Bateria

Dostaję od Was sporo pytań dotyczących Patriotów dla Ukrainy. Śpieszę więc z odpowiedziami.

W ramach najnowszego pakietu pomocy wojskowej, Ukraińcy otrzymają jedną baterię tego systemu. W „wypasionej” konfiguracji to osiem wyrzutni z 16 prowadnicami każda, co oznacza pełną salwę w postaci 128 antyrakiet. Z jednej strony słychać narzekania, że to mało, z drugiej dobiegają głosy, wedle których pojawienie się Patriotów zasadniczo zmieni zasady gry na ukraińskim niebie.

No więc tak – jedna bateria to rzeczywiście mało. Polska kupiła dwie, zamierza dokupić sześć kolejnych, a i tak te osiem będzie stanowiło absolutne minimum. Ukraina „na wczoraj” potrzebuje kilkunastu baterii – Patriotów bądź porównywalnego systemu. I nie chodzi tylko o rozbudowę możliwości OPL, ale w pierwszej kolejności o zastępowanie poradzieckiego sprzętu – gorszej jakości i zużywającego się na skutek intensywnej eksploatacji. Ale już „zadekretowana” bateria wcale nie będzie jedyna. Odpowiednia kondycja ukraińskiej obrony przeciwlotniczej została zdefiniowana jako priorytetowe wyzwanie dla państw wspierających Kijów, mam więc niemal absolutną pewność, że po nowym roku usłyszymy o kolejnych bateriach, w następnych pakietach.

Biorąc pod uwagę wysokość ostatniego – 1,8 mld dol. – oraz fakt, że zawiera on mnóstwo innych pozycji, bez wątpienia chodzi o Patrioty-używki (ze stanu/zapasów US Army). Nowa bateria kosztuje 2,5 mld, na jej wyprodukowanie i dostawę czeka się kilka lat. Ukraińcy tyle czas nie mają – ich Patrioty za 6 do 8 tygodni mają być na miejscu. Tym samym mamy jasność, że:

– Kijów nie otrzyma systemu najnowszej wersji (ale to, co dostanie, i tak „na rosjan” wystarczy);

– szkolenia ukraińskich załóg zaczęły się na długo przed oficjalnym ogłoszeniem transferu Patriotów (tych kilka tygodni to za mało, by przygotować obsługę na odpowiednio wysokim poziomie).

Nie wiadomo, gdzie zostanie rozlokowana pierwsza bateria – z dużym prawdopodobieństwem posłuży do obrony stolicy. Większych możliwości pojedynczej baterii przypisywać nie można. Patrioty – nawet w dużej liczbie – nie zapewnią Ukraińcom szczelnego nieba, a i nikt takich ambicji nie ma (ich realizacja wymagałby setek wyrzutni, co jest niewykonalne technicznie i finansowo). Amerykańskie antyrakiety (i systemy z innych krajów) mają pozwolić Ukrainie na obronę kluczowych miast i obiektów o znaczeniu strategicznym. Na mniej ważne cele rosyjskie rakiety nadal będą spadać.

Patrioty bez wątpienia staną się priorytetowym celem dla rosjan. Nie dlatego, że są wyjątkowo skuteczne, ale z uwagi na ich „format” propagandowy. Ta broń to jedna z „wizytówek” zachodniej technologii wojskowej – rosjanie poświęcą wiele zasobów, by wykazać, że są w stanie wyeliminować ów system z akcji. Co w prostackim przekazie pozwoli im mówić o wyższości własnej „techniki”. Niestety, z Patriotami będzie im łatwiej niż z Himarsami, te ostatnie bowiem są bardziej mobilne, a w ruchu, przy odrobinie maskowania, wyglądają jak zwykłe ciężarówki. Ta wyjątkowa mobilność wynika nie tylko z cech technicznych, ale i z filozofii użycia Himarsów – wykonują one „zlecenia” na konkretnym odcinku frontu, po czym przemieszczają się gdzie indziej. Patrioty też poruszają się na kołach, ale to system mniej nomadyczny – przypisany do obrony obiekt ogranicza pole manewru konkretnej baterii. Krótko mówiąc, by bronić miasta, należy być w jego pobliżu (owo pobliże jest rzecz jasna mierzone w kilometrach). Nie będzie więc łatwo mylić ruskich, ale z drugiej strony Ukraińcy mają duże doświadczenie w maskowaniu stanowisk OPL.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Wyrzutnia Patriot/fot. Raytheon

„Polonizacja”

Imponująca fabryka czołgów w Charkowie przez dekady zapewniała armii radzieckiej stały dopływ kolejnych pancernych kolosów. W ostatnim roku istnienia ZSRR jej linie montażowe opuściło 800 maszyn. Po 1991 r. miasto i zakład stały się częścią Ukrainy, która aż do 2014 r. intensywnie się demobilizowała. Wojsko klepało biedę, zainteresowanie wyrobami fabryki przejawiała głównie odległa zagranica. Lecz i tak skala produkcji zmniejszyła się 20-krotnie, a do rangi rozpoznawalnego w świecie symbolu urósł przyfabryczny plac, na którym przez dekady niszczały setki pojazdów z rodziny „T”. Rdzewiejące, zdekompletowane (także na skutek masowych kradzieży) czołgi świetnie ilustrowały nie tylko stan ukraińskiej armii i zbrojeniówki, ale i ogólny rozkład poradzieckiej strefy kulturowej.

„Gorąca granica”

Gdy osiem lat temu wybuchła wojna z rosją, charkowski „zawód” otrzymał drugie życie. Nowych maszyn nie produkowano – skupiono się na przywracaniu do służby i modernizacji zapasów. Rezerwuar był ogromny – szacuje się, że Ukraina odziedziczyła po ZSRR ponad 5 tys. czołgów. Po latach składowania pod chmurką wiele do niczego się już nie nadawało, lecz i tak stworzono siły pancerne, które wiosną 2022 r. zadały rosjanom bolesne straty.

Ucierpiała też Ukraina – Charków znalazł się na osi natarcia, miasto wielokrotnie bombardowano. I choć rosjanie ponieśli w charkowszczyźnie porażkę, felerne położenie – 20-30 km od granicy z federacją rosyjską – czyni Charków zagrożonym miejscem. Funkcjonowanie tam istotnego dla wojennego wysiłku zakładu jest zbyt ryzykowne. W efekcie, poturbowana w ostrzałach fabryka funkcjonuje dziś w rozproszeniu. Istotną część działalności przeniesiono w bezpieczniejsze rejony zachodniej Ukrainy, charkowskich fachowców delegowano również za granicę, do zakładów zbrojeniowych w Polsce, Czechach czy na Słowacji, pracujących na rzecz ukraińskiej armii.

O czym wspominam nie bez powodu. Imponujące plany rozwojowe Wojska Polskiego – oparte o broń i technologie kupione u Koreańczyków – wiążą się z przetasowaniami w zbrojeniówce. Miano „pancernej stolicy” ma przypaść Poznaniowi, dotąd nieszczególnie znanemu z tego rodzaju produkcji. To tam powstaną czołgi K2/K2PL, których WP nabędzie tysiąc (pierwsze 180 dotrze do nas z Korei). Niemal 500 dział samobieżnych K9 wyprodukowanych zostanie w Zakładach Mechanicznych Bumar Łabędy, nie zaś w położonej w województwie podkarpackim Hucie Stalowa Wola. HSW od kilkunastu lat wytwarza kraby – bardzo podobne do K9 systemy artyleryjskie – wydawało się zatem, że jest to oczywista lokalizacja. W Polskiej Grupy Zbrojeniowej słyszymy jednak, że odsunięcie produkcji strategicznego uzbrojenia od „gorącej wschodniej granicy” to konieczność.

Bartłomiej Kucharski z magazynu „Wojsko i Technika” zwraca uwagę na możliwości współczesnej artylerii rakietowej i lotnictwa.

– Polska nie jest rozległym krajem – mówi. – Gdziekolwiek coś postawimy, znajdzie się w zasięgu potencjalnego wroga.

Tym wrogiem jest rosja – wcześniej niewymieniana z nazwy, po 24 lutego funkcjonująca w takim charakterze już nie tylko w potocznym, ale i w oficjalnym informacyjnym obiegu. Tymczasem wojna w Ukrainie obnażyła taktyczną impotencję rosyjskiego lotnictwa, które nie potrafiło – nadal nie potrafi – wywalczyć sobie kontroli przestrzeni powietrznej nad teatrem działań. Dziewięć miesięcy konfliktu pokazało też, jak niewielki i niecelny jest rosyjski arsenał środków dalekiego rażenia. Oczywiście, na użytek planowania obronnego należy założyć, że przeciwnik będzie dążył do zniwelowania słabości. Tym niemniej można przyjąć, że większe ryzyko wiąże się z fizycznym zajęciem strategicznych obiektów, niż z ich utratą na skutek kampanii lotniczo-rakietowej. W tej perspektywie przesuwanie zaplecza produkcyjnego na zachód jest racjonalnym krokiem.

„Dziwna sprawa”

Racjonalność to słowo-klucz, często pojawiające się w kontekście koreańskich zakupów. Rząd PiS działa tu z silnym społecznym mandatem – za sprawą agresywnych poczynań rosji, większość Polaków uważa zbrojenia za konieczność. Obawy rodzi skala i charakter transakcji („na szybkości”) oraz wybór wiodącego partnera (w wartości dostaw Koreańczycy zdetronizowali Amerykanów). Na użytek tego tekstu nie będę się zajmował kwestiami ekonomicznymi, szukał odpowiedzi na pytanie: „czy to się zepnie?”. Co zaś tyczy się jakości sprzętu i kraju pochodzenia:

– Czołg K2 to dobra konstrukcja, generalnie lepsza od rosyjskich wozów – ocenia Bartłomiej Kucharski, specjalizujący się w broni pancernej. – A relatywnie szybkie wzmocnienie potencjału WP nie będzie jedyną korzyścią. Koreańczycy mają ambitne plany sprzedaży czołgów do innych krajów. Jeśli w Polsce powstanie odpowiednia baza, moglibyśmy stać się hubem produkcyjnym również dla innych odbiorców.

– Czy mamy odpowiednie kompetencje, przede wszystkim kadrowe? – pytam mojego rozmówcę.

– O kadrę inżynierską i wykwalifikowanych pracowników bym się nie martwił – odpowiada. – Tu nie chodzi o tysiące ludzi, a o kilkuset fachowców. Inaczej sprawy się mają z obsadą menadżerską; nasza zbrojeniówka już od dawna nie ma szczęścia do zarządzających. Ale wolę pozostać optymistą i projekt czołgowy generalnie oceniam pozytywnie. Gorzej z działami samobieżnymi.

Ocena Kucharskiego zbieżna jest z opiniami innych ekspertów. Zdaniem wielu, zakup K9 to „dziwna sprawa”. Trwające 20 lat prace nad Krabem zaowocowały konstrukcją, która w boju – w Ukrainie, gdzie wysłaliśmy 48 sztuk – sprawdza się znakomicie. Zdobyte doświadczenie pozwoliłoby rozwijać projekt, tymczasem kraby będą „zwijane”. Ministerstwo obrony zamówiło co prawda kolejne 48 wozów (w sumie już 170 krabów, te ostatnie w miejsce sprzętu wysłanego na wschód), a latem Ukraińcy podpisali kontrakt na fabrycznie nowe prawdopodobnie 54 armato-haubice (szczegóły pozostają tajemnicą). Przy takim wolumenie HSW ma co robić przez kilka lat, zapowiedzi dotyczące przyszłości pozostają jednak mgliste.

Pilnie strzeżone sekrety

K9 i Krab mają podobne podwozia (koreańskiego Samsunga), a zasadnicza różnica sprowadza się do automatu ładowania – K9 też go nie posiada, ale prototyp wersji rozwojowej K9A2 już tak.

– To jest atut, ale musimy pamiętać, że o skuteczności systemów artyleryjskich decydują inne czynniki – komentuje Kucharski. – Amunicja, a kraby w Ukrainie strzelają najbardziej zaawansowanymi (i drogimi) pociskami Excalibur, oraz systemy kierowania ogniem. W przypadku Kraba jest to Topaz, rodzime rozwiązanie, jedno z najlepszych na świecie. Zakup niewielkiej partii K9, które szybko zastąpiłyby kraby posłane Ukraińcom, byłby dobrym rozwiązaniem, ale tak wielkie zamówienie jest nam potrzebna jak piąte koło u wozu. Lepiej byłoby rozwijać Kraba i na nim oprzeć zwiększenie produkcji.

A wątpliwości jest więcej. Jak zapewnia szef MON Mariusz Błaszczak, K2 i K9 mają być „polonizowane”. Za tym słowem kryje się stopniowe zastępowanie elementów konstrukcji pochodzących z Korei odpowiednikami z Polski. W idealnym układzie w pewnym momencie cały czołg czy armata byłyby wytwarzane nad Wisłą. Problem w tym, że „polonizacja” pozostaje hasłem mało konkretnym. Umowy ramowe podpisane z Koreańczykami są dziś tajemnicą pilniej strzeżoną niż atomowe sekrety Układu Warszawskiego. Próbowałem rozmawiać na temat zawartości tych dokumentów z kilkoma formalnie wpływowymi oficerami WP. Nie dostałem nic, co nadawałoby się do druku, co pozwoliłoby choć w przybliżeniu ustalić zakresy i harmonogramy „polonizacji” koreańskiego sprzętu. MON tymczasem zbywa dziennikarzy zapowiedzią ujawnienia szczegółów „w stosownym czasie”.

Wedle oficjalnych zapowiedzi, pierwsze licencyjne K2 i K9 powinny opuścić polskie zakłady w 2026 r. Tak krótki czas oznacza, że z dużym prawdopodobieństwem będą to „składaki” – wozy złożone u nas z części wyprodukowanych w Korei. Kiedy z linii produkcyjnej zjedzie w całości polski pojazd? Czy plany przewidują 100-procentową „polonizację”? A jeśli nie, to jaki ma być nasz udział? Czy są jakieś elementy konstrukcji, gdzie z zasady odstępujemy od „polonizacji”? Nie potrafimy dziś wyprodukować solidnej czołgowej armaty czy silnika – utrwalamy te niedyspozycje czy z pomocą Koreańczyków próbujemy je przełamać? Co w kontekście „spolszczenia” wozów jest dla nas priorytetem, co nie jest? Pytań można zadać wiele, a większość zmierza do ustalenia, czy postawimy w Polsce montownie czy fabryki. Trwałość powiązań, skala samodzielności (kluczowa w produkcji zbrojeniowej), oraz zaplecze badawczo-rozwojowe – jako cechy przedsiębiorstw – premiują rzecz jasna fabryki. Czy nasi decydenci zapewnili Polsce powstanie zakładów z prawdziwego zdarzenia?

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Przy tej okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Tomkowi Lewandowskiemu, Przemkowi Klimajowi, Magdalenie Kaczmarek, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Pawłowi Ostojskiemu, Maciejowi Szulcowi, Tomaszowi Frontczakowi, Piotrowi Maćkowiakowi i Przemkowi Piotrowskiemu. A także: Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Aleksandrowi Stępieniowi, Szymonowi Jończykowi, Mateuszowi Jasinie, Miko Kopczakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi i Justynie Miodowskiej. Ponadto: Marii Ryll, Dariuszowi Pietrzakowi, Juliuszowi Zającowi i Katarzynie Byłów.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich siedmiu dni: Danielowi Więcławskiemu, Marcinowi Gachowi i Monice Rutkiewicz.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały. Raz jeszcze dziękuję!

—–

Nz. Krab w Ukrainie/fot. Ukraińskie Siły Zbrojne

Parasol

Kilkanaście dni temu na poligonie w Toruniu odbyła się prezentacja pierwszych bojowych elementów systemu antyrakietowego Patriot, który Polska zamówiła w Stanach Zjednoczonych w 2018 r. Obecni na miejscu Andrzej Duda i Mariusz Błaszczak przekonywali, że wdrożenie patriotów pozwoli stworzyć „unikalne w Europie warunki bezpieczeństwa”.

Gdzie nam do Niemców…

Ta ostrożna w gruncie rzeczy opinia nie stanęła na przeszkodzie rządowym mediom i części komentatorów. Jeden z nich, doradca prezydenta RP prof. Andrzej Zybertowicz, stwierdził w publicznym radio, że już w tej chwili „jesteśmy na innym, wyższym poziomie zabezpieczenia naszego kraju” niż europejskie państwa (jak Niemcy, Norwegia czy Wielka Brytania), planujące stworzenie „europejskiej tarczy przeciwlotniczej i przeciwrakietowej” (ang. European Sky Shield). Do tej pory patologiczne samochwalstwo dotyczące rzekomych – a po prawdzie w najlepszym razie przyszłych – możliwości obronnych Rzeczpospolitej, pozostawało domeną ministra Błaszczaka. To on zwykł mówić w trybie dokonanym („kupiłem”) o zamiarach modernizacyjnych, czyniąc to dla marketingowo-politycznego zysku. Przekonywanie o wyższych niż np. niemieckie zdolnościach przeciwlotniczych RP wywindowało ów absurd na kolejny poziom.

Przyjrzyjmy się bowiem patriotom, które mają zapewnić ochronę nieba na średnich odległościach (ok. 100 km). Niemcy – kraj o kilkanaście procent większy od Polski – dysponują 12 bateriami systemu Patriot. Najstarsze pochodzą z końca lat 80. XX w., ale wszystkie są na bieżąco modernizowane, by pozostać w służbie do połowy lat 30. Gdy przed kilkunastu laty ustalano założenia programu „Wisła” – dotyczącego rakiet o zasięgu patriotów – przyjęto, że Polska potrzebuje dziewięciu baterii (każda ma osiem wyrzutni), żeby zapewnić sobie odpowiednie pokrycie. W 2018 r. zakupiono dwie baterie patriotów, sześć kolejnych chcielibyśmy nabyć do 2028 r. W sprawie tej szóstki jesteśmy na etapie wstępnym – nadal czekamy na odpowiedź Amerykanów, czy i kiedy są gotowi nam je sprzedać. Z siódmej brakującej baterii zrezygnowano, zakładając, że lepsze parametry nowych radarów pozwolą na oszczędności (dotąd wydaliśmy na patrioty 4,75 mld dol.). Dwie, których elementy zademonstrowano na toruńskim poligonie, są dopiero integrowane z funkcjonującym systemem OPL. O ich gotowości będzie można mówić w przyszłym roku. Gdzie nam zatem do Niemców?

Z morza w powietrze

– Stan polskiej obrony przeciwlotniczej jest zły – nie pozostawia złudzeń dr Michał Piekarski z Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Wrocławskiego. – Patrioty są przykładem wzmocnienia, ale to dopiero początek drogi. Dziś o naszym potencjale – poza tym na najniższym piętrze – decydują zestawy Kub, Newa i Osa. Skuteczne ponad 40 lat temu, gdy rzeczywiście były szczytem techniki. Tymczasem potrzeby w zakresie ochrony wojska i infrastruktury krytycznej są ogromne…

Piekarski, specjalizujący się w tematyce militarno-morskiej, jako jedne z najważniejszych obiektów wskazuje porty, instalacje przesyłowo-wydobywcze oraz bałtyckie farmy wiatrowe. Jak zauważa, Bałtyk jest przy tym obszarem, z którego może wyjść atak lotniczy i rakietowy, co przywodzi go do wniosku, że za sensownością inwestycji w duże okręty bojowe stoi też konieczność zwiększenia możliwości OPL.

– Planowane do zbudowania w ciągu najbliższych kilkunastu lat fregaty „Miecznik” byłyby poważnym wzmocnieniem – przekonuje. – Jeden okręt to mobilna stacja radarowa i jednocześnie bateria rakiet o zasięgu powyżej 50 km, która dodatkowo może zająć pozycje daleko od wybrzeża i tam zwalczać samoloty, rakiety i drony. Ponadto mobilność okrętów daje nam wysunięte oczy i uszy – a więc wiadomość o zagrożeniu nadejdzie wcześniej. Zasięg radarów jest bowiem zależny od ich położenia.

Obecne możliwości przeciwlotnicze marynarki dobrze ilustruje niby-korweta „Ślązak”, którą przed zagrożeniem z powietrza chronią… naramienne wyrzutnie rakietowe. Słabość obnażają też obrazki z poligonu MW, gdzie nadal odbywają się ćwiczenia z użyciem armat przeciwlotniczych S-60 – może nie beznadziejnych, bo wyposażonych w nowy system kierowania ogniem, ale pochodzących z połowy ub.w.

Docelowo będzie dobrze

Zmagania w Ukrainie udowodniły wysoką skuteczność produkowanych w Mesko ręcznych wyrzutni przeciwlotniczych Grom/Piorun. Nie wiadomo, ile zestawów i rakiet posłano na wschód – mówi się, że połowę zapasów WP. Braki jednak mają być uzupełniono z naddatkiem poprzez zakup w najbliższych latach 3,5 tys. rakiet i 600 mechanizmów startowych. Pioruny użytkowane są w wojsku także w formie mobilnych platform, zintegrowanych z 23-milimetrowymi armatami – taki zestaw nosi nazwę Pilica, pierwsze pojawiły się w linii pod koniec 2020 r. Pioruny, w dowolnej konfiguracji, zapewniają ochronę wspomnianego przez dr Piekarskiego „najniższego pietra” – rażą cele lotnicze do zasięgu 5 km. Zdolności docelowych w tym zakresie jeszcze Polska nie uzyskała, ale dramatu nie ma.

Gorzej wygląda sytuacja z obroną krótkiego zasięgu (do 40 km) – tu wciąż bazujemy na sprzęcie poradzieckim. Warto jednak zauważyć, że jeszcze w kwietniu br. podpisano umowę z brytyjską firmą MBDA UK na dostawę baterii pocisków kierowanych CAMM i wyrzutni iLauncher (wartość kontraktu to 1,5 mld zł). Pierwsza z dwóch jednostek ogniowych trafi do nas jeszcze w tym roku, kolejna na początku następnego. Jednostka to trzy wyrzutnie zdolne do odpalenia 24 rakiet przechwytujących. Wszystkie można kontrolować jednocześnie, naprowadzając je na 24 oddzielne cele. Mówimy zatem o ogromnym skoku jakościowym, bowiem obecnie nasza OPL na krótkim dystansie używa systemów jednokanałowych, pozwalających kierować tylko jednym pociskiem na pojedynczy cel. Docelowo w ramach programu „Narew” Wojsko Polskie ma pozyskać 23 baterie krótkiego zasięgu. Plan jest ambitny, gdyż zakłada częściową polonizację – wyposażenie baterii w nasze radary i rakiety produkowane na licencji – a to wszystko do końca dekady.

I wreszcie mamy średni zasięg, do czasu wdrożenia patriotów nie obsługiwany przez rodzimą OPL (rodzimą, bowiem po 24 lutego na terenie RP rozmieszczono co najmniej dwie baterie systemu Patriot należące do armii USA). Tu, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, docelowe zdolności osiągniemy na początku lat 30. O zbudowaniu całego wielowarstwowego systemu będzie można mówić jeszcze później – gdy wszystkie jego elementy zostaną zintegrowane, także z samolotami F-35, których dostawy zaczną się na przełomie 2025/26 r. i potrwają pięć lat.

Delegowanie kompetencji

A i wówczas – najszybciej w połowie lat 30., kiedy piloci trzydziestek piątek osiągną gotowość operacyjną – nasz parasol będzie miał dziurę. European Sky Shield – inicjatywa niemieckiego kanclerza, która spotkała się z chłodnym przyjęciem polskich władz – zakłada budowę zdolności także na wypadek ataku pociskami balistycznymi zdolnymi do przenoszenia głowic jądrowych. Dlaczego ignorujemy takie ryzyko? Odpowiedzią wcale nie musi być „niemieckosceptyczność” PiS-u czy zgoda na wspomnianą dziurę. Rakiety, o których mowa, należy strącać ponad atmosferą ziemską, a takie możliwości będzie miała amerykańska baza w Redzikowie. Być może zatem chodzi o pomysł oddelegowania części kompetencji na barki sojuszników.

Refleksje na temat (nie)słuszności takiego rozwiązania wiodą nas do rozważań nad naturą zagrożeń. Dotąd było jasne, że boimy się rosji, ale wojna w Ukrainie ujawniła potiomkinowski charakter rosyjskiej armii. Dziś wiemy, że weszła ona do walki z niewielką liczbą precyzyjnych środków rażenia. Że braki w pociskach manewrujących i rakietach są nie do usunięcia bez dostępu do zachodnich technologii (systemów celowniczych, awionicznych, optoelektroniki; tego, czego rosyjski przemysł nie potrafi wyprodukować). Że rosyjskie lotnictwo zostało sparaliżowane przez operatorów ręcznych wyrzutni przeciwlotniczych. I że obecnie zmuszone jest sięgać po bieda-drony irańskiej produkcji, by terroryzować nimi ukraińskie miasta. Z niską skutecznością, bo Szahidy-136 okazały się łatwe do strącania. Tyle że planowanie wojskowe musi uwzględniać także przyszłe zagrożenia. A w WP i MON panuje przekonanie, że rosja nam nie podaruje upokorzenia doznanego w Ukrainie także za naszą sprawą. Że niezależnie od wyniku wojny odbuduje swój potencjał i będzie czekać na okazję. Political fiction? A kto 10 lat temu przewidywał krwawy konflikt między dwoma bratnimi jak się wydawało narodami?

—–

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 44/2022

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Przygotowania

Pantery nad Wisłą. Polska szykuje się do wojny, a PiS do wyborów.

Na początku minionego tygodnia gruchnęła wieść o tym, że Polska przekazała Ukrainie czołgi PT-91 Twardy. Ukraińcy oficjalnie przyznali, że wozy są już u nich, choć nie podali liczby. Z niepotwierdzonych informacji wynika, że chodzi o 40 czołgów, z których sformowano jeden batalion pancerny (w ukraińskiej armii etat dla takiego oddziału przewiduje 31 pojazdów), resztę maszyn wykorzystując do szkolenia kolejnych załóg. Jest bowiem kwestią czasu, kiedy na wschód trafią także pozostałe z 232 twardych, będących do niedawna na stanie Wojska Polskiego.

PT-91 to rodzima modernizacja radzieckich T-72, produkowanych również na licencji w Polsce. Opracowany w pierwszej połowie lat 90. Twardy, dziś znacząco ustępuje nowszym wersjom wozów, ale dobrze wyszkolona załoga może nim podjąć skuteczną walkę z każdym czołgiem używanym przez Rosjan w Ukrainie. Zwłaszcza w sytuacji, w której zdziesiątkowana rosyjska armia zmuszona została do sięgnięcia po głębokie rezerwy w postaci niemal 50-letnich maszyn T-62, stanowiących teraz istotną część parku czołgowego sił inwazyjnych.

Wcześniejsze podarowanie Ukrainie 240 T-72 uchodzi za racjonalne posunięcie. Wartość bojowa tych maszyn była niska, głęboka modernizacja nieopłacalna. Ukraińcy tymczasem posiadają możliwości techniczne, by stosunkowo niskim kosztem podnieść jakość „siedem-dwójek”. No i są w potrzebie, gdyż prowadzą piekielnie materiałochłonną wojnę. Twarde jednak zdawały się być nie do ruszenia – przynajmniej do czasu, kiedy do Polski trafi większa liczba z 250 zamówionych u Amerykanów abramsów. Wojsko w końcu musi się szkolić, musi też mieć na czym.

Przejęcie i niedowierzanie

Plotki głoszą, że na przekazanie twardych Kijowowi naciskał rząd Stanów Zjednoczonych, w zamian oferując dodatkową pulę 116 abramsów na preferencyjnych warunkach (Polska zapłaci za ich rozkonserwowanie i transport). Jednocześnie w Warszawie nikt już na poważnie nie myśli o pozyskiwaniu czołgów z Niemiec. Berlin zobowiązał się wiosną, że w miejsce przekazanych Ukrainie wozów dostarczy własne Leopardy, ale mechanizm znany jako Ringtausch nie działa. Niemcy mają na zbyciu nieliczne starocie, z odległym terminem realizacji umowy.

To w takich okolicznościach na scenę wkroczyli Koreańczycy, z ofertą szybkiej dostawy 180 czołgów. I nie tylko. Azjaci próbowali „wbić się” w polski rynek jeszcze w 2020 r., trafnie rozpoznając potrzeby naszej armii i zbrojeniówki. Nie odpuścili nawet po zeszłorocznej decyzji rządu RP o kupnie abramsów, wiedząc, że Wojsko Polskie musi nabyć większą liczbę czołgów, najlepiej produkowanych na miejscu (o czym można zapomnieć w przypadku wozów made in USA). W MON podchodzono do nich z ostrożnym zainteresowaniem – aż wybuchła wojna w Ukrainie.

Podpisana w minioną środę umowa ramowa z Koreą przewiduje dostarczenie wspomnianych 180 maszyn do 2025 r. Będą to wozy K2 Black Panther (ang. czarna pantera) – zasadniczo najnowsze czołgi na świecie, choć w oferowanej wersji nie w pełni dostosowane do polskich warunków, gdzie wymagane jest na przykład silniejsze opancerzenie. Dlatego pojazdy z tej partii w dalszej kolejności przejdą modernizacje do standardu K2PL, co ma nastąpić po 2026 r., kiedy w Polsce ruszy fabryka, zdolna do samodzielnej produkcji pancernych kolosów.

Zgodnie z umową, ów zakład ma dostarczyć 820 K2PL, co oznacza, że za kilkanaście lat nasza armia będzie dysponować tysiącem czarnych panter oraz niemal 370 abramsami. Uczyni to z WP pancerną potęgę, o czym analitycy wojskowi z całego świata dyskutują z przejęciem i niedowierzaniem. Tym większym, że podjęte zobowiązania przewidują jednoczesną rozbudowę artylerii samobieżnej WP, która do końca 2023 r. ma się wzbogacić o 48 haubic K9, a po 2024 r. o kolejne… 624 sztuki, z których większość powstanie w Polsce (w nowo wybudowanej fabryce).

Pouczające doświadczenia

Zakup czołgów i linii produkcyjnej do nich nie rodzi większych kontrowersji, choć warto odnotować entuzjastyczne zapowiedzi ministra obrony Mariusza Błaszczaka, z których wynikało, że K2 będą „na już”. Trzy lata to nie jest ekspresowe tempo, zwłaszcza że mówimy o sprzęcie w tymczasowej konfiguracji. Z drugiej strony, trudno przecenić korzyści – ekonomiczne, społeczne, militarne – płynące z odtworzenia możliwości polskiego przemysłu w zakresie produkcji broni pancernej, zatraconych na skutek zaniedbań wszystkich rządów po 1989 r.

Argument o zbytnim zróżnicowaniu parku czołgowego jest w każdym razie bezzasadny – docelowo będziemy mieli w linii dwa rodzaje czołgów, co nie musi oznaczać „logistycznego koszmaru”. Pouczające są tu doświadczenia Ukraińców, którzy w trudnych wojennych warunkach radzą sobie z jednoczesną obsługą sprzętu wschodniego i zachodniego. Tanki o radzieckiej proweniencji znikną wkrótce z naszych magazynów (poza twardymi, mamy jeszcze kilkadziesiąt T-72), wozy poniemieckie zapewne trafią do rezerwy (albo na rynek wtórny bądź do Ukrainy).

Inaczej mają się sprawy z haubicami. Polskie kraby przechodzą intensywne testy bojowe w Ukrainie (gdzie przekazaliśmy co najmniej 18 sztuk). Ukraińcy twierdzą wręcz, że to najlepsze tej klasy uzbrojenie – a dysponują także amerykańskimi, niemieckimi i francuskimi działami samobieżnymi. K9 i Krab mają to samo podwozie, ale ostatecznie to różne konstrukcje. Skala planowanych zakupów koreańskiej haubicy de facto oznacza wygaszenie produkcji polskiego systemu. MON w odpowiedzi na zarzuty zapewnia o „polonizacji” K9, która ma ją upodobnić do Kraba.

Ale najwięcej kontrowersji wywołuje lotnicza część umowy, przewidująca pozyskanie samolotów szkolno-bojowych FA-50. W siłach powietrznych RP są jeszcze trzy eskadry latające na poradzieckim sprzęcie – dwie na myśliwcach MiG-29 i jedna na szturmowcach Su-22. Obie konstrukcje lata świetności mają za sobą, już wcześniej brakowało do nich podzespołów, a remonty na własną rękę zakończyły się tragicznym wypadkiem jednego z migów. Po 24 lutego większość posiadanego jeszcze uzbrojenia przewidzianego do obu typów maszyn trafiła do Ukrainy.

Marsz ku… prezydenturze

Przed wybuchem wojny zakładano, że migi i suchoje posłużą do czasu pojawienia się w Polsce kupionych w USA wielozadaniowych F-35 (oraz dodatkowych myśliwców, najlepiej F-16, gdy „budżet pozwoli”). Rosyjsko-ukraiński konflikt przyśpieszył sprawy i w tym obszarze. Z zapewnień szefa MON wynika, że niemożliwe było szybkie pozyskanie kolejnych F-16 i F-35 – Amerykanie z trudem nadążają z realizacją już złożonych zamówień. Na rynku wtórnym nie znaleziono sensownej oferty, stąd decyzja o zakupie 48 fabrycznie nowych koreańskich maszyn.

Rzecz w tym, że nasze lotnictwo ma już samoloty szkolne – włoskie M-346, produkowane przez koncern Leonardo. Po co nam zatem kolejne „niepełnowartościowe” odrzutowce, zdolne tylko w określonych warunkach do użycia bojowego? „M-346 mają za niską sprawność – sygnalizowałem to kilkukrotnie mojemu włoskiemu odpowiednikowi”, wyjaśnia Błaszczak. Brzmi sensownie i sugeruje odpowiedzialną postawę – do czasu, gdy uświadomimy sobie, że ten sam minister podpisał niedawno umowę na dostawę śmigłowców z tym samym producentem.

W 2023 r. trafi do Polski 12 FA-50 w obecnej konfiguracji, po 2025 r. zaczną się dostawy samolotów o lepszych parametrach (wersja Block 20). Biorąc pod uwagę konieczność modyfikacji FA-50 z pierwszej tury, proces szkolenia pilotów i obsługi oraz konieczność stworzenia taktyki działań dla nowego typu maszyn (od podstaw, bo jedynym użytkownikiem FA-50 jest Korea, dysponująca 20 samolotami, wykorzystywanymi do pokazów lotniczych), osiągnięcie gotowości operacyjnej przezbrojonych eskadr potrwa 10 lat.

Polska przeznaczy na broń z Korei 14 mld dol. Istnieją obiektywne przesłanki dla tak wielkich wydatków. Lęk przed Rosją sprawił, że mamy wśród Polaków konsensus co do konieczności zbrojeń. „Bezpieczeństwo zapewni nam dobrze wyposażona armia. Nie za 10-20 lat, tylko teraz”, mówi Mariusz Błaszczak. Ale Koreańczycy to wcale nie jest opcja „na teraz”, choć pewnie najszybsza z możliwych. Tak docieramy do subiektywnych przesłanek. A właściwie intersubiektywnych, bo nie chodzi tylko o ambicje szefa MON, pragnącego być postrzeganym jako ten, który „zastał armię poradziecką, a zostawił zwesternizowaną”. Jesienią przyszłego roku proces wymiany sprzętu będzie w powijakach, ale na tyle zaawansowany, by móc go wykorzystać w kampanii wyborczej. W połączeniu z wcześniejszymi inwestycjami pozwoli budować narrację o PiS-ie, który zadbał o bezpieczeństwo Polaków. Przebitki na tle abramsów czy panter uwiarygodnią przekaz. Tak partia władzy chciałby wygrać wybory. Tak zyskać „mocnego kandydata” do prezydenckiej rozgrywki w 2025 r. W końcu człowiek, który „postawił armię na nogi”, jak nikt inny nadaje się do roli głowy państwa…

—–

Nz. Kraby na poligonie/fot. 18 Dywizja Zmechanizowana

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 32/2022

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Mieszanka

Pisowskie plany rozbudowy armii można traktować na trzy sposoby. Po pierwsze, jako przedwyborczą narrację, u podstaw której leży założenie, że wyborcy „kupią” okazywaną przez rząd troskę o bezpieczeństwo RP („zostawmy ich przy władzy, bo oni naprawdę coś robią”). Przy czym w tym ujęciu idzie de facto o oszukanie suwerena. Wówczas do wyborów obejrzymy prawdziwy festiwal zapowiedzi kolejnych zakupów, realnie zaś więcej będzie działań pozorowanych i szumu, które po jesieni 2023 roku ulegną wygaszeniu. Gdy ktoś zapyta: „no ale jak to, tyle obiecaliście i co?”, usłyszy najpewniej: „no chcieliśmy, ale…” – i tu nastąpi cała litania narzekań na „onych”, którzy przeszkodzili.

Po drugie, możemy mieć do czynienia z prawdziwą troską, będącą swego rodzaju przebudzeniem. Wojna w Ukrainie jasno pokazuje, że pacyfistyczne fantazje w tej części świata są nie tyle niemądre, co niebezpieczne. Polska musi mieć silną armię – jej posiadanie to jak powietrze dla płuc. Ale czy silna znaczy duża? Uważam, że dla odstraszania Rosji wystarczą nam siły zbrojne w obecnym kształcie – byle należycie je doposażyć i zmodernizować. Dbając przy tym o rozbudowę rezerw (poprzez system zapewniający armii 20-30 tys. wstępnie przeszkolonych rezerwistów rocznie) oraz rozwój przemysłu zbrojeniowego.

Nie przyklasnę zatem pomysłowi zwiększenia wojska o 100 proc., nawet jeśli stoi za tym autentyczna troska. Sposób, w jaki mamy to robić – kupując „z półki”, na szybko, przesadnie dywersyfikując źródła dostaw – sprawi, że będziemy mieli armię jak z lat 1918-21. Wtedy połataną z wojsk zaborczych niemiecko-austriackich i rosyjskich oraz z wyposażonej na Zachodzie armii Hallera. Dziś równie „kolorową”, jakby intencją Mariusza Błaszczaka było tworzenie „dedykowanych” dywizji – „amerykańskiej”, „niemieckiej”, „koreańskiej”, „polskiej”, a przez jakiś czas jeszcze „posowieckiej”.

Ta nowa armia ma być nie tylko koszmarem dla logistyki. Rozmach, z jakim się ją planuje, sugeruje, że rząd RP postawił już kreskę na wolnej Ukrainie – niezależnie od bieżących działań i deklaracji. 6 dywizji, 300 tys. ludzi pod bronią – stan do osiągnięcia w nieco ponad dekadę – oznacza, że szykujemy się do walki z armią rosyjską, która szybko otrząśnie się po wojnie z Ukrainą, z armią, która tej Ukrainy, jako zagrożenia, nie musi brać pod uwagę. Co więcej, zamierzamy przygotować się (owe 500 himarsów) do obrony samodzielnej, przynajmniej przez dłuższy czas – jakbyśmy nie mieli (pewnych) sojuszników.

Oczywiście, może tu chodzić o przezorność w myśl zasady „przygotujmy się na najgorszy scenariusz”. Tylko jest w tym dramatyczna niekonsekwencja. Bo skoro sojusznicy nie będą nas bronić, to dlaczego mieliby nam dostarczać amunicję i części do zakupionej broni? Spójrzmy na Ukrainę – jej przyszłość zależy teraz od dostaw z zewnątrz, co w obliczu słabnącej determinacji rządów Zachodu może okazać się dla tego kraju zgubne. Zatem „przemysł głupcze!” – innego sposobu nie ma. Przeniesienie możliwie największej liczby kompetencji do produkcji i obsługi kupowanego sprzętu winno być absolutnym priorytetem. A poza ewentualnym K2 (czołgiem) niespecjalnie to widać.

No i są jeszcze pieniądze i demografia. Ta pierwsza kwestia jest oczywista, drugą zasygnalizuję pytaniem: jak rząd zamierza ściągnąć z rynku pracy kilkaset tysięcy osób (150 tys., plus po kilkanaście tysięcy rocznie tytułem prostego odtwarzania stanów)? Oba te sufity najpewniej okażą się nie do przebicia, stąd moje przekonanie, że w wojskowo-zakupowym wzmożeniu idzie tak naprawdę o „mieszankę” wspomnianych intencji – z jednej strony o kampanijny kit, z drugiej, o sumę naprędce realizowanych działań, „bo przecież coś zrobić musimy, skoro ten rusek taki groźny”. Co z tego wyjdzie? Coś tam kupimy, czegoś nie, coś zaczniemy tworzyć, czegoś nie skończymy. I wojsko jak było, jak jest, tak i będzie permanentnie „rozgrzebane”.

—–

Zdjęcie ilustracyjne, ilustrujące mój sceptycyzm/fot. własne

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to