„Prosiak”

Dziś opowiem Wam o jednym z najodważniejszych spośród ludzi, których znam. A życie tak mi się ułożyło, że spotkałem mnóstwo naprawdę odważnych kobiet i mężczyzn.

Darka – dla znajomych „Prosiaka”, dla mnie od zawsze „Daro” – poznałem 10 lat temu, na premierze jednej ze swoich książek. Człowiek z aparatem, podesłany przez zaprzyjaźnioną redakcję, miał przygotować materiał ilustracyjny do rozmowy ze mną. Banał, który nieco ponad rok później przerodził się w „turbo-męską” przygodę, gdy pojechaliśmy do ogarniętej wojną wschodniej Ukrainy. W sumie pracowaliśmy razem podczas czterech reporterskich wypraw, w trakcie których Darek dał się poznać jako człowiek o stalowych nerwach, a zarazem bardzo wrażliwy i uważny fotoreporter. No i kumpel-jajcarz.

Któregoś razu, w Doniecku, zaczepił nas monumentalny Lenin sterczący na placu w centrum miasta. Zaczepił, bo prowokował samym swoim byciem. Człowiek mimo wieku miewa różne głupawki, mnie zamarzyło się wleźć na postument i naszczać na nogę Wodza Rewolucji. Problem w tym, że obok stał milicyjny samochód, którego załoga pilnowała spokoju Włodzimierza Ilicza. Wiosną 2015 roku w Donbasie ostro się tłukli, no a my byliśmy Polakami – trochę za dużo tych ryzyk, uznaliśmy zgodnie.

– No to chuja oplujemy – zaproponował Darek.

Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Siarczyście, z dużą zawartością gęstego (zresztą inaczej by się nie dało, bo chrochać trzeba było w górę). Pod nosem separskiej milicji. Chciałbym napisać, że ku chwale Ojczyzny, ale przecież to nieprawda. Wyczyn ów był dla jaj, choć niezbyt mądry, bo jakby nas sowieciarze obczaili, byłoby raczej krucho.

Krucho byłoby ze mną pewnego czerwcowego przedpołudnia tego samego roku, kiedy ogień separatystów lub rosjan dopadł nas na rumowisku domu wczasowego „Majak” w Szyrokino. W którymś momencie przez nieuwagę przystanąłem w świetle okna. Nagle poczułem silne uderzenie – nachylony „Prosiak” walnął mnie w bok aż się zatoczyłem. Niemal jednocześnie usłyszałem charakterystyczny dźwięk pocisków bijących po ścianie. Oberwałem odpryskami tynku, ale poza tym nic mi się nie stało. A mogło, gdyby nie gwałtowna i wymuszona zmiana pozycji.

Tego samego dnia wieczorem Darek zrobił zdjęcie żołnierza ostrzeliwującego rosyjskie pozycje z potężnego karabinu DSzK. Moim zdaniem, to jedno z najlepszych battle photos, jakie wyszło spod ręki polskiego fotoreportera w Ukrainie. Nie zastanawiałem się wcale, gdy „Prosiak” zaproponował użycie tej fotografii na okładce mojej ukraińskiej powieści („Uwikłani”).

Ale już wtedy Darkowi nie wystarczało samo dokumentowanie konfliktu; chciał czegoś więcej. Nie zdziwiłem się więc, gdy po wybuchu pełnoskalowej wojny oznajmił, że jedzie na wschód jako ratownik medyczny. Szkolił się w tym zakresie dużo wcześniej, jego apteczka i umiejętności z czasów naszych wspólnych eskapad były imponujące. Skądinąd to właśnie Darek namówił mnie na kurs medycyny pola walki.

Nie wiem, ilu ukraińskim żołnierzom „Prosiak” uratował życie – nie rozmawialiśmy zbyt często. Z tymi wojennymi przyjaźniami to w ogóle jest tak, że trudno je utrzymać w realiach codzienności. Znikł mi Daro z radaru, ale wiedziałem, że bywał tam, gdzie najgorzej. Gdzie rannych i poszkodowanych było najwięcej.

Ostatni raz rozmawialiśmy na początku tego roku (potem jeszcze kilka razy wysyłaliśmy sobie wiadomości) – przygotowywałem się wówczas do wyjazdu do Bachmutu.

– Marcinku, dobrze się zabezpiecz, bo tam lata tyle żelastwa, że nie da się tego porównać z niczym, co wcześniej przeżyliśmy – radził. – Mówię ci, zginąć tam jest strasznie łatwo.

A Darek nie zginął. I włos mu z głowy nie spadał. Szczęście opuściło go kilka tygodni temu, w Polsce. W domu. W środku nocy jego mieszkanie zajęło się ogniem, a „Prosiak” z poważnymi obrażeniami trafił do szpitala. Przeżył, ale przed nim długa i kosztowna rehabilitacja. A wypalone mieszkanie wymaga poważnego remontu. Przyjaciele Darka utworzyli zbiórkę, a ja proszę Was o jej wsparcie. Dla człowieka, który z narażeniem życia pomagał innym, a teraz sam potrzebuje pomocy. Dla jednego z najodważniejszych spośród ludzi, których znam. Darka Prosińskiego.

Oto link do zbiórki.

Nz. Darek w okopach pod Mariupolem, lato 2015 roku/fot. własne

Szansa

„Zwycięstwo Ukrainy będzie naszym zwycięstwem”, mówi płk Leszek Stępień, weteran z Afganistanu.

Leszek na własnej skórze doświadczył tego, co jest teraz losem tysięcy ukraińskich żołnierzy. Jak sam zauważa, w relacjach z wojny w Ukrainie często pojawia się wątek dotyczący strat rosyjskich. Ale Ukraińcy też giną i odnoszą rany. Poszkodowanych zostało dotąd ponad 60 tys. wojskowych, tylko część z nich ma szansę wrócić do pełnej sprawności. Istotna jest w tym kontekście szybka ewakuacja medyczna, która nie tylko ratuje życie rannego żołnierza, ale pozwala również ograniczać skutki urazów. Szybkość zaś gwarantują śmigłowce.

Wciąż zbieramy na trzy maszyny dla ukraińskiej armii. Jako ambasador akcji zachęcam Was do udziału w zbiórce.

Zachęca Was także bohater filmu – pierwszy ciężko ranny w Afganistanie Polak, pierwszy szef Centrum Weterana. Posłuchajcie jego historii, bo naprawdę warto.

—–

Link do zrzutniki znajdziecie TUTAJ.

Nz. Amerykański medevac wracający z misji (śmigłowiec medyczny i maszyna osłony). Bagram, lato 2007 roku/fot. Marcin Ogdowski

Szkolenie

Był rok 1993. Elitarne oddziały armii amerykańskiej zostały brutalnie zdziesiątkowane przez słabo wyszkolonych somalijskich bojowników. Rutynowa akcja przekształciła się w wielogodzinne starcie, w którym śmierć poniosło 18 Amerykanów, a 73 zostało rannych. „Jakim cudem straciliśmy aż tylu żołnierzy?” – zastanawiali się dowódcy Rangersów, Delty i Navy Seals.

Wydarzenia z Mogadiszu – szerszej publiczności znane z filmu Ridleya Scotta „Black Hawk Down” – analizowano w Pentagonie na wiele sposobów. Jedna z kluczowych konkluzji dotyczyła wyszkolenia medycznego żołnierzy elitarnych formacji US Army. Okazało się, że daje ono umiejętności tożsame z posiadanymi przez cywilnych ratowników medycznych. Tymczasem na polu bitwy taki zakres kompetencji był zwyczajnie niewystarczający. Mówiąc wprost, część spośród zabitych udałoby się uratować, gdyby medycy wiedzieli, jak tego dokonać. W takich okolicznościach zaczął się kolejny rozdział w historii medycyny wojskowej. Do jego opisu wystarczą cztery litery – TCCC (ang. Tactical Combat Casualty Care).

Tak zwana „czerwona taktyka” została szybko wdrożona do programów szkoleniowych armii amerykańskiej. Musiały minąć lata, nim dotarła też do Polski. Pionierem, jak to często bywa, okazały się siły specjalne – to one posiadają dziś najlepszych paramedyków, wyszkolonych zgodnie z zaleceniami TCCC. Z doświadczeniem bojowym, nabytym w Afganistanie.

Nie czas i miejsce, by opisywać zasady TC3. Wystarczy wspomnieć, że podstawowe umiejętności w tym zakresie dają rannemu szanse, by uporał się z krwotokiem, w tym przypadku także z własnego ciała, zatrzymaniem oddychania i odmą płucną – konsekwencjami obrażeń typowych nie tylko dla pola walki.

– Ledwie zrobiłem kurs, a przyszło mi, w ciągu jednego wieczoru, pomagać ofiarom trzech wypadków drogowych – usłyszałem od instruktora TC3, na co dzień żołnierza jednej z naszych jednostek specjalnych.

Świadomość, że TCCC – jakkolwiek „wyrosłe” w oderwaniu od medycyny cywilnej – może znaleźć zastosowanie także w codziennym życiu, zadecydowała o wyjściu czerwonej taktyki poza mury koszar. Na rynku pojawiły się oferty kursów. Z oczywistych powodów zainteresowały one i mnie.

W Iraku czy w Afganistanie niemal zawsze miałem w pobliżu kogoś, kto był w stanie udzielić profesjonalnej pomocy medycznej. To na Ukrainie – gdzie żołnierze obu stron nie mieli pojęcia, jak sobie pomóc w razie zranienia – przyszła refleksja, że najlepiej liczyć na siebie – i kolegów. Ostateczną decyzję podjąłem w Libanie, w jednym z obozów dla uchodźców, kiedy uświadomiłem sobie, że nie wywinę się, jeśli ktoś sprzeda mi kosę. Potem, przez wiele miesięcy, brakowało czasu, ale w weekend udało się postawić pierwszy krok w zakresie taktycznego ratownictwa medycznego. W niedzielę, z rąk doświadczonych instruktorów z Eagle-Med System, otrzymałem specjalny certyfikat.

Teraz pozostaje ćwiczyć i mieć nadzieję, że nigdy nie będę musiał użyć nowo nabytych umiejętności.

GALERIA/fot. Darek Prosiński, Eagle-Med System

—–

Jedna z naczelnych zasad TCCC brzmi: Nawet w sytuacji beznadziejnej (pozorant na zdjęciu miał krwotok z tętnicy szyjnej; właściwie nie do powstrzymania), podejmujesz akcję ratunkową. Liczy się bowiem efekt psychologiczny – rannemu nie pomożesz, ale pozostałym pokażesz, że będziesz walczył o nich do końca…/fot. Darek Prosiński, Eagle-Med System

Postaw mi kawę na buycoffee.to