki wskaźnik społecznego zaufania, jakim cieszyła się armia przez cały praktycznie PRL.

Panie Pułkowniku, w grudniu 2014 roku byliśmy razem na otwarciu Centrum Weterana. Stoi przed nim ściana z uwiecznionymi nazwiskami żołnierzy WP, którzy polegli na zagranicznych misjach. Wiele z tabliczek upamiętnia wojskowych, których śmierć zabrała przed 1989 rokiem. Są tam też nazwiska „Czerwonych Beretów” służących już III Rzeczpospolitej – bohaterów z Iraku i Afganistanu. Wspominam o tym także dlatego, że właśnie weteranom poświęciłem dużą część swojej dziennikarskiej i pisarskiej twórczości. Dziś okazuje się, że hołubiłem „ludzi niegodnych” bądź „skażonych niewłaściwą tradycją”.

Darku, cenię sobie honor – wieloletnie obcowanie z żołnierzami WP, także w warunkach wojennej codzienności, tylko tę postawę wzmocniło. Staram się też postępować przyzwoicie. Jednocześnie mam ten wielki komfort, że nie podlegam rygorowi wojskowej karności. Mówię więc głośne i zdecydowane „nie!” dla krzywdzących redefinicji i reinterpretacji historii Wojska Polskiego. Dla grzebania przy faktach na potrzeby bieżącej polityki i symbolicznych rozliczeń przez nią motywowanych.

Osoba, z którą przeprowadza się wywiad, może mówić wszystko, nawet największe nikczemności. Nie byłem i nie jestem zwolennikiem cenzury, ale w takiej sytuacji oczekiwałbym, że Redakcja zdystansuje się od wypowiedzi, które godzą w dobre imię żołnierzy WP, w dobre imię sporej grupy Czytelników popularnej „Pezetki”. Opatrzy komentarzem, zamieści polemikę, w samym wywiadzie w sposób zdecydowany da odpór obrzydliwym uproszczeniom. Brak takich działań rodzi obawy, że Redakcja podziela czarno-białą wizją świata, stając się de facto narzędziem w politycznej walce.

Przed czym przestrzegam – w imieniu swoim i, jak sądzę, tysięcy Czytelników.

Marcin Ogdowski, reporter wojenny, pisarz. Wiceprzewodniczący Rady Programowej Wojskowego Instytutu Wydawniczego

Kraków, 9 marca 2016 roku

—–

„Nie chciałbym, żeby siedziba naszego archiwum mieściła się przy ulicy Czerwonych Beretów” – mówi Cenckiewicz. Czym zajmował się pan dyrektor, gdy „spadaki” przelewały krew w Afganistanie?/fot. z archiwum zAfganistanu.pl

Postaw mi kawę na buycoffee.to