Paliwo

Na szybciutko, bo praca nad książką wzywa (ale i tak wrzucę dziś wieczorem, najdalej jutro rano większy materiał).

Zakończył się kolejny duży rosyjski atak rakietowy na ukraińskie miasta. Warto w tym kontekście zwrócić uwagę na dwie sprawy. Po pierwsze, Ukraińcy raportują zestrzelenie wszystkich 10 użytych przez rosjan hipersonicznych pocisków rakietowych Kindżał. Można mieć zastrzeżenia co do jakości ukraińskiej sprawozdawczości, ale w przypadku kindżałów Ukraińcy dokładają wszelkich starań, by udokumentować swoje sukcesy. Poza kwestiami typowo propagandowymi, może to mieć związek z tym, że z hipersonikami walczą amerykańskie patrioty, a rzetelna ocena skuteczności własnych systemów leży w interesie USA. Dodajmy przy tym, że kindżałowe anałogi-w-miru-niet mierzą się ze starszymi generacjami patriotów; tyle w kwestii rzekomej niezawodności raszystowskiej superbroni.

Druga sprawa ma związek z działaniami podjętymi w Polsce. Najpierw zacytuję komunikat Dowództwa Operacyjnego: „Informujemy, że obserwowana jest intensywna aktywność lotnictwa dalekiego zasięgu Federacji Rosyjskiej, która związana jest z wykonywaniem uderzeń na terytorium Ukrainy. W celu zapewnienia bezpieczeństwa polskiej przestrzeni powietrznej aktywowano dwie pary myśliwców F-16 oraz sojuszniczy tankowiec powietrzny. Około godziny 5.45 wystartowała amerykańska para stacjonującą w bazie w Łasku, a około godz. 6.15 polska para z bazy w Krzesinach”.

Po co podnoszono F-16? Poza show of force, chodzi o bardzo pragmatyczny cel – rozpoznanie. Wykorzystanie radarów efów szesnastych do śledzenia ewentualnych zbłąkanych rakiet. Także ich zestrzelenia, gdyby zaszła taka konieczność (i doszło do wzrokowej identyfikacji celu).

A po co tankowiec? Po to, by samoloty maksymalnie długo przebywały w powietrzu. Nawet podczas pobierania paliwa, radary efów pozostają aktywne.

Tankowce są zatem niezbędnym elementem takich akcji – w gruncie rzeczy rutynowych, gdy za miedzą toczy się pełnoskalowy konflikt. Dziś nad Polskę przyleciał tankowiec z Wielkiej Brytanii. Udało się to spiąć w czasie (działania par myśliwskich i tankera), co nie zmienia faktu, że byłoby dużo prościej, gdyby maszyna tego typu stacjonowała w Polsce. Najlepiej była polska, czy należała m.in. do Polski. Niestety, Antoni Macierewicz – będąc ministrem obrony narodowej – wypisał nas z programu MRTT Fleet (ang. Multinational Multi-Role Tanker Transport), wielonarodowej flotylli tankowców/transportowców. Własnych samolotów też nie kupiliśmy, bo pieniądze na ten cel zostały przeznaczone na maszyny dla vipów.

A vipowska salonka paliwa nie poda.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Tanker podczas podawania paliwa/fot. Airbus

Peryferia

Przez większość historii lotnictwa to, co działo się nad Polską, miało peryferyjny wymiar. Nawet podczas drugowojennego wzmożenia – po bezprecedensowej aktywności niemieckich bombowców we wrześniu 1939 r. – nastało kilka lat względnego bezruchu. Potężna kampania lotnicza zachodnich aliantów skoncentrowana była na Rzeszy – brytyjskie i amerykańskie samoloty tylko czasami zapuszczały się nad terytorium okupowanej RP. Radzieckie lotnictwo miało zaś przede wszystkim frontowy charakter – wspierało walczące na ziemi oddziały. Przeszło więc przez Polskę stosunkowo szybko, jak szybko przesunął się front na przełomie 1944 i 45 r. Po wojnie mieliśmy w kraju do czynienia z intensywnym rozwojem lotnictwa sportowego, ale cywilny ruch pasażerski do końca PRL-u pozostał znikomy. „Rozhulało się” za to lotnictwo wojskowe – wielu dzisiejszym pasjonatom sił powietrznych trudno uwierzyć, że w latach 70. armia dysponowała 8-krotnie większą liczbą maszyn niż obecnie. Lata 90. to okres wielkiej lotniczej smuty – Polaków wciąż nie było stać na odległe eskapady, zaś wojsko cierpiało na niedosyt lotniczego paliwa. Godzina lotu MiG-a 29 kosztowała tyle, co miesięczny wikt dla kompani poborowych, migi zatem z rzadka wzbijały się w powietrze. Pilot z tamtych czasów wspomina, że nalatywał rocznie 30-40 h, gdy minimum dla podtrzymania nawyków wynosiło 80-100 h.

Amerykański wschód

Wejście Polski do Unii Europejskiej, która sfinansowała rozbudowę lotnisk, rosnąca zamożność Polaków oraz pojawienie się tanich linii sprawiły, że niebo między Bugiem a Odrą wypełniło się odrzutowymi maszynami pasażerskimi w nieznanej dotąd skali. Wraz z nastaniem „ery F-16” siły powietrzne wyszły z paliwowego dołka, na początku drugiej dekady XXI w. zapewniając pilotom naloty na przyzwoitym poziomie. I choć rosło jednocześnie grono prywatnych użytkowników samolotów i śmigłowców, globalna perspektywa nadal kazała widzieć w Polsce lotnicze peryferia. Aby to zrozumieć, wystarczy obejrzeć natężenie ruchu nad zachodnią Europą i Stanami Zjednoczonymi. Co istotne dla dalszej części tekstu, dziś możemy to zrobić sprzed komputera bądź zerkając w komórkę. Wystarczy odpalić popularny serwis Flightradar24, pozwalający na lokalizowanie statków powietrznych w czasie rzeczywistym. F24 pokazuje trasę, miejsce startu i lądowania, numer lotu, typ maszyny, aktualną pozycję, wysokość, kierunek i prędkość – wszystko to naniesione na dokładne mapy Google. Oczywiście, nie ma tam wszystkiego. Usługa opiera się na śledzeniu sygnałów nadawanych przez transpondery, tymczasem wojskowe samoloty (i maszyny specjalne, np.: boeing cesarza Japonii) mają możliwość zmiany trybów nadawanych sygnałów, tak, by stały się niewidoczne dla cywilnych odbiorników.

Prowincjonalny charakter polskiego nieba zaczął przechodzić do historii wraz z rozkręcającym się kryzysem, wywołanym przez Władimira Putina. Jego groźby wobec Ukrainy i NATO, a nade wszystko koncentracja wojsk rosyjskich przy ukraińskiej granicy pchnęły zachodnie rządy do bezprecedensowych działań. Zaczęło się przebazowanie wojsk, w tym komponentów lotniczych, także na terytorium Rzeczpospolitej. Dodatkowe tysiące amerykańskich żołnierzy przyleciały do nas czarterami, samolotami takich linii jak Atlas Air czy United Airlines. Wojskowi lądowali w Warszawie, Szczecinie, Katowicach, no i w Rzeszowie, gdzie siadało większość maszyn wiozących cargo. Pośród sprzętu, który trafił na wschodnią flankę, znalazło się mnóstwo śmigłowców, głównie wielozadaniowych UH-60 i szturmowych AH-64. Obecność żołnierzy USA to elementem show of force (ang. prezentacja siły), co odbywało się także – i nadal odbywa – poprzez intensywne ćwiczenia. Ledwie zatem wyładowano śmigłowce, a ich załogi przystąpiły do lotów. Dziś na wschodzie kraju łatwiej wypatrzyć wiropłat z oznaczeniami amerykańskiej armii niż z biało-czerwoną szachownicą. Podobnie jest z aktywnością typowo bojowego lotnictwa. Nie rejestruje jej F24, ale to, co widać gołym okiem i czego dowiadujemy się z oficjalnych komunikatów, daje wyobrażenie o skali przedsięwzięć.

Lotnicza menażeria

Dużo by mówić o typach maszyn stacjonujących w Polsce bądź tylko zapuszczających się tu w ramach sojuszniczych patroli. Dość wspomnieć o wizytach B-52, najpotężniejszych bombowców świata. Trzydzieści kilka lat temu ich przelot nad naszym krajem oznaczałby inaugurację drugiego rozdziału atomowego Armagedonu (pierwszym byłyby ataki rakietowe), współcześnie boeingom towarzyszyły w eskorcie polskie myśliwce. Wedle dostępnych danych B-52, które latały w ostatnich tygodniach nad Polską, nie nosiły ładunków jądrowych, co nie zmienia faktu, że ich pojawienie się przyjęto w Moskwie z niepokojem. Bo i taki był cel, podobnie jak w przypadku przeniesienia do Polski amerykańskich myśliwców F-15, z których część delegowano do natowskiej misji Air Policing, czyli ochrony przestrzeni powietrznej Litwy, Łotwy i Estonii. „Piętnastki” cieszą się renomą najskuteczniejszych samolotów bojowych pozostających w służbie – udokumentowano na nich ponad setkę zestrzeleń (głównie na Bliskim Wschodzie) przy zerowych stratach tego typu maszyn. „Nowicjusz”, jakim przy F-15 jest F-35, także zagościł na polskim niebie w związku z ukraińskim kryzysem. I nie były to wyłącznie maszyny USAF, ale również brytyjskie i holenderskie – te ostatnie gościnnie, w drodze do Bułgarii. Poza tym przylatują do nas francuskie Rafale i Mirage 2000, belgijskie F-16, niemieckie Eurofightery i amerykańskie F/A-18.

Cała ta lotnicza menażeria wymaga odpowiedniego wsparcia – stąd widoczne na polskim niebie latające cysterny. Widoczne gołym okiem (choć na dużej wysokości), ale i na Flightradarze – takie misje bowiem nie mają zwykle gryfu tajności. Podanie paliwa w powietrzu realizują u nas najczęściej amerykańskie boeingi KC-135, lecz pojawiają się również np.: A330 od Airbusa, należące do MRTT Fleet (ang. Multinational Multi-Role Tanker Transport), wielonarodowej flotylli tankowców/transportowców, z której swego czasu „wypisał” nas Antoni Macierewicz (pieniądze na polski udział w projekcie wydając na zakup samolotów dla vipów). Tankowce nad Polskę wysyłają także Brytyjczycy, Francuzi i Włosi.

Nie jest tajemnicą, że Ukraińcy otrzymują wsparcie wywiadowcze od NATO. Rozpoznanie lotnicze to jeden z najefektywniejszych sposobów na zbieranie danych. Nim zaczęła się rosyjska inwazja, samoloty Sojuszu regularnie odbywały loty w przestrzeni powietrznej Ukrainy (zasięg ich sensorów pozwalał na zbieranie danych z głębi rosyjskiego i białoruskiego terytorium). Misje te wykonywały przede wszystkim należące do USA boeingi RC-135, obserwowano również bezzałogowe RQ-4 Global Hawk. Nie bez powodu użyłem określenia „obserwowano”, operacje te bowiem prowadzono niezwykle transparentnie. Nie dla uciechy fanów F24, a dla wiedzy Rosjan, których tym sposobem informowano o czujności Sojuszu. Wraz z wybuchem działań zbrojnych natowskie samoloty rozpoznawcze znikły z przestrzeni powietrznej Ukrainy – dziś realizują zadania głównie wzdłuż naszej wschodniej i północnej granicy.

Status humanitarny

Lecz to nie misje SIGINT (ang. signals intelligence, rozpoznanie elektromagnetyczne) stanowią o nasyceniu polskiego nieba. Odpowiadają za nie w miażdżącej większości loty transportowe. Nasz kraj stał się hubem logistycznym dla Ukrainy, obsługującym dostawy pomocy wojskowej i humanitarnej. Długo by wymieniać typy samolotów, siły powietrzne i komercyjnych przewoźników lądujących na naszych lotniskach (chodzi rzecz jasna głównie o kraje i samoloty NATO). Przywołam najciekawsze przykłady, jak choćby pakistańskie, jordańskie i tunezyjskie Herculesy, kuwejckie C-17 i brazylijskiego Embraera C-390.

Na koniec warto dodać, że to z Polski zaczynają podróże do Kijowa zagraniczne delegacje (z uwagi na ryzyko strącenia docierające do ukraińskiej stolicy koleją). I że choć Rzeczpospolita – jak cała Unia – zamknęła niebo dla rosyjskich samolotów, istnieją wyjątki. Wszystko zależy od statusów – jeśli mamy do czynienia z lotem humanitarnym czy emergency (ang. nagły wypadek; taki status przysługuje np.: samolotom wiozącym ekipy ratunkowe), wówczas piloci mają zielone światło. Przy czym kategoria humanitarna jest dość rozległa – kilka tygodni temu przepuściliśmy Iła-76 z paliwem jądrowym dla Słowacji.

Dziś trudno ocenić, czy rosyjscy przewoźnicy wrócą nad nasz kraj. Nie sposób przewidzieć, kiedy istotnemu ograniczeniu ulegnie natowskie show of force. Faktem jest, że zwiększona obecność wojskowa USA w Polsce to element rzeczywistości, z którym trzeba się pogodzić. Godzić się wypada też z przekonaniem, że komercyjny ruch lotniczy największy peak ma już za sobą. Pandemia COVID-19 przeflancowała podniebne biznesy, a rosnące ceny paliw nie ułatwiają stawania na nogi. Zwłaszcza że rośnie świadomość ekologiczna klientów, którzy coraz częściej zwracają uwagę na ślad węglowy. To wszystko sprawia, że obecny tłok na polskim niebie może się okazać chwilową odskocznią od peryferyjnej codzienności. Z drugiej strony, nadchodzi era dronów, dla których planuje się rozległe zastosowania. Ale to już zupełnie inna historia…

—–

Nz. Francuskie Mirage/fot. Bartek Bera

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 25/2022

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Katastrofa

Rozmowa z gen. Mieczysławem Gocułem, byłym szefem Sztabu Generalnego Wojska Polskiego.

Czy Polska jest wiarygodna w natowskiej układance?
– Nie. Dziś bycie z nami w jednym teamie to obciach. Takie stwierdzenia padały z ust moich kolegów z sojuszniczych armii.

Czym im podpadliśmy?
– Pamięta pan, co się wydarzyło w grudniu 2015 r.?

Ludzie Antoniego Macierewicza włamali się do Centrum Eksperckiego Kontrwywiadu NATO. Szukali teczek personalnych wojskowych specsłużb. Oficjalnie chodziło o zabezpieczenie ważnych sojuszniczych danych. Szefostwo CEK – twierdzono – miało podejrzane kontakty z Rosjanami. Bzdura, zmiażdżona później przez sąd.
– Ale konsekwencje były daleko idące. Idea Regionalnego Centrum Analiz Wywiadowczych w Polsce zrodziła się przed szczytem NATO w Warszawie. Miały w nim powstawać analizy dotyczące flanki wschodniej. Projekt był międzynarodowy – dane dostarczaliby Amerykanie, kraje basenu Morza Bałtyckiego, nie wykluczano współpracy z Ukrainą. Było ogromne zainteresowanie sojuszników i wstępna akceptacja dowódcy sił NATO w Europie. Po włamaniu wszystko prysło. „To, co się stało, jest bez precedensu. Przestaliście być wiarygodni”, słyszałem.

Słowacy zgodzili się na tę akcję. Mówił o tym Macierewicz.
– Skąd! Zadzwonił do mnie mój słowacki odpowiednik z pytaniem, co się dzieje. „Nie wiem”, odparłem. Ja, szef Sztabu Generalnego WP, o sprawie dowiedziałem się z mediów. Gdy zaraz potem pojechałem do Brukseli na posiedzenie Komitetu Wojskowego NATO, obstąpili mnie wszyscy uczestnicy inauguracyjnej kolacji. „Mieczysław, co jest?”, byli wyraźnie zaniepokojeni. Wziąłem kieliszek, zastukałem, prosząc o uwagę. „W Polsce jest dobrze i będzie jeszcze gorzej”, zażartowałem, choć nie było nam do śmiechu.

Od tamtych wydarzeń minęło ponad pięć lat.
– Naszym kluczowym sojusznikiem są Stany Zjednoczone. Pomińmy nieszczęsną prezydenturę Trumpa i skupmy się na fakcie, że dziś mamy do czynienia z powrotem demokratów. W USA rządzi człowiek, który dwa razy był wiceprezydentem u Obamy. I może nie zajmował się współpracą amerykańsko-polską, ale w jego otoczeniu są ludzie, którzy doskonale te relacje pamiętają. U nas takiej pamięci nie ma, bo zerwano ciągłość, brakuje świadomości instytucjonalnej…

…ludzi z odpowiednim kapitałem wiedzy się pozbyto.
– Otóż to. Tymczasem nie tylko wydarzenia z ostatnich miesięcy sprawiają, że ocenia się nas jako mało wiarygodnych czy wręcz zupełnie niewiarygodnych. Wciąż na polsko-amerykańskich relacjach ciążą historie z nieodległej przeszłości.

Proszę podać jakiś przykład.
– Spotkanie Macierewicza z Ashtonem Carterem, sekretarzem obrony. Minister bierze do ręki jakiś dokument i mówi: „Oto deklaracja naszego udziału w koalicji anty-ISIS”. Carter zaskoczony, ja zaskoczony, bo na oczy tego kwitu nie widziałem. Ale OK, jest wola polityczna, będziemy działać. Mijają dwie godziny, dochodzi do spotkania plenarnego przedstawicieli 58 krajów. W naszym imieniu występuje wiceminister obrony Tomasz Szatkowski i już o deklaracji nie wspomina, skrzętnie przemilczając wcześniejsze zapowiedzi przystąpienia do koalicji.

Macierewicz blefował – po co?
– Z sobie tylko znanych powodów. Widziałem Cartera, był wściekły. I teraz ludzie z tamtych czasów wracają do amerykańskiej administracji. Jak my wyglądamy w ich oczach?

A w niemieckich? To drugi tradycyjny sojusznik III RP.
– Ech… Spotkanie ministrów obrony NATO, Macierewicz zwraca się do Ursuli von der Leyen: „Nie będzie współpracy wojskowej między naszymi krajami, póki nie załatwicie sprawy mniejszości polskiej w Niemczech. Bo od czasu Goebbelsa żeście nie zrobili nic”. I wstaje od stołu. Von der Leyen pyta, czy to oficjalne stanowisko rządu RP. „Nie jest, ale będzie”, słyszy. Widziałem się z nią tuż po tym, przy wyjściu z holu głównego kwatery. Było mi wstyd, zwłaszcza że minister mówił o jakimś wydumanym problemie. Dziś pani von der Leyen jest w Unii Europejskiej numerem jeden.

Numerem dwa wśród naszych europejskich sojuszników była do niedawna Francja.
– I znów – co było, nie minęło. Tuż po zerwaniu kontraktu na caracale spotkałem się z francuskimi generałami. W ich ocenie nasza wolta sama w sobie nie była zła. Kontrakty się zrywa. Ale nie w takich okolicznościach, twierdząc, że caracale to złe śmigłowce. Nie szuka się nieprawdziwego argumentu. „Kiedyś będziecie musieli za to zapłacić. Musi was zaboleć, tak jak nas zabolało”, mówili z żalem Francuzi.

Nieco później wycofaliśmy się z wielonarodowego projektu zakupu i utrzymania floty samolotów do tankowania w powietrzu.
– Holenderska minister obrony przyjechała na szczyt NATO w Warszawie i w przededniu podpisania dokumentów w sprawie MRTT (Multi Role Tanker Transport – typ samolotów transportowo-tankujących – przyp. MO) Macierewicz poinformował ją, że my się wycofujemy. „Chyba pan żartuje, panie ministrze. Pięć lat współpracy i nic?”, dopytywała. Sam tego nie rozumiałem. Jak można było zaprzepaścić tak ogromny wysiłek wielu lat w ciągu kilku miesięcy? Przecież MRTT jest dla nas. Dwa-trzy rosyjskie uderzenia na lotniska i nie mamy naszych F-16. W początkowym etapie konfliktu należy więc je przebazować poza granice kraju, może do Niemiec. Maszyny, by wykonać zadania i wrócić do Niemiec, muszą być tankowane w powietrzu. Tak samo wspierające nas francuskie, hiszpańskie, niemieckie czy belgijskie samoloty. A myśmy z tego programu wystąpili.

Państwa bałtyckie nas potrzebują, więc może tam, choćby i na wyrost, cieszymy się wiarygodnością?
– Nie ma takiej opcji. Nawet Rumunia, mimo wielokrotnie udzielanego wsparcia, nie widzi w nas większego brata.

My zaś zbliżamy się do Turków. Ostatnio kupiliśmy u nich bezpilotowce.
– Porażka. Jak można było zapomnieć, że rok temu Turcja odmówiła ratyfikowania planów operacyjnych dla Polski?

Z tymi planami zawsze był kłopot, bo ich podpisanie to zarazem deklaracja pomocy, z której potem trzeba by się wycofywać przed kamerami – czego żaden rząd nie lubi.
– Ale nikt nigdy nie odmówił ich podpisania. Nawet jeżeli któryś kraj był niechętny, wyrażano to w ramach wewnętrznej debaty. Turcja tymczasem ogłosiła wszem wobec: „Polacy, bujajcie się”. A my idziemy do nich kupować uzbrojenie.

Mariusz Błaszczak mógł się kierować nieco inną logiką, ale przecież ma wojskowych doradców. Któryś z generałów mógł mu powiedzieć: „Pas, nie warto, nie należy”.
– Ludzie, którzy mieli warsztat, potrafili ocenić działania ministra, zostali wycięci. Po latach obserwacji dochodzę do wniosku, że powodem czystek w armii były brak zaufania i troska, by kadra nie patrzyła na ręce politykom, nie wyciągała na wierzch ich błędów.

Miernotami łatwiej się zarządza.
– Wielu dowódców jest wdzięcznych za generalskie awanse, więc nie powie „nie” nawet w obliczu największych głupot i niegodziwości. Co jest kolejnym przyczynkiem do rozmowy o wiarygodności. Kiedyś, gdy do stołu siadało 28 szefów obrony, wszyscy byli po najlepszych uczelniach w USA, Wielkiej Brytanii, Kanadzie czy Niemczech. Rozmawialiśmy tym samym językiem, mieliśmy ten sam potencjał intelektualny.

Dziś mamy generałów po zaocznym, czterotygodniowym kursie…
– Macierewicz wprowadził takie szkolenie. Z 12 oficerów na zajęcia do sztabu przychodziło czterech. A i tak wszyscy zostali generałami. Podczas jednej z ceremonii w Belwederze prosi mnie wiceminister obrony: „Niech mi pan coś powie o każdym z nowych generałów”. Znałem dwóch. Do noszenia wężyków trzeba mieć odpowiednie kompetencje, wielu nominowanych po 2015 r. ich nie ma. Efektem jest nasza niezdolność do realizacji zadań obronnych.

Sądząc po skutkach, politycy albo współpracują z obcym wywiadem, albo kieruje nimi głupota i niewiedza.
– Pamiętam ostatnie chwile Antoniego Macierewicza i przyjazd do Polski szefa NATO Jensa Stoltenberga. Założyłem się wówczas z kolegą o skutki tej wizyty. Stoltenberg spotkał się z prezydentem i premierem, pominął ministra. W mojej ocenie zażądał, żeby został on usunięty. I Macierewicz poleciał. Ministrowie obrony mają dostęp do planowania nuklearnego, do największych sojuszniczych tajemnic. Nie ma tam miejsca dla ludzi, którym się nie ufa. Nie wiem, na ile ustalenia Tomasza Piątka są trafne, wiem, że Macierewicz nie zdecydował się na sądowe dowiedzenie swojej niewinności. Wiem też, że gdybym stał po stronie przeciwnej, miał zaszkodzić Polsce, robiłbym dokładnie to, co zrobiono w armii w ostatnich latach. Nic więcej. I pewnie byłbym już Bohaterem Federacji Rosyjskiej.

Głupota i niewiedza nie wykluczają jednak motywów czysto politycznych.
– Jasna sprawa. Kupienie bezpilotowców to efektowne posunięcie. Nie widzę tu pilnej potrzeby operacyjnej, bo nasi żołnierze nie realizują zadań bojowych poza granicami kraju, w których istnieje konieczność wykorzystania takiego sprzętu. Ale widzę pilną potrzebę polityczną – chęć pokazania elektoratowi, jak bardzo troszczymy się o wojsko. Tyle że skutki mogą być dramatyczne. Zwrotem ku Turcji, która – przypomnę – jest w NATO na cenzurowanym, rozdrażniliśmy Amerykanów. Znam procedury i obawiam się, że jeśli będziemy nadal taką politykę uprawiać, Kongres może cofnąć zgodę na sprzedaż F-35 do Polski.

No tak, Turcji ostatecznie F-35 nie sprzedano.
– A kolejka po te maszyny jest długa. My zaś możemy Kongresowi podpaść także na innym polu. USA sprzedają sprzęt wysokiej technologii krajom demokratycznym. Polska już takim państwem nie jest. Nie mamy trójpodziału władzy, łamiemy konstytucję, nie przestrzegamy wyroków, nie tylko sądów krajowych, ale i międzynarodowych. Amerykanie nie będą wiecznie patrzeć na to przez palce. Drażnijmy ich, a okaże się, że poza Turcją jeszcze tylko Putin będzie mógł nam coś sprzedać.

Mamy jeszcze własny przemysł.
– A ja mam przekonanie graniczące z pewnością, że w latach 2016-2018 nastąpiła nieuzasadniona pomoc publiczna dla podmiotów krajowego przemysłu obronnego. Rzędu kilku miliardów złotych. Zgodnie z prawem Unii Europejskiej nieuzasadniona pomoc winna zostać zwrócona do budżetu państwa. Polityk, który by o to zabiegał, nie dostałby głosów pracowników przemysłu obronnego. Byłby ich wrogiem, niezależnie od barw politycznych. Nie ma więc chętnych do podjęcia tematu.

Na czym ta pomoc polegała?
– Na przeszacowywaniu, o prawie 100%, wartości kontraktów między MON a zbrojeniówką. I żeby jeszcze te pieniądze szły na realną produkcję… W zarządach spółek Polskiej Grupy Zbrojeniowej w 2015 r. było 100 osób. Dziś, według mojej wiedzy, ok. 300. Trwonimy publiczne pieniądze na synekury dla ludzi z politycznego układu.

To także cena za spokój. Jakoś nie widzę strajkujących pracowników zbrojeniówki na ulicach Warszawy.
– Dziwne, prawda? 60% wydatków na zbrojenia idzie za granicę, zyski z eksportu nie przekraczają nawet 400 mln zł, a branża jakoś sobie radzi. Trzyma głowę tuż nad powierzchnią wody, ale nie tonie.

A ma szansę się wybić? Opierając się na realnych kompetencjach, nie na zyskach z politycznej renty.
– Jeżeli za rządu PiS sześciokrotnie zmienia się prezes PGZ, to czy możemy mówić o jakiejś strategii rozwoju?

Jeśli byłaby kontynuacja…
– Ale jej nie ma. Każdy przychodzi z jakąś inną wizją, a i tak kończy się na pomyśle wzięcia przemysłu na garnuszek MON. To pierwsza sprawa. Druga – nie jesteśmy konkurencyjni. Nie byliśmy i nie będziemy. Jakość elementów uzbrojenia wykonywanych przez nasz przemysł obronny jest mierna. Nie mamy wysokiej technologii. Mimo że wydajemy na rozwój i wdrożenia niemałe pieniądze, efekty są byle jakie. Weźmy program „Płaskonos” (wabików przeciwtorpedowych – przyp. MO). Swego czasu projekt otrzymał nagrodę za najlepszą pracę badawczo-rozwojową, ale Marynarka Wojenna odmówiła przyjęcia sprzętu na wyposażenie. Bo prace trwały 12 lat i końcowy produkt był już przestarzały.

Na rynku cywilnym jest 17 przyzwoitych politechnik.
– Ale one nie współpracują z przemysłem obronnym. Rektorzy nie mają pojęcia, czego potrzebuje wojsko, armia nie wie, jakie są możliwości bazy badawczo-rozwojowej.

Dać uczelniom granty i sprawa załatwiona.
– To nie takie proste. Rektorów nie wybierają politycy. Uczelnie są niezależne, trudno się przy nich obłowić, wstawić „swoich”, którzy uszczknęliby coś z grantowych środków. Lepiej przekierować pieniądze do ośrodków badawczo-rozwojowych przemysłu. Praca w nich wre, a efektów nie widać. Po latach wojsko dostaje demonstrator technologii. Prototyp nas interesuje, a nie demonstrator z drewna wystrugany.

Od czegoś trzeba zacząć (śmiech).
– Najlepiej od założeń polityki zbrojeniowej. Zna je pan?

Nie znam.
– Bo nie istnieją, choć mamy cały departament polityki zbrojeniowej. W efekcie każdy sobie rzepkę skrobie. Przemysł robi coś, czego wojsko nie potrzebuje. Produktów potrzebnych nie robi wcale – albo robi kiepskie. W 2007 r. byłem w Izraelu, zaczynaliśmy się rozglądać za bezpilotowcami. I gospodarze mówią tak: „Macie kompetencje, żeby budować samochody do przewozu bezpilotowców, nic więcej”. W państwowym przemyśle dotąd niewiele w tej kwestii się zmieniło.

Czyli, tak czy inaczej, musimy kupować.
– Musimy. Nie krytykuję zakupów w USA, bo mają tam najlepszą technikę. Krytykuję to, że za zakupami nie idzie offset. Brak offsetu to brak dostępu do nowoczesnych technologii, brak nowoczesnych technologii to śmierć dla przemysłu obronnego.

Wyprodukuje się karabinki dla WOT i jakoś to będzie.
– Kolejny przykład marnotrawstwa i gry na utratę sojuszniczej wiarygodności.

Tak nisko pan ceni sztandarowy projekt PiS w dziedzinie obronności?
– Eksperyment pt. Wojska Obrony Terytorialnej tylko do 2019 r. kosztował nas 8 mld zł. Nie licząc środków na pozyskanie infrastruktury dla nowo powołanych jednostek, czyli dodatkowych setek milionów. Sam pomysł z wykorzystaniem entuzjazmu młodzieży dobry, wykonanie znacznie gorsze.

Jak to u nas. Pytanie, czy chcieliśmy dobrze.
– W 2016 r. spotkałem się w Madrycie z szefami obrony państw wchodzących w skład Eurokorpusu. Mój niemiecki odpowiednik zagaja: „Słyszałem, że budujecie nowy rodzaj sił zbrojnych”. „No tak, Wojska Obrony Terytorialnej, wiesz, o co chodzi… 53 tys. żołnierzy”, mówię. Niemiec kiwa głową, więc i ja pytam, co u nich. „My też budujemy nowy rodzaj sił zbrojnych – wojska cybernetyczne, 13 tys. specjalistów”. No i sam pan widzi – z jednej strony, nieco trywializując, dzida, z drugiej, nowoczesne narzędzie w odpowiedzi na realne zagrożenia.

Obrony terytorialnej nie wymyślił Macierewicz, istniała zawsze.
– Na czas wojny. Trzeba było lepiej i więcej szkolić rezerwistów, a nie tworzyć WOT w obecnej strukturze, z własnym dowództwem i dowództwami brygad w czasie pokoju. Jedyną realną wartość dodaną tej formacji stanowią bataliony OT. Idą tam świetni ludzie, mający własne ambicje i aspiracje zawodowe. Niestety, dziś sprowadzamy ich do roli sprzątaczy, pomocników, dyrygujących kolejkami. Nie ma to nic wspólnego z obroną terytorialną, z siłami zbrojnymi. Nie dziwią mnie nawet doniesienia o rzekomych planach użycia WOT do tłumienia manifestacji Strajku Kobiet. Pomysł o podobnym zabarwieniu słyszałem już z ust ministra, co było przerażające.

Obrona terytorialna stała się wizytówką armii. Trafiają tam nowe mundury, sprzęt, uzbrojenie.
– Na miłość boską, mamy tysiące karabinków AK gotowych do użycia w ramach szkolenia. A my kupujemy 50 tys. grotów. A co z AK? Pod gąsienice czołgów je rzucimy? Przekazanie grotów WOT to marnowanie pieniędzy. Po roku czy dwóch latach szkolenia ten sprzęt nie będzie się nadawał do użycia w czasie wojny.

WOT miały nasycić pole walki patriotyzmem – stąd weekendowe szkolenia strzeleckie.
– A w ramach walki z pandemią zostały sprowadzone do roli obrony cywilnej. To świetna robota, ale nie ma w niej miejsca na karabin, na szkolenie wojskowe.

Państwo potrzebuje WOT do reagowania kryzysowego.
– Na terenie kraju? Nie. Plany reagowania kryzysowego opierają się na potrzebach zgłaszanych przez wojewodów. Zapotrzebowanie w skali kraju przez lata utrzymywało się na poziomie 10 tys. żołnierzy. Jednej dziesiątej wojsk operacyjnych. I dotyczyło sprzętu, którego WOT i tak nie mają.

To dlaczego wszędzie widzimy „wotników”?
– Bo mamy do czynienia z ogromną promocją obrony terytorialnej. To projekt z zakresu marketingu politycznego, nic więcej. Armia nie potrzebuje WOT, dla których nie określono miejsca, roli ani zadań w systemie obronnym państwa. Sojusz też ich nie potrzebuje. Ci żołnierze nie wyjadą na misje, nie zwiększą naszych zdolności ekspedycyjnych, do utrzymywania których zobowiązuje nas art. 5 traktatu północnoatlantyckiego. Nie wnoszą także znaczącego wkładu we własny potencjał obronny, zgodnie z art. 3 traktatu.

Dlaczego?
– W WOT, z braku chętnych, obniżono kryteria zdrowotne. W efekcie mamy dziś w siłach zbrojnych dwa rodzaje żołnierzy: zdolnych do służby wojskowej i zdolnych do służby w obronie terytorialnej. Tych drugich nie wyślemy w świat. A i w kraju żołnierze powinni mieć walory zdrowotne adekwatne do wymogów współczesnego „pola walki”.

Politycy robią z wojskiem, co chcą. Czy ktoś tam w ogóle dowodzi?
– Szef sztabu ma kompetencje, ale nie ma narzędzi. Obecna władza próbowała zmienić system dowodzenia. Podporządkowano szefowi sztabu dowództwa rodzajów sił, dowództwo generalne i operacyjne. Masa nowych podwładnych, mnóstwo nowych kompetencji – i żadnego dodatkowego etatu. Szef sztabu kieruje wojskiem, gdy jest na miejscu. Po wyjściu z pracy jego możliwości się kurczą, ponieważ nie dysponuje własną dyżurną służbą operacyjną lub innym organem dowodzenia. Oczami i uszami, wyposażonymi w kompetencje do podejmowania decyzji w jego imieniu. Dziś u pierwszego żołnierza Rzeczypospolitej mamy kilkuosobową, nieetatową Dyżurną Służbę Operacyjną. Nieetatową, powtórzę. To czyste szaleństwo. Mało tego, prezydent zdecydował, że na czas wojny naczelnym dowódcą będzie właśnie szef Sztabu Generalnego, ale sztab nie ma własnego dowództwa ze strukturą organu dowodzenia naczelnego dowódcy.

Kto mu je wystawi w razie W?
– Dowództwo operacyjne, które na co dzień ma własnego dowódcę.

Czyli szef SG nie pracuje bezpośrednio z ludźmi, którzy w czasie wojny mają być jego najbliższymi współpracownikami. Przecież to paranoja.
– Żeby jedyna. Minister nie ma merytorycznych kompetencji do dowodzenia, ale WOT podlega bezpośrednio jemu. Szefowi sztabu nic do tej formacji, formalnie dopóki proces jej budowy nie zostanie zakończony. Zwróćmy też uwagę na obłożenie obowiązkami szefa sztabu. W przypadku wojny ma być naczelnym dowódcą, doradcą ministra obrony, doradcą prezydenta, szefem Sztabu Generalnego czasu W, wchodzi poza tym w skład Komitetu Wojskowego NATO.

Trochę dużo jak na jedną głowę.
– Za dużo.

Kilka miesięcy temu, w trakcie ćwiczeń strategicznych „Zima” zakwestionowano kompetencje szefa SG. Jeden z moich rozmówców nazwał to puczem. Po jednej stronie stanął szef sztabu, po drugiej dowódca generalny. Gdzieś tam trwała obrona Rzeczypospolitej – szczęście, że na mapach, a nie w realu – a w naczelnym dowództwie toczyła się wojna o to, kto ma dowodzić.
– Wprowadzenie drugiego czterogwiazdkowego generała (w osobie dowódcy generalnego – przyp. MO) stworzyło dualizm. Sytuację, która w wojsku nie powinna się wydarzyć. Armia to jedność i jednoosobowość. Jedność oznacza, że działamy w myśl jednego zamiaru wspólnie, jednoosobowość to hierarchiczność dowodzenia. A myśmy to zburzyli i teraz się dziwimy, że na światło dzienne wychodzą takie kwiatki.

Potencjał obronny państwa składa się z sił zbrojnych, dyplomacji, przemysłu obronnego i służb. Może chociaż te ostatnie są coś warte?
– Proszę sobie przypomnieć 6 maja 2016 r. Minister obrony zabiera głos z trybuny sejmowej i mówi o dokumencie ściśle tajnym. Sam fakt istnienia takiego dokumentu jest ściśle tajny, a on opowiadał o jego treści. Omawiał proces modernizacji, oczywiście w typowej dla siebie, oskarżycielskiej retoryce. I nie spotkały go żadne konsekwencje. Bo służby już wtedy nie istniały. Wojskowy wywiad i kontrwywiad zajmowały się wyłącznie katastrofą smoleńską. Poszukiwaniem śladów wybuchu i innych rzekomych niegodziwości. Patrząc na to, jak dziś rozgrywają nas Rosjanie, wiem, że niewiele się zmieniło.

Czy jakiś element sił zbrojnych jest w stanie efektywnie realizować postawione przed nim zadania?
– W moim przekonaniu pojedyncze brygady, bo nawet nie dywizje. Jeżeli dywizja międzynarodowa ma sztab liczący 280 osób, a w sztabie polskiej dywizji mamy niewiele ponad 100 – to jak tu mówić o efektywnym dowodzeniu? Nikt nie chciał rozmawiać o tym, żeby zbudować dowództwo dywizji z prawdziwego zdarzenia – i mamy, co mamy.

Poza nami samymi kto jest dla nas największym zagrożeniem?
– Przesada w mówieniu o wyimaginowanym zagrożeniu sprzyja paranoi. Dlatego apeluję, by powściągać się w opowieściach o czyhających na nas Rosjanach. Długoterminowo to nie Putin jest naszym zmartwieniem, ale to, co po nim nastąpi. Musimy mieć świadomość, że jeśli w Rosji dojdzie do jakiejś rewolucji – a z historii wiemy, że to możliwy scenariusz – będziemy mieć na granicach Polski realne zagrożenie militarne, miliony uchodźców. Trzeba się do tego przygotować, podobnie jak to robiliśmy w początkowej fazie konfliktu na Ukrainie. Na flance wschodniej to niestabilność systemów politycznych jest większym zagrożeniem niż zgromadzony tu potencjał, choć tego drugiego nie należy ignorować. Rosja to mocarstwo nuklearne, zagrożenie nie tylko w skali lokalnej, ale również regionalnej i globalnej. Błędne jest przekonanie, że względny pokój w tej części globu był dany raz na zawsze. Flanka wschodnia NATO pozostanie na długi czas stykiem płyt tektonicznych odmiennych cywilizacji, kultur i wartości, z całą gamą nieprzewidywalnych zagrożeń.

Wojna już się toczy – w cyberprzestrzeni.
– I będzie się toczyła. I możemy się czuć zaniepokojeni, bo realizacja polityki zagranicznej Federacji Rosyjskiej odbywa się przy użyciu narzędzi militarnych. Była Gruzja, jest Ukraina, w perspektywie średnioterminowej nie wykluczam aneksji Białorusi. Ale Polsce, póki pozostaje w NATO i Unii Europejskiej, nie grożą rosyjskie czołgi. Musimy więc powalczyć o naszą wiarygodność w obu organizacjach i konsekwentnie budować własny potencjał. Ze świadomością, że każdy zaniechany rok w modernizacji to cztery-pięć lat odrabiania zaległości. Pamiętam 2008 r. i kryzys skutkujący obcięciem wydatków obronnych o kilka miliardów złotych. Parę lat trwało, nim udało się wrócić na właściwe tory.

Planowane zwiększenie wydatków na wojsko z 2 do 2,5% PKB ma w tym kontekście znaczenie?
– Nie ma najmniejszego. Ważna jest ciągłość modernizacji, pewność środków finansowych i planowanie właściwe do potrzeb. I niech politycy zdecydują o priorytetach, ale, na miłość boską, niech nie zastępują struktur wojskowych w planowaniu. Bo nic dobrego z tego nie wychodzi. Zbudowaliśmy obronę terytorialną, która nigdy nie będzie gotowa do przerzutu, bo taka jest jej istota. Tyle że w tym celu ogołociliśmy jednostki operacyjne z kadry, obniżając ich zdolności ekspedycyjne. Sojusznicy to widzą i dają do zrozumienia, że nie chcą już za Polskę umierać. Bo Polska pokazuje, że nie chce umierać za innych.

—–

Nz. Symulowany atak jednostki pancernej, wspierany przez śmigłowce szturmowe. Scenariusz rodem z lat 70., rozgrywany na ćwiczeniach sprzed kilku lat. Na 40-letnim sprzęcie…/fot. Marcin Ogdowski

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 27/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to