Ustaw(k)a?

Pisowski rząd bije na alarm – putinowska Rosja tylko czyha na sposobność, by nas zaatakować i na powrót włączyć do swojej strefy wpływów. Nie możemy więc pozostać bierni i musimy się odpowiednio przygotować. I to już teraz, bez zbędnej zwłoki, przekonywał Jarosław Kaczyński podczas ubiegłotygodniowej konferencji prasowej. Gdy głos zabrał minister obrony Mariusz Błaszczak, by przedstawić szczegóły planowanych działań, wicepremier ds. bezpieczeństwa stracił wcześniejszą werwę. Technicznie rzecz ujmując, kilka razy oddał się mikro-drzemce, co bezlitośnie uchwyciły kamery i o czym złośliwie dywagowała później opozycja. Kaczyński ma swoje lata, ponoć sporo pracuje i nie jest okazem zdrowia. Ale przysypiając podczas prezentacji projektu nowej Ustawy o Obronie Ojczyzny, stworzył wrażenie, że się nudzi. Gdy głowa prezesa co rusz opadała w stronę blatu, Błaszczak mówił o pomysłach szeroko zakrojonej militaryzacji, które będą nas kosztować co najmniej 50 mld zł. Rocznie. Przez wiele lat. Zakładając oczywiście, że mamy do czynienia z rzeczywistą wolą podnoszenia potencjału obronnego Polski. A może jednak nie? Może Ustawa to tylko propaganda na użytek własnego elektoratu? Kolejny przykład mówienia, że coś się zmienia, bez wprowadzania realnych zmian. W takim kontekście drzemki Kaczyńskiego, choć pewnie niezaplanowane, urastają do rangi symptomatycznych.

„Ustawa (o powszechnym obowiązku obrony – dop. MO) z 1967 r. wymaga zmiany. Kolejną przesłanką są potrzeby obronne naszego państwa (…), które leży na granicy NATO i UE i musi mieć poważną siłę odstraszającą. Musi w razie potrzeby mieć możliwość naprawdę skutecznej obrony, także samodzielnie. Ponieważ mechanizm prowadzący do uruchomienia sił NATO trochę trwa” – uzasadniał procedowanie nad nową regulacją Kaczyński. I dodał: „Odrzucamy koncepcję, która dziś jest modna, że armia powinna być niewielka, za to bardzo dobrze uzbrojona. Powinna być możliwie duża i dobrze uzbrojona – wtedy ma tę moc odstraszania, skłania ewentualnego przeciwnika do przemyślenia (zamiaru agresji – dop. MO)”. Konkretną liczbę podał Błaszczak – docelowo Wojsko Polskie ma liczyć 250 tys. żołnierzy zawodowych i 50 tys. „wotowców”. Dziś liczba mundurowych w Wojskach Obrony Terytorialnej nie przekracza 30 tys., zawodowców zaś mamy 112 tys. Mowa zatem o ponad 100-procentowym wzroście, któremu – wedle deklaracji prezesa PiS – towarzyszyć będzie zwielokrotnienie potencjału bojowego armii.

Więcej kasy i nowy rodzaj wojsk

Jak ten cel osiągnąć? „Nie przywracamy obowiązkowej służby wojskowej (…), ale wprowadzamy dobrowolną” – mówił szef MON. Ochotnicy będą mogli liczyć na uposażenie w wysokości 4400 zł brutto miesięcznie oraz gwarancję stałego zatrudnienia w armii po odbytej służbie. Potrwa ona rok i będzie podzielona na dwa etapy: 28-dniowe szkolenie podstawowe i 11-miesięczne szkolenie specjalistyczne. Błaszczak zapowiedział rozszerzenie programu Legii Akademickiej. Wedle jego słów, MON będzie dotowało wybrane kierunku studiów cywilnych, pieniądze – w ramach stypendiów – otrzymają również studenci, którzy w zamian, po ukończeniu nauki, zgodzą się na odbycie co najmniej pięcioletniej służby. Projekt ustawy zakłada comiesięczne świadczenia motywacyjne – 1500 zł po 25 latach służby i 2500 zł po 28 latach i sześciu miesiącach w mundurze. Będzie także możliwość wypłacenia odprawy mieszkaniowej z najbardziej korzystnego okresu służby. Rezerwiści zaś otrzymają pierwszeństwo w zatrudnieniu w administracji państwowej. Szef resortu zdradził, że powstanie nowy rodzaj wojsk – obrony cyberprzestrzeni. W związku z tym w ustawie znajdują się zapisy dopuszczające do służby osoby niepełnosprawne – by tym sposobem pozyskać specjalistów, którzy nie spełniają norm zdrowotnych, obowiązujących obecnie w armii.

Ale ludzie, nawet najlepsi, to nie wszystko – nowa, wielka armia będzie potrzebowała sprzętu. „To nie zostanie zrobione z dnia na dzień, ale mówimy o procesie stosunkowo krótkotrwałym” – takie ramy czasowe transformacji wyznaczył Kaczyński. „Oczywiście broni nie kupuje się jak samochodu w sklepie, trwa to znacznie dłużej. (…) Z całą pewnością bardzo dużą rolę będą odgrywały dostawy amerykańskie, ale nie rezygnujemy także z innych kierunków, nie rezygnujemy z zakupu broni od naszych sojuszników europejskich” – zapewniał wicepremier. Kogokolwiek miał na myśli, jedno jest pewne – realizacja wspomnianych zapowiedzi będzie nas słono kosztować. Skąd wziąć pieniądze? Finansowaniem rozwoju armii ma się zająć Fundusz Wsparcia Sił Zbrojnych. Będzie on prowadzony przez Bank Gospodarstwa Krajowego, a źródłem dochodu mają być skarbowe papiery wartościowe, środki z obligacji wyemitowanych przez BGK, objętych gwarancją skarbu państwa, wpłaty z zysku Narodowego Banku Polskiego i wpłaty z budżetu państwa. O jakiej średniorocznej wysokości? Z jakim udziałem konkretnych narzędzi finansowych? Możemy tylko przypuszczać, bo takich informacji politycy nie podali.

Jak mocarstwa atomowe i kraje Zatoki

– Nie jest tajemnicą, że w budżecie pieniędzy nie ma – przypomina prof. Witold Orłowski, ekonomista z Akademii Finansów i Biznesu Vistula. – Zatem program trzeba będzie sfinansować przede wszystkim z pożyczek. Zakładając, że mówimy o wojsku dwa razy większym niż obecne, musimy przyjąć, że udział wydatków zbrojeniowych wzrośnie z nieco ponad 2 do 4% PKB. Sporo… Politykom wydaje się, że jeśli przeniosą dług na BGK, to tak, jakby go nie było. A to nieprawda – przepisywanie zobowiązań do innego zeszytu nie sprawia, że one znikają. Tymczasem już teraz nasz dług publiczny zbliża się do granicy 60% PKB. W przeliczeniu na jedną osobę to 30 tys. zł, z czego 5 tys. przyrosło tylko w jednym, 2020 r. A 2021 r. przyniesie kolejne wzrosty. Więc wyobraźmy sobie, że czteroosobowa rodzina ma 120 tys. długu i perspektywę znaczącego wzrostu zobowiązania w najbliższych latach. Proszę mnie dobrze zrozumieć – bezpieczeństwo jest ważne i w razie potrzeby wymaga zaciskania pasa. Ale czy taka potrzeba istnieje?

– Nie – odpowiada zdecydowanie Janusz Zemke, były wiceminister obrony w rządzie SLD-PSL. – 300-tysięczna armia to megalomański pomysł, oparty o wydumane zagrożenia. Bo przecież nie ma sygnałów, by ktoś chciał najechać zbrojnie Polskę. Mamy za to zagrożenia hybrydowe – na granicy z Białorusią, w cyberprzestrzeni. Ale odpowiedzią powinna być budowa wojsk cybernetycznych oraz wzmocnienie ludźmi i sprzętem Straży Granicznej. Nie zaś budowa armii, na którą wydamy rocznie grubo ponad 100 mld zł. Te 300 tysięcy ludzi trzeba będzie nie tylko opłacić, ale i uzbroić, więc wzrost do poziomu 4% PKB należałoby uznać za zjawisko długotrwałe. A tyle pieniędzy na wojsko wydają mocarstwa jądrowe – za wyjątkiem Wielkiej Brytanii i Francji – oraz leżące na petrodolarach kraje Zatoki Perskiej – wylicza wieloletni europoseł. I przyznaje, że z niepokojem przyjął krytyczne uwagi Kaczyńskiego w stosunku do NATO. – Nawet jeśli zbudujemy półmilionową armię, to i tak bez wsparcia Sojuszu niewiele wskóramy. Nonszalanckie było to bajdurzenie o samodzielnych możliwościach obronnych.

Komponent kultury strategicznej

Nieco inaczej widzi sprawy gen. Bogusław Pacek, dyrektor Instytutu Bezpieczeństwa i Rozwoju Międzynarodowego. Zgadza się z ideą, że wielkość armii powinna zależeć od okoliczności, ale zwraca uwagę na zmiany zachodzące w świecie.

– Na wiarygodności Sojuszu opieraliśmy założenia dotyczące obrony kraju przez dwie ostatnie dekady – mówi. – Ale NATO to głównie USA, a one przesuwają punkt ciężkości swoich zainteresowań na Pacyfik, przygotowując się do konfrontacji z Chinami. Tymczasem Rosja nie próżnuje. Nie mamy co prawda sytuacji wojennej, ale są powody do niepokoju. Nie na dziś czy na jutro, ale wojskowi muszą myśleć także o tym, co pojutrze. Zresztą – dodaje były komendant-rektor Akademii Obrony Narodowej – takie rozumienie uwarunkowań geopolitycznych ma miejsce nie tylko w Polsce. Sytuacja międzynarodowa skłania także inne kraje do rozbudowy własnych możliwości obronnych.

Jak zauważa politolog dr Michał Piekarski, w przypadku naszego kraju presja na militarną samowystarczalność ma głębsze korzenie. – Niepewność w odniesieniu do sojuszników to trwały komponent polskiej kultury strategicznej – przekonuje naukowiec z Instytutu Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego. – Z racji doświadczeń historycznych, lękamy się zdrady i porzucenia niezależnie od opcji i poglądów politycznych.

Na takim gruncie pomysł licznej armii wydaje się czymś naturalnym. Ale czy liczna oznacza silna?

– Czekam na informacje, jak przy wzroście stanów osobowych, zwiększy się potencjał obronny – mówi gen. Pacek. – Ogólniki o kupowaniu sprzętu za granicą to za mało. Nie wiemy, w jakich obszarach będziemy budować większe zdolności – czy kompleksowo, czy z naciskiem na wojska lądowe, a może na siły powietrzne.

– Z pewnością nie może być tak, że nałapiemy ludzi do koszar, a potem coś się dla nich kupi i jakieś zadania przydzieli – dodaje gen. Waldemar Skrzypczak, były dowódca Wojsk Lądowych. – Najpierw musi powstać koncepcja rozwoju i modernizacji sił zbrojnych, a zwiększaniu stanów osobowych powinno towarzyszyć kupowanie kolejnych systemów uzbrojenia. By nie skończyło się na tym, że damy ludziom stare kałachy i stalowe hełmy. Sprzęt, jakim już dysponuje wojsko, ma wartość kilkuset miliardów złotych. My tymczasem mówimy co najmniej o podwojeniu potencjału. Przed nami zatem naprawdę wielkie zakupy.

W zderzeniu z demografią

Mechanizm kredytowania nie wystarczy do realizacji wszystkich potrzeb, zresztą kiedyś pożyczki trzeba będzie spłacić. A państwo – zauważa gen. Pacek – to system naczyń połączonych. Żeby gdzieś dać, gdzieś trzeba zabrać.

– Mamy obecnie inną wojnę, z covidem – przypomina Janusz Zemke. – A system ochrony zdrowia ledwie zipie. Mamy zapaść w edukacji, kłopoty w starzejącej się energetyce. To tam w pierwszej kolejności powinny pójść większe pieniądze.

Pójdą tymczasem – trzymając się zapowiedzi Kaczyńskiego – przede wszystkim za granicę.

– Jest dla mnie czymś niezrozumiałym, że nasze podatki w tak wielkiej skali pożera amerykański przemysł zbrojeniowy – przyznaje gen. Skrzypczak. – I to w czasie, gdy nasza zbrojeniówka się cofa. Wbrew bowiem optymistycznym komunikatom i jaskółkom typu moździerze Rak, z polskim przemysłem jest źle. Nie potrafimy nawet samodzielnie, od początku do końca, stworzyć amunicji, bo nie produkujemy, a kupujemy potrzebny do tego proch wielobazowy. W razie wojny to przepis na klęskę. Tak jak przepisem na klęskę jest kupowanie sprzętu za granica, bez możliwości remontowych, modernizacyjnych, bez dostępu do kodów źródłowych w przypadku najbardziej skomplikowanych systemów uzbrojenia. Sprawa odbudowy zbrojeniówki to kwestia państwowotwórcza, bez rozwiązania której nie ma sensu zwiększanie stanu osobowego armii.

W tym miejscu warto dodać, że Polska wysłała właśnie za ocean grupę szkoleniowców. „Rozpoczęliśmy przygotowania do przyjęcia czołgów Abrams w Siłach Zbrojnych RP. Pierwsi polscy żołnierze są już w drodze do Idaho w USA, by zdobywać niezbędne know-how do szkolenia przyszłych załóg tych maszyn”, ujawnił w miniony czwartek szef resortu obrony. Przypomnijmy: rząd RP nie podpisał jeszcze z Amerykanami żadnej umowy ws. Abramsów. Tak bardzo chcemy te czołgi mieć, że jeszcze przed wystawieniem na sprzedaż deklarujemy chęć ich kupna. Niezależnie od ceny (z góry założyliśmy, że będzie najwyższa) i bez jakichkolwiek prób poprawienia własnej pozycji negocjacyjnej. Jeśli tak będą wyglądać w przyszłości kontrakty wojskowe (w branży mówi się o nich „kupowanie na Błaszczaka”), źle to wróży zarówno naszemu budżetowi, jak i zbrojeniówce.

Ale problemem może się okazać również demografia, o której Kaczyński i Błaszczak nie wspomnieli ani słowem. Polska się wyludnia i za 30 lat ma nas być o 3 mln mniej. Widoków na odwrócenie trendu nie ma, potencjalnych zagrożeń, które mogłyby przyśpieszyć depopulację – od zmian klimatycznych po kryzysy gospodarcze – jest za to sporo. Dość wspomnieć o pandemii, która w półtora roku doprowadziła do 150 tys. nadmiarowych zgonów. A i bez tego rekrutacja idzie wojsku jak po grudzie. Wedle MON, stan liczebny zawodowej armii na przestrzeni ostatnich lat wyglądał następująco: 2011 r. – 93923 żołnierzy, 2012 r. – 95318, 2013 r. – 97055, 2014 r. – 96611, 2015 r. – 96248, 2016 r. – 98586, 2017 r. – 101578, 2018 r. – 104946, 2019 r. – 107704, 2020 r. – 110100, 2021 r. – 112326. Wraz z nastaniem rządów PiS, liczebność armii zaczęła rosnąć, trudno jednak mówić o imponującym tempie. Fakt, iż wojsko nie cieszy się wielkim zainteresowaniem, najlepiej widać w przypadku WOT. W 2021 r. miały one liczyć 50 tys. żołnierzy, a jest ich o 20 tys. mniej, mimo obniżenia kryteriów zdrowotnych i nachalnej wręcz kampanii rekrutacyjnej. Czy zachęty finansowe, o których mówili Kaczyński z Błaszczakiem, wystarczą?

– Proszę pamiętać, że mówimy o projekcie rozpisanym na lata – zwraca uwagę gen. Pacek. – Służba ochotnicza potrwa rok, przygotowanie nowych oficerów to pięć lat, jeszcze więcej czasu wymaga modernizacja. Myślę, że pierwsze namacalne wyniki zobaczymy za dwa-trzy lata, pełniejsze po co najmniej pięciu, a za dziesięć lat będzie już można mówić o konkretach.

Strategia oblężonej twierdzy

Mundurowi, z którymi rozmawiałem, generalnie są pomysłowi rozbudowy armii przychylni. I nic w tym dziwnego. Ich percepcja zagrożeń jest inna od cywilnej, nie bez znaczenia pozostają czynniki ambicjonalne i utylitarne – oni również chcieliby pracować w atrakcyjnej „firmie” i dobrze zarabiać. Politycy często podzielają racje wojskowych, dotyczące potencjalnych zagrożeń, ale czy tymi przesłankami kierowali się autorzy Ustawy o Obronie Ojczyzny? To polityczne dziecko Kaczyńskiego – co sam podkreślał – oraz projekt, który wzmacnia prerogatywy ministra obrony (kosztem szefa MSWiA). Janusz Zemke wskazuje na zapowiedź większej elastyczności w obsadzaniu stanowisk w armii. Odejście od powiązania etatu ze stopniem sprawi, że dla przekładu pułkiem będzie mógł dowodzić major, podpułkownik, jak i pułkownik. – Ta elastyczność oznacza uznaniowość, ale wedle jakich kryteriów? Czy aby nie politycznych, towarzyskich, lojalnościowych? – niepokoi się Zemke. I przyznaje, że nie dziwi go inicjatywa Kaczyńskiego. – Dla PiS państwo to aparat administracyjno-urzędniczy, a aparat to przede wszystkim struktury siłowe. Reszta jest mniej istotna, bo nie stwarza tak dobrych pretekstów do skupienia elektoratu wokół zagrożenia.

Na ten rodzaj kalkulacji politycznej zwraca uwagę prof. Roman Bäcker z Wydziału Nauk o Polityce i Bezpieczeństwie Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.

– PiS już od lat, a ze szczególnym nasileniem od kilku miesięcy, kreuje zagrożenie ze strony UE i Niemiec, czyniąc to wbrew elementarnym faktom. Unia przeszkadza rządowi we wszystkim, zwłaszcza w reformie systemu sprawiedliwości, zaś zwykłym ludziom chce odebrać prąd i pracę, jak mówi się o sprawie Turowa. Niemcy w tej narracji pełnią rolę czynnika sprawczego, a współpraca z nimi zasługuje na miano zdrady narodu polskiego. Mamy tu do czynienia z typowymi niedemokratycznymi strukturami myślowymi. Chodzi głównie o kreowanie sztucznego wyobrażenia życia w oblężonej twierdzy.

W pisowskiej narracji Rosja nie zajmuje tak wiele miejsca. Zdaniem prof. Bäckera, jest wręcz traktowana ulgowo w porównaniu z Niemcami.

– Nikt nie formułuje postulatu odszkodowań wojennych od Rosji, nie ma dyskusji o zwrocie wraku Tupolewa – wskazuje profesor. – Dlaczego? Bo gdyby pierwszoplanowych wrogów było zbyt wielu, w szeregach zwolenników pojawiłby się defetyzm. Ponadto Niemcy i Unia świetnie pełnią swoje role, bo dają szanse na choćby symboliczne zwycięstwo. Bruksela wciąż wyciąga dłoń do rządu PiS, niemiecka kanclerz do końca prowadziła politykę, w ramach której władze RP traktowano jako mimo wszystko przewidywalnego partnera, z którym można się dogadać.

Ale Niemcom nie da się „wlepić” zarzutu czyhania na zdobycze terytorialne w Polsce. – Figura nazisty już się zgrała. Od pół wieku mamy z Niemcami dobre relacje, a i czas robi swoje. Osób, które doświadczyły okupacyjnych prześladowań, jest już mało. Za mało, by osiągnąć efekt masowej mobilizacji wokół władzy.

Rosja – szczególnie Rosja Putina – nadaje się do tego celu znacznie lepiej. I może o to w tym wszystkim chodzi?

—–

W jakich obszarach będziemy wzmacniać nasz potencjał? Czy będą to wojska powietrznodesantowe? Nz. desant żołnierzy 6. Brygady Powietrznodesantowej podczas ćwiczeń Puma, jesień 2010 r./fot. Marcin Wójcik

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 45/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Katastrofa

Rozmowa z gen. Mieczysławem Gocułem, byłym szefem Sztabu Generalnego Wojska Polskiego.

Czy Polska jest wiarygodna w natowskiej układance?
– Nie. Dziś bycie z nami w jednym teamie to obciach. Takie stwierdzenia padały z ust moich kolegów z sojuszniczych armii.

Czym im podpadliśmy?
– Pamięta pan, co się wydarzyło w grudniu 2015 r.?

Ludzie Antoniego Macierewicza włamali się do Centrum Eksperckiego Kontrwywiadu NATO. Szukali teczek personalnych wojskowych specsłużb. Oficjalnie chodziło o zabezpieczenie ważnych sojuszniczych danych. Szefostwo CEK – twierdzono – miało podejrzane kontakty z Rosjanami. Bzdura, zmiażdżona później przez sąd.
– Ale konsekwencje były daleko idące. Idea Regionalnego Centrum Analiz Wywiadowczych w Polsce zrodziła się przed szczytem NATO w Warszawie. Miały w nim powstawać analizy dotyczące flanki wschodniej. Projekt był międzynarodowy – dane dostarczaliby Amerykanie, kraje basenu Morza Bałtyckiego, nie wykluczano współpracy z Ukrainą. Było ogromne zainteresowanie sojuszników i wstępna akceptacja dowódcy sił NATO w Europie. Po włamaniu wszystko prysło. „To, co się stało, jest bez precedensu. Przestaliście być wiarygodni”, słyszałem.

Słowacy zgodzili się na tę akcję. Mówił o tym Macierewicz.
– Skąd! Zadzwonił do mnie mój słowacki odpowiednik z pytaniem, co się dzieje. „Nie wiem”, odparłem. Ja, szef Sztabu Generalnego WP, o sprawie dowiedziałem się z mediów. Gdy zaraz potem pojechałem do Brukseli na posiedzenie Komitetu Wojskowego NATO, obstąpili mnie wszyscy uczestnicy inauguracyjnej kolacji. „Mieczysław, co jest?”, byli wyraźnie zaniepokojeni. Wziąłem kieliszek, zastukałem, prosząc o uwagę. „W Polsce jest dobrze i będzie jeszcze gorzej”, zażartowałem, choć nie było nam do śmiechu.

Od tamtych wydarzeń minęło ponad pięć lat.
– Naszym kluczowym sojusznikiem są Stany Zjednoczone. Pomińmy nieszczęsną prezydenturę Trumpa i skupmy się na fakcie, że dziś mamy do czynienia z powrotem demokratów. W USA rządzi człowiek, który dwa razy był wiceprezydentem u Obamy. I może nie zajmował się współpracą amerykańsko-polską, ale w jego otoczeniu są ludzie, którzy doskonale te relacje pamiętają. U nas takiej pamięci nie ma, bo zerwano ciągłość, brakuje świadomości instytucjonalnej…

…ludzi z odpowiednim kapitałem wiedzy się pozbyto.
– Otóż to. Tymczasem nie tylko wydarzenia z ostatnich miesięcy sprawiają, że ocenia się nas jako mało wiarygodnych czy wręcz zupełnie niewiarygodnych. Wciąż na polsko-amerykańskich relacjach ciążą historie z nieodległej przeszłości.

Proszę podać jakiś przykład.
– Spotkanie Macierewicza z Ashtonem Carterem, sekretarzem obrony. Minister bierze do ręki jakiś dokument i mówi: „Oto deklaracja naszego udziału w koalicji anty-ISIS”. Carter zaskoczony, ja zaskoczony, bo na oczy tego kwitu nie widziałem. Ale OK, jest wola polityczna, będziemy działać. Mijają dwie godziny, dochodzi do spotkania plenarnego przedstawicieli 58 krajów. W naszym imieniu występuje wiceminister obrony Tomasz Szatkowski i już o deklaracji nie wspomina, skrzętnie przemilczając wcześniejsze zapowiedzi przystąpienia do koalicji.

Macierewicz blefował – po co?
– Z sobie tylko znanych powodów. Widziałem Cartera, był wściekły. I teraz ludzie z tamtych czasów wracają do amerykańskiej administracji. Jak my wyglądamy w ich oczach?

A w niemieckich? To drugi tradycyjny sojusznik III RP.
– Ech… Spotkanie ministrów obrony NATO, Macierewicz zwraca się do Ursuli von der Leyen: „Nie będzie współpracy wojskowej między naszymi krajami, póki nie załatwicie sprawy mniejszości polskiej w Niemczech. Bo od czasu Goebbelsa żeście nie zrobili nic”. I wstaje od stołu. Von der Leyen pyta, czy to oficjalne stanowisko rządu RP. „Nie jest, ale będzie”, słyszy. Widziałem się z nią tuż po tym, przy wyjściu z holu głównego kwatery. Było mi wstyd, zwłaszcza że minister mówił o jakimś wydumanym problemie. Dziś pani von der Leyen jest w Unii Europejskiej numerem jeden.

Numerem dwa wśród naszych europejskich sojuszników była do niedawna Francja.
– I znów – co było, nie minęło. Tuż po zerwaniu kontraktu na caracale spotkałem się z francuskimi generałami. W ich ocenie nasza wolta sama w sobie nie była zła. Kontrakty się zrywa. Ale nie w takich okolicznościach, twierdząc, że caracale to złe śmigłowce. Nie szuka się nieprawdziwego argumentu. „Kiedyś będziecie musieli za to zapłacić. Musi was zaboleć, tak jak nas zabolało”, mówili z żalem Francuzi.

Nieco później wycofaliśmy się z wielonarodowego projektu zakupu i utrzymania floty samolotów do tankowania w powietrzu.
– Holenderska minister obrony przyjechała na szczyt NATO w Warszawie i w przededniu podpisania dokumentów w sprawie MRTT (Multi Role Tanker Transport – typ samolotów transportowo-tankujących – przyp. MO) Macierewicz poinformował ją, że my się wycofujemy. „Chyba pan żartuje, panie ministrze. Pięć lat współpracy i nic?”, dopytywała. Sam tego nie rozumiałem. Jak można było zaprzepaścić tak ogromny wysiłek wielu lat w ciągu kilku miesięcy? Przecież MRTT jest dla nas. Dwa-trzy rosyjskie uderzenia na lotniska i nie mamy naszych F-16. W początkowym etapie konfliktu należy więc je przebazować poza granice kraju, może do Niemiec. Maszyny, by wykonać zadania i wrócić do Niemiec, muszą być tankowane w powietrzu. Tak samo wspierające nas francuskie, hiszpańskie, niemieckie czy belgijskie samoloty. A myśmy z tego programu wystąpili.

Państwa bałtyckie nas potrzebują, więc może tam, choćby i na wyrost, cieszymy się wiarygodnością?
– Nie ma takiej opcji. Nawet Rumunia, mimo wielokrotnie udzielanego wsparcia, nie widzi w nas większego brata.

My zaś zbliżamy się do Turków. Ostatnio kupiliśmy u nich bezpilotowce.
– Porażka. Jak można było zapomnieć, że rok temu Turcja odmówiła ratyfikowania planów operacyjnych dla Polski?

Z tymi planami zawsze był kłopot, bo ich podpisanie to zarazem deklaracja pomocy, z której potem trzeba by się wycofywać przed kamerami – czego żaden rząd nie lubi.
– Ale nikt nigdy nie odmówił ich podpisania. Nawet jeżeli któryś kraj był niechętny, wyrażano to w ramach wewnętrznej debaty. Turcja tymczasem ogłosiła wszem wobec: „Polacy, bujajcie się”. A my idziemy do nich kupować uzbrojenie.

Mariusz Błaszczak mógł się kierować nieco inną logiką, ale przecież ma wojskowych doradców. Któryś z generałów mógł mu powiedzieć: „Pas, nie warto, nie należy”.
– Ludzie, którzy mieli warsztat, potrafili ocenić działania ministra, zostali wycięci. Po latach obserwacji dochodzę do wniosku, że powodem czystek w armii były brak zaufania i troska, by kadra nie patrzyła na ręce politykom, nie wyciągała na wierzch ich błędów.

Miernotami łatwiej się zarządza.
– Wielu dowódców jest wdzięcznych za generalskie awanse, więc nie powie „nie” nawet w obliczu największych głupot i niegodziwości. Co jest kolejnym przyczynkiem do rozmowy o wiarygodności. Kiedyś, gdy do stołu siadało 28 szefów obrony, wszyscy byli po najlepszych uczelniach w USA, Wielkiej Brytanii, Kanadzie czy Niemczech. Rozmawialiśmy tym samym językiem, mieliśmy ten sam potencjał intelektualny.

Dziś mamy generałów po zaocznym, czterotygodniowym kursie…
– Macierewicz wprowadził takie szkolenie. Z 12 oficerów na zajęcia do sztabu przychodziło czterech. A i tak wszyscy zostali generałami. Podczas jednej z ceremonii w Belwederze prosi mnie wiceminister obrony: „Niech mi pan coś powie o każdym z nowych generałów”. Znałem dwóch. Do noszenia wężyków trzeba mieć odpowiednie kompetencje, wielu nominowanych po 2015 r. ich nie ma. Efektem jest nasza niezdolność do realizacji zadań obronnych.

Sądząc po skutkach, politycy albo współpracują z obcym wywiadem, albo kieruje nimi głupota i niewiedza.
– Pamiętam ostatnie chwile Antoniego Macierewicza i przyjazd do Polski szefa NATO Jensa Stoltenberga. Założyłem się wówczas z kolegą o skutki tej wizyty. Stoltenberg spotkał się z prezydentem i premierem, pominął ministra. W mojej ocenie zażądał, żeby został on usunięty. I Macierewicz poleciał. Ministrowie obrony mają dostęp do planowania nuklearnego, do największych sojuszniczych tajemnic. Nie ma tam miejsca dla ludzi, którym się nie ufa. Nie wiem, na ile ustalenia Tomasza Piątka są trafne, wiem, że Macierewicz nie zdecydował się na sądowe dowiedzenie swojej niewinności. Wiem też, że gdybym stał po stronie przeciwnej, miał zaszkodzić Polsce, robiłbym dokładnie to, co zrobiono w armii w ostatnich latach. Nic więcej. I pewnie byłbym już Bohaterem Federacji Rosyjskiej.

Głupota i niewiedza nie wykluczają jednak motywów czysto politycznych.
– Jasna sprawa. Kupienie bezpilotowców to efektowne posunięcie. Nie widzę tu pilnej potrzeby operacyjnej, bo nasi żołnierze nie realizują zadań bojowych poza granicami kraju, w których istnieje konieczność wykorzystania takiego sprzętu. Ale widzę pilną potrzebę polityczną – chęć pokazania elektoratowi, jak bardzo troszczymy się o wojsko. Tyle że skutki mogą być dramatyczne. Zwrotem ku Turcji, która – przypomnę – jest w NATO na cenzurowanym, rozdrażniliśmy Amerykanów. Znam procedury i obawiam się, że jeśli będziemy nadal taką politykę uprawiać, Kongres może cofnąć zgodę na sprzedaż F-35 do Polski.

No tak, Turcji ostatecznie F-35 nie sprzedano.
– A kolejka po te maszyny jest długa. My zaś możemy Kongresowi podpaść także na innym polu. USA sprzedają sprzęt wysokiej technologii krajom demokratycznym. Polska już takim państwem nie jest. Nie mamy trójpodziału władzy, łamiemy konstytucję, nie przestrzegamy wyroków, nie tylko sądów krajowych, ale i międzynarodowych. Amerykanie nie będą wiecznie patrzeć na to przez palce. Drażnijmy ich, a okaże się, że poza Turcją jeszcze tylko Putin będzie mógł nam coś sprzedać.

Mamy jeszcze własny przemysł.
– A ja mam przekonanie graniczące z pewnością, że w latach 2016-2018 nastąpiła nieuzasadniona pomoc publiczna dla podmiotów krajowego przemysłu obronnego. Rzędu kilku miliardów złotych. Zgodnie z prawem Unii Europejskiej nieuzasadniona pomoc winna zostać zwrócona do budżetu państwa. Polityk, który by o to zabiegał, nie dostałby głosów pracowników przemysłu obronnego. Byłby ich wrogiem, niezależnie od barw politycznych. Nie ma więc chętnych do podjęcia tematu.

Na czym ta pomoc polegała?
– Na przeszacowywaniu, o prawie 100%, wartości kontraktów między MON a zbrojeniówką. I żeby jeszcze te pieniądze szły na realną produkcję… W zarządach spółek Polskiej Grupy Zbrojeniowej w 2015 r. było 100 osób. Dziś, według mojej wiedzy, ok. 300. Trwonimy publiczne pieniądze na synekury dla ludzi z politycznego układu.

To także cena za spokój. Jakoś nie widzę strajkujących pracowników zbrojeniówki na ulicach Warszawy.
– Dziwne, prawda? 60% wydatków na zbrojenia idzie za granicę, zyski z eksportu nie przekraczają nawet 400 mln zł, a branża jakoś sobie radzi. Trzyma głowę tuż nad powierzchnią wody, ale nie tonie.

A ma szansę się wybić? Opierając się na realnych kompetencjach, nie na zyskach z politycznej renty.
– Jeżeli za rządu PiS sześciokrotnie zmienia się prezes PGZ, to czy możemy mówić o jakiejś strategii rozwoju?

Jeśli byłaby kontynuacja…
– Ale jej nie ma. Każdy przychodzi z jakąś inną wizją, a i tak kończy się na pomyśle wzięcia przemysłu na garnuszek MON. To pierwsza sprawa. Druga – nie jesteśmy konkurencyjni. Nie byliśmy i nie będziemy. Jakość elementów uzbrojenia wykonywanych przez nasz przemysł obronny jest mierna. Nie mamy wysokiej technologii. Mimo że wydajemy na rozwój i wdrożenia niemałe pieniądze, efekty są byle jakie. Weźmy program „Płaskonos” (wabików przeciwtorpedowych – przyp. MO). Swego czasu projekt otrzymał nagrodę za najlepszą pracę badawczo-rozwojową, ale Marynarka Wojenna odmówiła przyjęcia sprzętu na wyposażenie. Bo prace trwały 12 lat i końcowy produkt był już przestarzały.

Na rynku cywilnym jest 17 przyzwoitych politechnik.
– Ale one nie współpracują z przemysłem obronnym. Rektorzy nie mają pojęcia, czego potrzebuje wojsko, armia nie wie, jakie są możliwości bazy badawczo-rozwojowej.

Dać uczelniom granty i sprawa załatwiona.
– To nie takie proste. Rektorów nie wybierają politycy. Uczelnie są niezależne, trudno się przy nich obłowić, wstawić „swoich”, którzy uszczknęliby coś z grantowych środków. Lepiej przekierować pieniądze do ośrodków badawczo-rozwojowych przemysłu. Praca w nich wre, a efektów nie widać. Po latach wojsko dostaje demonstrator technologii. Prototyp nas interesuje, a nie demonstrator z drewna wystrugany.

Od czegoś trzeba zacząć (śmiech).
– Najlepiej od założeń polityki zbrojeniowej. Zna je pan?

Nie znam.
– Bo nie istnieją, choć mamy cały departament polityki zbrojeniowej. W efekcie każdy sobie rzepkę skrobie. Przemysł robi coś, czego wojsko nie potrzebuje. Produktów potrzebnych nie robi wcale – albo robi kiepskie. W 2007 r. byłem w Izraelu, zaczynaliśmy się rozglądać za bezpilotowcami. I gospodarze mówią tak: „Macie kompetencje, żeby budować samochody do przewozu bezpilotowców, nic więcej”. W państwowym przemyśle dotąd niewiele w tej kwestii się zmieniło.

Czyli, tak czy inaczej, musimy kupować.
– Musimy. Nie krytykuję zakupów w USA, bo mają tam najlepszą technikę. Krytykuję to, że za zakupami nie idzie offset. Brak offsetu to brak dostępu do nowoczesnych technologii, brak nowoczesnych technologii to śmierć dla przemysłu obronnego.

Wyprodukuje się karabinki dla WOT i jakoś to będzie.
– Kolejny przykład marnotrawstwa i gry na utratę sojuszniczej wiarygodności.

Tak nisko pan ceni sztandarowy projekt PiS w dziedzinie obronności?
– Eksperyment pt. Wojska Obrony Terytorialnej tylko do 2019 r. kosztował nas 8 mld zł. Nie licząc środków na pozyskanie infrastruktury dla nowo powołanych jednostek, czyli dodatkowych setek milionów. Sam pomysł z wykorzystaniem entuzjazmu młodzieży dobry, wykonanie znacznie gorsze.

Jak to u nas. Pytanie, czy chcieliśmy dobrze.
– W 2016 r. spotkałem się w Madrycie z szefami obrony państw wchodzących w skład Eurokorpusu. Mój niemiecki odpowiednik zagaja: „Słyszałem, że budujecie nowy rodzaj sił zbrojnych”. „No tak, Wojska Obrony Terytorialnej, wiesz, o co chodzi… 53 tys. żołnierzy”, mówię. Niemiec kiwa głową, więc i ja pytam, co u nich. „My też budujemy nowy rodzaj sił zbrojnych – wojska cybernetyczne, 13 tys. specjalistów”. No i sam pan widzi – z jednej strony, nieco trywializując, dzida, z drugiej, nowoczesne narzędzie w odpowiedzi na realne zagrożenia.

Obrony terytorialnej nie wymyślił Macierewicz, istniała zawsze.
– Na czas wojny. Trzeba było lepiej i więcej szkolić rezerwistów, a nie tworzyć WOT w obecnej strukturze, z własnym dowództwem i dowództwami brygad w czasie pokoju. Jedyną realną wartość dodaną tej formacji stanowią bataliony OT. Idą tam świetni ludzie, mający własne ambicje i aspiracje zawodowe. Niestety, dziś sprowadzamy ich do roli sprzątaczy, pomocników, dyrygujących kolejkami. Nie ma to nic wspólnego z obroną terytorialną, z siłami zbrojnymi. Nie dziwią mnie nawet doniesienia o rzekomych planach użycia WOT do tłumienia manifestacji Strajku Kobiet. Pomysł o podobnym zabarwieniu słyszałem już z ust ministra, co było przerażające.

Obrona terytorialna stała się wizytówką armii. Trafiają tam nowe mundury, sprzęt, uzbrojenie.
– Na miłość boską, mamy tysiące karabinków AK gotowych do użycia w ramach szkolenia. A my kupujemy 50 tys. grotów. A co z AK? Pod gąsienice czołgów je rzucimy? Przekazanie grotów WOT to marnowanie pieniędzy. Po roku czy dwóch latach szkolenia ten sprzęt nie będzie się nadawał do użycia w czasie wojny.

WOT miały nasycić pole walki patriotyzmem – stąd weekendowe szkolenia strzeleckie.
– A w ramach walki z pandemią zostały sprowadzone do roli obrony cywilnej. To świetna robota, ale nie ma w niej miejsca na karabin, na szkolenie wojskowe.

Państwo potrzebuje WOT do reagowania kryzysowego.
– Na terenie kraju? Nie. Plany reagowania kryzysowego opierają się na potrzebach zgłaszanych przez wojewodów. Zapotrzebowanie w skali kraju przez lata utrzymywało się na poziomie 10 tys. żołnierzy. Jednej dziesiątej wojsk operacyjnych. I dotyczyło sprzętu, którego WOT i tak nie mają.

To dlaczego wszędzie widzimy „wotników”?
– Bo mamy do czynienia z ogromną promocją obrony terytorialnej. To projekt z zakresu marketingu politycznego, nic więcej. Armia nie potrzebuje WOT, dla których nie określono miejsca, roli ani zadań w systemie obronnym państwa. Sojusz też ich nie potrzebuje. Ci żołnierze nie wyjadą na misje, nie zwiększą naszych zdolności ekspedycyjnych, do utrzymywania których zobowiązuje nas art. 5 traktatu północnoatlantyckiego. Nie wnoszą także znaczącego wkładu we własny potencjał obronny, zgodnie z art. 3 traktatu.

Dlaczego?
– W WOT, z braku chętnych, obniżono kryteria zdrowotne. W efekcie mamy dziś w siłach zbrojnych dwa rodzaje żołnierzy: zdolnych do służby wojskowej i zdolnych do służby w obronie terytorialnej. Tych drugich nie wyślemy w świat. A i w kraju żołnierze powinni mieć walory zdrowotne adekwatne do wymogów współczesnego „pola walki”.

Politycy robią z wojskiem, co chcą. Czy ktoś tam w ogóle dowodzi?
– Szef sztabu ma kompetencje, ale nie ma narzędzi. Obecna władza próbowała zmienić system dowodzenia. Podporządkowano szefowi sztabu dowództwa rodzajów sił, dowództwo generalne i operacyjne. Masa nowych podwładnych, mnóstwo nowych kompetencji – i żadnego dodatkowego etatu. Szef sztabu kieruje wojskiem, gdy jest na miejscu. Po wyjściu z pracy jego możliwości się kurczą, ponieważ nie dysponuje własną dyżurną służbą operacyjną lub innym organem dowodzenia. Oczami i uszami, wyposażonymi w kompetencje do podejmowania decyzji w jego imieniu. Dziś u pierwszego żołnierza Rzeczypospolitej mamy kilkuosobową, nieetatową Dyżurną Służbę Operacyjną. Nieetatową, powtórzę. To czyste szaleństwo. Mało tego, prezydent zdecydował, że na czas wojny naczelnym dowódcą będzie właśnie szef Sztabu Generalnego, ale sztab nie ma własnego dowództwa ze strukturą organu dowodzenia naczelnego dowódcy.

Kto mu je wystawi w razie W?
– Dowództwo operacyjne, które na co dzień ma własnego dowódcę.

Czyli szef SG nie pracuje bezpośrednio z ludźmi, którzy w czasie wojny mają być jego najbliższymi współpracownikami. Przecież to paranoja.
– Żeby jedyna. Minister nie ma merytorycznych kompetencji do dowodzenia, ale WOT podlega bezpośrednio jemu. Szefowi sztabu nic do tej formacji, formalnie dopóki proces jej budowy nie zostanie zakończony. Zwróćmy też uwagę na obłożenie obowiązkami szefa sztabu. W przypadku wojny ma być naczelnym dowódcą, doradcą ministra obrony, doradcą prezydenta, szefem Sztabu Generalnego czasu W, wchodzi poza tym w skład Komitetu Wojskowego NATO.

Trochę dużo jak na jedną głowę.
– Za dużo.

Kilka miesięcy temu, w trakcie ćwiczeń strategicznych „Zima” zakwestionowano kompetencje szefa SG. Jeden z moich rozmówców nazwał to puczem. Po jednej stronie stanął szef sztabu, po drugiej dowódca generalny. Gdzieś tam trwała obrona Rzeczypospolitej – szczęście, że na mapach, a nie w realu – a w naczelnym dowództwie toczyła się wojna o to, kto ma dowodzić.
– Wprowadzenie drugiego czterogwiazdkowego generała (w osobie dowódcy generalnego – przyp. MO) stworzyło dualizm. Sytuację, która w wojsku nie powinna się wydarzyć. Armia to jedność i jednoosobowość. Jedność oznacza, że działamy w myśl jednego zamiaru wspólnie, jednoosobowość to hierarchiczność dowodzenia. A myśmy to zburzyli i teraz się dziwimy, że na światło dzienne wychodzą takie kwiatki.

Potencjał obronny państwa składa się z sił zbrojnych, dyplomacji, przemysłu obronnego i służb. Może chociaż te ostatnie są coś warte?
– Proszę sobie przypomnieć 6 maja 2016 r. Minister obrony zabiera głos z trybuny sejmowej i mówi o dokumencie ściśle tajnym. Sam fakt istnienia takiego dokumentu jest ściśle tajny, a on opowiadał o jego treści. Omawiał proces modernizacji, oczywiście w typowej dla siebie, oskarżycielskiej retoryce. I nie spotkały go żadne konsekwencje. Bo służby już wtedy nie istniały. Wojskowy wywiad i kontrwywiad zajmowały się wyłącznie katastrofą smoleńską. Poszukiwaniem śladów wybuchu i innych rzekomych niegodziwości. Patrząc na to, jak dziś rozgrywają nas Rosjanie, wiem, że niewiele się zmieniło.

Czy jakiś element sił zbrojnych jest w stanie efektywnie realizować postawione przed nim zadania?
– W moim przekonaniu pojedyncze brygady, bo nawet nie dywizje. Jeżeli dywizja międzynarodowa ma sztab liczący 280 osób, a w sztabie polskiej dywizji mamy niewiele ponad 100 – to jak tu mówić o efektywnym dowodzeniu? Nikt nie chciał rozmawiać o tym, żeby zbudować dowództwo dywizji z prawdziwego zdarzenia – i mamy, co mamy.

Poza nami samymi kto jest dla nas największym zagrożeniem?
– Przesada w mówieniu o wyimaginowanym zagrożeniu sprzyja paranoi. Dlatego apeluję, by powściągać się w opowieściach o czyhających na nas Rosjanach. Długoterminowo to nie Putin jest naszym zmartwieniem, ale to, co po nim nastąpi. Musimy mieć świadomość, że jeśli w Rosji dojdzie do jakiejś rewolucji – a z historii wiemy, że to możliwy scenariusz – będziemy mieć na granicach Polski realne zagrożenie militarne, miliony uchodźców. Trzeba się do tego przygotować, podobnie jak to robiliśmy w początkowej fazie konfliktu na Ukrainie. Na flance wschodniej to niestabilność systemów politycznych jest większym zagrożeniem niż zgromadzony tu potencjał, choć tego drugiego nie należy ignorować. Rosja to mocarstwo nuklearne, zagrożenie nie tylko w skali lokalnej, ale również regionalnej i globalnej. Błędne jest przekonanie, że względny pokój w tej części globu był dany raz na zawsze. Flanka wschodnia NATO pozostanie na długi czas stykiem płyt tektonicznych odmiennych cywilizacji, kultur i wartości, z całą gamą nieprzewidywalnych zagrożeń.

Wojna już się toczy – w cyberprzestrzeni.
– I będzie się toczyła. I możemy się czuć zaniepokojeni, bo realizacja polityki zagranicznej Federacji Rosyjskiej odbywa się przy użyciu narzędzi militarnych. Była Gruzja, jest Ukraina, w perspektywie średnioterminowej nie wykluczam aneksji Białorusi. Ale Polsce, póki pozostaje w NATO i Unii Europejskiej, nie grożą rosyjskie czołgi. Musimy więc powalczyć o naszą wiarygodność w obu organizacjach i konsekwentnie budować własny potencjał. Ze świadomością, że każdy zaniechany rok w modernizacji to cztery-pięć lat odrabiania zaległości. Pamiętam 2008 r. i kryzys skutkujący obcięciem wydatków obronnych o kilka miliardów złotych. Parę lat trwało, nim udało się wrócić na właściwe tory.

Planowane zwiększenie wydatków na wojsko z 2 do 2,5% PKB ma w tym kontekście znaczenie?
– Nie ma najmniejszego. Ważna jest ciągłość modernizacji, pewność środków finansowych i planowanie właściwe do potrzeb. I niech politycy zdecydują o priorytetach, ale, na miłość boską, niech nie zastępują struktur wojskowych w planowaniu. Bo nic dobrego z tego nie wychodzi. Zbudowaliśmy obronę terytorialną, która nigdy nie będzie gotowa do przerzutu, bo taka jest jej istota. Tyle że w tym celu ogołociliśmy jednostki operacyjne z kadry, obniżając ich zdolności ekspedycyjne. Sojusznicy to widzą i dają do zrozumienia, że nie chcą już za Polskę umierać. Bo Polska pokazuje, że nie chce umierać za innych.

—–

Nz. Symulowany atak jednostki pancernej, wspierany przez śmigłowce szturmowe. Scenariusz rodem z lat 70., rozgrywany na ćwiczeniach sprzed kilku lat. Na 40-letnim sprzęcie…/fot. Marcin Ogdowski

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 27/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Mieczyki?

Patrząc na to, czym marynarka dysponuje na lądzie, łatwo popaść w entuzjazm. Morska Jednostka Rakietowa (MJR), w skład której wchodzą dwa dywizjony bojowe, ma poważną siłę rażenia i duży potencjał odstraszania. Pojedyncza rakieta jest w stanie wyeliminować z walki każdy rosyjski okręt, a salwa całej MJR – teoretycznie – mogłaby posłać na dno istotną część Floty Bałtyckiej Federacji. Co prawda na nadbrzeżnych lotniskach nie stacjonują już typowo bojowe maszyny, ale to od biedy można uznać za skutek zmiany strategii użycia Marynarki Wojennej RP. Przejścia od zadań ofensywnych do defensywnych oraz skupienia się na zapewnieniu bezpieczeństwa żeglugi w należącym do państwa akwenie. Do tego nie trzeba samolotów myśliwskich czy wielozadaniowych, a rozpoznawczych i poszukiwawczych. Zamiast odrzutowców, wystarczą wolniejsze maszyny turbośmigłowe i helikoptery, przeznaczone do tropienia okrętów podwodnych i prowadzenia akcji ratowniczych.

Dla niezorientowanych źródłem optymizmu będzie też widok tego, co budowane bądź właśnie wyszło ze stoczni. Do zaledwie 4-letniego „Kormorana” – doskonałego niszczyciela min – za kilka(naście) miesięcy dołączą bliźniacze jednostki („Albatros” i „Mewa”), już zwodowane, aktualnie doposażane. 24 maja br. ze Stoczni Remontowej Shipbuilding S.A. – tej, która zbudowała niszczyciele – wypłynął w rejs dostawczy „Przemko” – szósty i ostatni z holowników, zamówionych przez Inspektorat Uzbrojenia w 2017 r. Od półtora roku pod naszą banderą pływa także ORP „Ślązak”, duża jednostka o rasowej sylwetce. Co więcej, kilka tygodni temu ministerstwo obrony zapowiedziało reanimację programu „Miecznik”, w ramach którego marynarze dostaną trzy nowe fregaty. Z dostępnych informacji wynika, że wiążące decyzje zostaną podjęte jeszcze w czerwcu br., a okręty trafią do służby na początku lat 30.

Za rok do kasacji

Dobry humor znika, gdy uświadomimy sobie, że MJR jest de facto bezbronna wobec środków napadu powietrznego – samolotów i rakiet; fakt, iż mówimy o pięcie Achillesowej całych sił zbrojnych, nie stanowi tu żadnego pocieszenia. Jest tylko gorzej, gdy przyjrzymy się cechom nowo pozyskanych jednostek, zaś reszcie zerkniemy w metryki, oceniając realne możliwości bojowe. „Ślązak” to okręt symbol – polskiej niekompetencji i „jakośtambędzizmu”. Budowany 18 lat (!) – w oparciu o nowatorski projekt kupiony od Niemców – miał być pierwszą z siedmiu korwet rakietowych, a skończył jako samotne i niemal bezbronne dziwadło. „Ni pies, ni wydra”, mówią marynarze. Jedyne jego rakiety to wystrzeliwane z ręcznych wyrzutni „gromy”. Na inne zabrakło pieniędzy, choć i tak mówimy o studni bez dna, która pochłonęła prawie 1,5 mld zł. Czegoś takiego nie dało się nazwać zgodnie z pierwotnym zamierzeniem, stąd określenie „korweta patrolowa”, niemające odpowiednika w międzynarodowej terminologii. Ostatnio mówi się o dozbrojeniu jednostki – metodą „gospodarczą”, w sprzęt z planowanych do wycofania małych okrętów rakietowych. Lecz i z tym może być kłopot, bo na skutek zmieniających się w trakcie budowy koncepcji, „Ślązak” został przeprojektowany, a część sekcji zalano betonem, dla utrzymania odpowiedniej wyporności wytrzebionego z oręża kadłuba.

Mimo działek na pokładzie równie bezbronne pozostają niszczyciele min. To nowoczesne okręty, bodaj najlepsze w swej klasie w całym NATO, ale przewidziane do zadań pomocniczych. Nie podejmą walki z innymi jednostkami, nie przydadzą się w szachowaniu nieprzyjacielskiego lotnictwa, będą za to zdane na jego łaskę. Nie inaczej ma się sprawa z holownikami – to już okręty wybitnie techniczne, mikrusy, w dodatku całkiem nieuzbrojone. A co z resztą floty?

– Wedle założeń z 2012 r., pozostające w służbie okręty bojowe, co do jednego, powinny zostać wycofane z końcem przyszłego roku – przypomina dr Michał Piekarski, specjalista z zakresu wojen morskich z Instytutu Spraw Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego. Mowa o jednostkach liczących po 30 i więcej lat. Choć remontowano je na bieżąco, nie przeszły znaczących modernizacji. – Dziś bardziej nadają się do muzeum niż do walki – mój rozmówca nie pozostawia złudzeń. – Zacznijmy od tych największych, fregat typu Perry, pozyskanych od Amerykanów na początku wieku. Oba zbudowane w latach 70. XX w. okręty nie dysponują już uzbrojeniem przeciwlotniczym i przeciwokrętowym. Rakiety zużyto lub wycofano, dostępne na rynku nowe są… zbyt nowoczesne. OORP „Kościuszko” i „Pułaski” mogą obecnie zwalczać okręty podwodne, w neutralizacji pozostałych zagrożeń ich dowódcy muszą liczyć na wsparcie sojuszników.

Warto w tym miejscu dodać, że Polska miała szansę na kupno dwóch jednostek tego typu, gruntownie zmodernizowanych, których przed dwoma laty pozbywała się australijska marynarka. Wewnątrz pisowskie porachunki sprawiły, że transakcję rzutem na taśmę zablokował Mateusz Morawiecki (choć Andrzej Duda leciał już w tej sprawie do Australii). Fregaty z pocałowaniem ręki wzięło Chile.

Jeszcze gorzej wygląda sytuacja w dywizjonie okrętów podwodnych.

– Po wycofaniu 50-letnich Kobbenów, został nam tylko „Orzeł”, poradziecka jednostka z teoretycznie sporym potencjałem modernizacyjnym – kontynuuje Piekarski. – Ów potencjał nie ma jednak znaczenia w obliczu uwarunkowań geopolitycznych, co skutkuje tym, że okręt nadaje się wyłącznie do podtrzymywania podstawowych nawyków u załogi. Sądząc po treści ogłaszanych przetargów, które z braku dostawców sprzętu i usług remontowych kończą się niepowodzeniem, sprawność „Orła” jest mocno ograniczona, a jego arsenał bezużyteczny. Dość powiedzieć, że okręt ma niesprawne wyrzutnie torpedowe.

Więcej o stanie technicznym „Orła” mówi list otwarty jego załogi.

Co gorsza, z MON nie płyną już sygnały o ewentualnych następcach. Program „Orka”, zgodnie z którym marynarka miała dostać trzy nowoczesne okręty, „zatonął” jeszcze w czasach Antoniego Macierewicza. Po gorszących i kompromitujących urząd zapewnieniach poprzednika – który kilkanaście razy twierdził, że „papiery na orki” lada moment zostaną podpisane – Mariusz Błaszczak nabrał wody w usta. Kilka miesięcy temu przyznał, że resort rozważa program pomostowy – nabycie używanych jednostek w Szwecji – ale ostatecznie i ten temat umarł (gwoli uczciwości, z winy Szwedów, którzy zrezygnowali z pomysłu sprzedaży „używek”).

– Korweta do zwalczania okrętów podwodnych ORP „Kaszub” przez 36 lat nie doczekała się modernizacji – wymienia dalej dr Piekarski. – Małe okręty rakietowe, choć solidnie uzbrojone w broń przeciwokrętową, kompletnie nie poradzą sobie z atakami z powietrza. Ich operacyjne wyjście w morze bez osłony przeciwlotniczej – którą dziś mogą nam zapewnić tylko sojusznicy – byłoby samobójstwem. Reszta floty to jednostki wsparcia. Ważne w wielu rodzajach misji, ale w operacji obronnej pełniące role drugo-i-trzeciorzędne.

Bałtyk to nie sadzawka

Flota przez lata nie miała dobrej prasy. Uważano ją za najmniej istotny rodzaj sił zbrojnych, co było stanowiskiem podzielanym zarówno przez wojskowe, jak i polityczne elity III RP. W efekcie doszło do znacznego uszczuplenia i technicznej degrengolady morskiego komponentu marynarki wojennej. Pokutowało przekonanie, że „Bałtyk to sadzawka”, gdzie nie ma miejsca na duże okręty, a Polska „nie jest krajem z zamorskimi interesami i ambicjami”, których istnienie uzasadniałoby posiadanie silnej floty. Na tym gruncie rodziły się koncepcje przeskoku generacyjnego – rezygnacji z klasycznych okrętów na rzecz małych, często autonomicznych jednostek obrony wybrzeża. Ich rój miałby działać skuteczniej niż ciężkie, łatwe do lokalizacji, a przez to bardziej narażone na zniszczenie fregaty czy korwety. Zwolennicy tych teorii często powoływali się na przykład floty II RP, której dowództwo w przededniu wojny odesłało najsilniejsze okręty (trzy niszczyciele) do Wielkiej Brytanii. Te zaś, które zostały, nie odegrały większej roli w kampanii wrześniowej, szybko bowiem poszły na dno.

– Inne czasy, inne techniczne uwarunkowania – przekonuje Michał Piekarski. – Współczesne fregaty to skomplikowane platformy, zdolne nie tylko do obrony samych siebie, ale także innych jednostek, całych zespołów okrętów. Obrony wielozakresowej, przed zagrożeniami z powietrza, z wody i spod wody. Wyposażone w odpowiednie sensory, mają świadomość sytuacyjną sięgającą setek kilometrów. Realnie więc służą też do zapewnienia bezpieczeństwa na brzegu i w głębi lądu, co w Polsce, z jej dziurawym parasolem, jest argumentem nie do przecenienia. Żaden mały kuter nie jest w stanie pełnić takiej roli. Ich flotyllę zdziesiątkowano by, okręt po okręcie, bez wielkich strat i angażowania znacznych sił. Tymczasem skuteczne próby obezwładnienia pojedynczej fregaty wymagałby jednoczesnego użycia kilkudziesięciu samolotów. Świadomość, że większość zostałaby utracona, to mocny argument na rzecz niewszczynania wojny.

Budowa potencjału odstraszania to nie jedyny powód przemawiający za koniecznością niezwłocznego wdrożenia programu „Miecznik”. Sojusz Północnoatlantycki opiera się o zasadę kolektywnej obrony, tymczasem polski wkład na Bałtyku jest minimalny i nieadekwatny do posiadanych zasobów.

– Powinniście mieć trzy-cztery fregaty – stwierdził przed dwoma laty adm. Clive Johnstone, dowódca sił morskich Sojuszu. Dziś wpływowi dowódcy NATO nie bawią się już w dyplomatyczne ceregiele. Tajemnicą poliszynela jest, że nagły powrót do zapomnianego programu, to rezultat sojuszniczej presji na Warszawę.

Niestety, ewentualna realizacja „Miecznika” odsunęłaby w czasie „Orkę” – na oba projekty na raz nie starczy pieniędzy.

– Szkoda – wzdycha dr Piekarski. – W czasach Siemoniaka i Macierewicza dyskusja na temat „orek” została skażona niepotrzebnymi rozważaniami na temat wyposażenia ich w pociski manewrujące. Broń koszmarnie drogą i zbyt „kosmiczną”. Jednostki podwodne są nam potrzebne do zwalczania innych okrętów, do działań rozpoznawczych i wspierających operacje wojsk specjalnych. Bałtyk nie jest kałużą, głębokość i rzeźba dna nie wykluczają skrytych podejść, na przykład w celu wysadzenia czy podjęcia grup dywersyjnych. Zwróćmy przy tym uwagę, że to samo może robić przeciwnik. Ryzyko otwartego konfliktu z Rosją jest minimalne, ale wojna hybrydowa, prowadzona pod „obcą flagą”, dajmy na to organizacji terrorystycznej, to całkiem realny scenariusz. Jedna „bezpańska” mina, jeden zatopiony przez nią statek – i już pojawiają się u armatorów wątpliwości, czy do Polski warto pływać. Czy jej marynarka wojenna jest w stanie zapewnić bezpieczeństwo żeglugi.

Bo bronić – wbrew narracji o nieistotnej sadzawce – jest i będzie czego. Szlaki morskie do poradzieckich krajów nadbałtyckich to natowskie obligo, podobnie jak bezpieczeństwo budowanej właśnie Balitc Pipe, skąd do naszej części Europy popłynie norweski gaz. Ale mamy też Gazoport, chcemy mieć ruchomą bazę przeładunkową i morskie farmy wiatraków. Nade wszystko zaś już teraz w naszych portach przeładowywanych jest 100 mln ton ładunków rocznie, co zapewnia państwu 10% budżetowych wpływów.

Pytanie, czy Polska jest w stanie sprostać budowie niezbędnych okrętów? Podwodnych konstruować nie potrafimy – to pewne. A fregaty?

– W układzie „kadłub w Polsce, reszta zagranicą”, jak najbardziej – ocenia Michał Piekarski. – Finansowo również powinniśmy podołać. Teraz potrzeba tylko politycznej woli.

Wkrótce przekonamy się, czy taka istnieje. Czy stoi za nią chęć odbudowy morskiego potencjału obronnego, czy chodzi jedynie o wywołanie przekonania, że władza troszczy się o bezpieczeństwo państwa i międzynarodowe zobowiązania. Czy pragnie mieczników czy mieczyków… propagandy.

—–

Nz. ORP „Kaszub”/fot. Michał Piekarski

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 23/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to