Zagraniczni

Świat w ostatnich miesiącach mówi o najemnikach wyjątkowo dużo, głównie za sprawą wojny w Ukrainie. Często są to dezinformujące wrzutki, będące elementem zmagań za naszą wschodnią granicą. Chciałbym tu zmierzyć się z najpopularniejszymi sensacjami, kłamstwami i niedomówieniami.

Jeśli idzie o własnych najemników, rosjanie budują obraz profesjonalnej formacji, składającej się z byłych żołnierzy sił specjalnych. Dobrze opłacanych fachowców, których kompetencje gwarantują militarne sukcesy. A jaka jest prawda? Wagnerowcy są lepiej wyekwipowani, uzbrojeni, nie mają większych problemów z zaopatrzeniem w amunicję i żywność, trapiących resztę rosyjskich sił zaangażowanych w Ukrainie. Są też bardziej zdeterminowani, czego dowodzą toczone od wielu tygodni krwawe boje o Bachmut, które dają rosjanom jedyne na froncie, choć obiektywnie niewielkie sukcesy (w postaci kilku zajętych wiosek). Mówimy zatem o jakości na tle ogólnej mizerii.

Jakości tym odleglejszej od wyobrażeń o najemnikach, że większość wagnerowców to mężczyźni z niedużym, a nawet żadnym przeszkoleniem wojskowym. Często są to więźniowie – także ci z najcięższymi wyrokami – skuszeni wizją darowania wyroku. Mordercy, gwałciciele, handlarze narkotyków – nierzadko zrekrutowani osobiście przez założyciela Grupy jewgienija prigożyna, który regularnie pielgrzymuje do kolonii karnych z ambitnym planem wcielenia 50 tys. skazańców. Licho opłacani jak na realia branży – z miesięcznym żołdem odpowiadającym tysiącu dolarów. Czasy, kiedy o jakości wagnerowców decydowali żołnierze wojsk specjalnych i powietrznodesantowych, minęły. Grupa poniosła w Ukrainie dotkliwe straty, a że równie mocno oberwały elitarne oddziały regularnej armii, rezerwuar rekrutacyjny znacząco się skurczył. Na razie starcza na obsadzenie stanowisk dowódczych (oczywiście lepiej płatnych) – i to istnieniem tej kadry należy tłumaczyć fenomen względnie wysokiej dyscypliny i taktycznego kunsztu.

—–

Ale moskwa rozgląda się za innymi możliwościami. Kilka tygodni temu gruchnęła wiadomość, że prigożyn – na zlecenie Kremla – wyszukuje byłych operatorów afgańskich sił specjalnych. Chodzi o komandosów szkolonych w czasach obecności pod Hindukuszem wojsk NATO, po upadku prozachodniego rządu w Kabulu będących we własnym kraju na cenzurowanym. Wyszkoleni przez Amerykanów i Brytyjczyków (w niewielkim stopniu także przez Polaków) specjalsi, swego czasu brutalnie zwalczali talibską rebelię. Gdy fundamentaliści ostatecznie wojnę wygrali, tylko część komandosów i ich rodzin została z Afganistanu ewakuowana. Niektórzy uciekli na własną rękę, inni przeszli na stronę wroga. Większość pozostała w kraju, gdzie się ukrywa lub liczy na łaskawość nowych władców (talibowie, mimo złożonej obietnicy amnestii, zamordowali dotąd co najmniej kilkudziesięciu operatorów).

W tekstach poświęconych sprawie wspomina się o 20-30 tys. potencjalnych najemników, obeznanych z tajnikami zachodniego sposobu walki. Nie sądzę jednak, by było to aż tak liczne grono. Nigdy bowiem nie przeszkolono tak wielu osób – w przypadku najwyższej klasy specjalistów mówimy o kilku tysiącach żołnierzy. Ponadto po 2014 r., kiedy NATO zrezygnowało z misji bojowej w Afganistanie, tamtejszy rząd traktował siły specjalne jak straż pożarną – rzucał je po kraju na zagrożone kierunki, nie zważając na postępujące wskutek wyczerpania straty. Talibowie zaś na komandosów polowali. Znany jest przykład całego oddziału, zabitego w samobójczym zamachu, do którego doszło w Ghazni w 2016 r. Poległych wówczas Afgańczyków szkolili wcześniej nasi specjalsi. Tym niemniej już kilkuset wyłuskanych afgańskich komandosów mogłoby stanowić dla rosjan poważne wzmocnienie. Zwłaszcza gdy uwzględnimy czynnik motywacji – zemsty na dawnych sojusznikach, którzy dziś wspierają Ukrainę, a kiedyś rzucili Afgańczyków na pastwę losu.

—–

Skoro jesteśmy przy sojusznikach – rosyjskie media obsesyjnie podkreślają obecność zagranicznych bojowników w Ukrainie. Czasem przybiera to postać oskarżeń o udział w wojnie zwartych natowskich oddziałów, zwykle jednak mówi się o najemnikach. Co nie odpowiada prawdzie, bo cudzoziemski zaciąg został przez Kijów skanalizowany w formie Legionu Międzynarodowego, który formalnie wchodzi w skład ukraińskich sił zbrojnych – i tak jak regularna armia jest opłacany (czyli bez „kokosów”). Walczą tam przedstawiciele wielu narodowości, głównie Amerykanie, Brytyjczycy, Polacy, Kanadyjczycy, Skandynawowie oraz obywatele państw nadbałtyckich.

Moskiewska propaganda ma hopla na punkcie dwóch nacji – Amerykanów i Polaków. Powody pierwszej fiksacji są oczywiste – Stany są najważniejszym orędownikiem Ukrainy, dostawcą broni, danych wywiadowczych i innej pomocy materialnej. W kreowaniu negatywnego wizerunku „jankesów” rosjanie bez oporów sięgają po fałszywki. Tak było kilkanaście dni temu, kiedy za pośrednictwem Twittera, w świat poszedł przekaz o dużych stratach pośród domniemanych amerykańskich najemników. Dowodem miała być m.in. fotografia rzędów trumien okrytych flagami USA. Dziennikarze szybko ustalili, że zdjęcie ma co najmniej 13 lat, i że po raz pierwszy użyto go w lokalnej gazecie zza oceanu w 2009 r., w tekście o zniesieniu przez Pentagon wieloletniego zakazu fotografowania trumien amerykańskich żołnierzy.

Krótkie nogi miało też kłamstwo na temat formacji weteranów sił specjalnych USA, posłanej rzekomo pod Bachmut. rosjanie twórczo wykorzystali tu żart emerytowanego pułkownika Korpusu Piechoty Morskiej Andrew Milburna, który rzeczywiście przebywa w Ukrainie, gdzie szkoli miejscowe wojsko. Milburn – naigrywając się z wagnerowców – określił swoich współpracowników mianem Grupy Mozarta, siebie zaś „likwidatorem Grupy Wagnera”. I choć jako szkoleniowiec nie angażuje się na froncie, rosyjscy blogerzy militarni „wypatrzyli” go niedawno w Bachmucie, co poskutkowało serią artykułów i wpisów na kontach społecznościowych. „Zabijmy tę amerykańską hołotę!”, zagrzewał do walki Grey Zone, rosyjski kanał na Telegramie relacjonujący poczynienia wagnerowców. Patrząc z zewnątrz, sprawa wydaje się śmieszna (czy wręcz żenująca), jednak taka refleksja powoduje, że tracimy z oczu funkcjonalny wymiar takich akcji. A służą one podtrzymaniu mobilizacji/wojennego wzmożenia u rosyjskich internautów.

Podobnie jak kwestia rzekomych polskich najemników, z naszej perspektywy na swój sposób nobilitująca. Okazuje się bowiem, że wzmianki na temat zaciężnych żołnierzy z Polski dotyczą miejsc na froncie, gdzie rosjanom wiedzie się najgorzej. Ba, zwykle antycypują one porażki moskiewskiej armii, o czym mogliśmy się przekonać podczas wrześniowej klęski najeźdźców w charkowszczyźnie czy przy okazji listopadowej ucieczki z Chersonia. Teraz kremlowska propaganda „widzi” Polaków na froncie zaporoskim – najpopularniejsze doniesienia mówią o pięciu tysiącach najemników. Przypuszcza się, że to właśnie stamtąd wyjdzie kolejna ukraińska kontrofensywa, jak tylko mróz „chwyci” błoto i pozwoli na powrót do działań manewrowych. rosjanie w każdym razie na taki scenariusz się przygotowują. Do czego im Polacy? moskwa konsekwentnie buduje narrację o wojnie z całym NATO, którego Polska jest częścią. Ma to usprawiedliwić niepowodzenia, ma też je osłodzić – wielka rosja nie może przecież przegrywać z samymi Ukraińcami, od zawsze traktowanymi przez rosjan z góry. Co innego, gdy wróg jest kolektywny i gdy przy okazji można utrwalać stereotyp awanturniczej Polski, dążącej do „wmieszania Europy w wewnątrz słowiański konflikt”. Fakt, iż w Legionie walczy kilkuset Polaków, a kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy armii ukraińskiej polskiego pochodzenia swobodnie posługuje się naszym językiem, jest tu niezwykle pomocny. A że z klasycznym najemnictwem ma to niewiele wspólnego? Dla trzymanych pod butem Kremla rosyjskich mediów to żaden problem.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Tymczasem na froncie…/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

Pieniądze

Aby zostać Patronem bezkamuflazu.pl - kliknij TUTAJ

Podczas wyjazdów reporterskich do Iraku i Afganistanu wielokrotnie rozmawiałem z naszymi wojskowymi na temat pieniędzy. „Pojechałem na misję, bo taki był rozkaz, bo jechali koledzy, bo kariera, przygoda, chęć sprawdzenia się”, słyszałem. Bo wreszcie – nikt nigdy nie mydlił mi oczu, bagatelizując ów argument czy nie wspominając o nim – „niezła kasa”. Jaka? Zakładając maksymalne stawki – od 10 tys. zł w przypadku szeregowca do ponad 21 tys. zł dla generała. Do tego pensja w kraju oraz darmowy wikt, opierunek i kwaterunek. Porównując do średnich zarobków w Polsce sprzed kilkunastu lat – dużo. Czy jednak dość dużo? Na wojnie płaci się za ryzyko. W Afganistanie – w okresie największego nasilenia walk – obecne na każdym patrolu, na każdym metrze potencjalnie zaminowanego terenu, w każdej wiosce, w której czaić się mogła zasadzka. Z tej perspektywy te 10 tys. zł dla zwykłego „Indianina” (jak nazywało się pierwszoliniowych żołnierzy) szału nie robiło. A dodać trzeba, że mowa o kwotach maksymalnych – realne zwykle były o kilkaset złotych niższe.

Kiedy latem 2003 roku Polska wysłała swój pierwszy kontyngent do Iraku, żołnierzy ubezpieczono na żenująco niską kwotę 50 tys. zł. Pod koniec naszego zaangażowania w Afganistanie ubezpieczenie NNW zwiększono do sumy 250 tys. Plus świadczenia wypłacane rodzinie w takim trybie, jakby żołnierz odchodził ze służby – odprawa, ekwiwalent za niewykorzystane urlopy itp. – celowo zawyżane pośmiertnym awansem poległego. Do tego jednorazowa wypłata w wysokości 18 średnich pensji krajowych, prawo do renty rodzinnej, zapomóg, stypendiów dla dzieci oraz dodatkowego odszkodowania, przyznawanego (uznaniowo) przez szefa MON. Sporo, ale czy dość za utratę męża, ojca, syna, jedynego żywiciela rodziny? Utratę nie na miesiące czy lata, lecz na zawsze.

– I co, warto było? – tymi słowami przywitano w Polsce wracającego z Ramstein żołnierza. W Niemczech po wielotygodniowej rekonwalescencji amerykański personel medyczny w uznaniu za służbę w Afganistanie żegnał go z pełnymi honorami. Chłopak czuł się kimś ważnym aż do momentu, gdy wylądował w kraju. I trafił pod opiekę pielęgniarki, która miała mu towarzyszyć w drodze do jednego z najważniejszych szpitali wojskowych. W samej placówce było jeszcze gorzej – personel co rusz dawał do zrozumienia, że uważa rekonwalescenta za… najemnika.

Opisana historia wydarzyła się na przełomie 2009 i 2010 roku. I niestety, nie była odosobnionym przypadkiem. Wielu rannych żołnierzy – w licznych sytuacjach, które spotkały ich po powrocie do kraju – miało do czynienia z komentarzami typu: „A po coś tam pojechał?”, „Zrobiłeś to dla kasy, najemniku, to teraz masz”. Pomijam fakt obrzydliwej psychicznej tortury, jaką jest wygłaszanie tego rodzaju opinii wobec rekonwalescentów, a nierzadko ludzi będących już do końca życia inwalidami. Wątek domniemanego najemnictwa – popularny zwłaszcza w komentarzach internetowych pod artykułami poświęconymi polskim działaniom w Afganistanie (a wcześniej w Iraku) – był po prostu oderwany od rzeczywistości. Na obie misje jechało Wojsko Polskie, realizując zadnia w ramach polityki zagranicznej, prowadzonej przez legalny rząd. I czy sam fakt zaangażowania Polski w oba konflikty komuś się podoba czy nie, armia jest narzędziem państwa, zaś wojskowi nie definiują jego polityki. Taki rodzaj porządku społecznego wybraliśmy, decydując się na demokrację.

—–

 „Dajcie spokój z tym ukraińskim oddaniem! Większość walczy tam dla kasy, nie z miłości do… (i tu padła nazwa Ukrainy, zniekształcona na modłę raszystowską)”, czytam u jednego z wielbicieli ruskiego miru, z polskim (prawdopodobnie) paszportem. Jak żywo przypomina to wstawki hejterów, ładujących przed laty po żołnierzach WP. Swoją drogą, dziś już nie da się tego ustalić, ale dałbym sobie rękę uciąć, że rosja maczała palce w kreowaniu tego „antynajemniczego wzmożenia”, czy szerzej, w wewnątrzkrajowej dyskusji o „niegodnym” i „awanturniczym” zachowaniu Polski, posyłającej wojsko na Bliski Wschód i do Azji.

Wróćmy do Ukrainy. Najpierw dla porządku trochę liczb. Projekt ustawy budżetowej na 2021 rok przewidywał, że Ukraina wyda na obronność 267 mld hrywien, co wówczas odpowiadało kwocie 9,2 mld dol. Było to ponad 20% budżetu (i niemal 6% PKB). Założenie to w zasadzie w całości zrealizowano. Po rosyjskiej inwazji struktura wydatków państwa uległa diametralnej zmianie – obecnie trzy czwarte z nich idzie na wojsko. Średnio to 130 mld hrywien miesięcznie, co dziś oznacza 3,5 mld dol. Pozostając przy przeliczniku dewizowym – Kijów wydaje na utrzymanie armii niemal trzy razy tyle (265%) co w zeszłym roku. Oto księgowa cena wojny.

Znaczna część tych wydatków przeznaczana jest na wynagrodzenia dla żołnierzy. Jak duża konkretnie? – nie wiem. Jakiś obraz może nam dać następujący trop: przez ostatnie 20 lat koszty osobowe pochłaniały od 40 do 50% budżetu naszego MON, co odpowiadało strukturom wydatków w wielu innych państwach na dorobku.

Ile dostaje pojedynczy ukraiński żołnierz? To zależy, gdzie służy. Po wprowadzeniu stanu wojennego wszyscy ukraińscy wojskowi otrzymują dodatkowe wynagrodzenie w wysokości od 10 do 30 tys. hrywien (ok. 1,3-3,9 tys. zł) – co w maksymalnym scenariuszu przekłada się na więcej niż podwojenie „bazowej” pensji. Wielkość dodatku zależy od miejsca stacjonowania i jest najwyższa na terytoriach objętych działaniami zbrojnymi. W uproszczeniu (przelicznik jest dość skomplikowany, uwzględniający stopnie, specjalizacje, wysługę itp.) w obwodach wojennych personel sił zbrojnych dostaje po tysiąc hrywien za każdy dzień. Dodatek wzrasta do trzech tysięcy za dobę dla wojskowych bezpośrednio zaangażowanych na pierwszej linii walk. Innymi słowy, za miesiąc przebywania na froncie można otrzymać niemal 100 tys. dodatkowego uposażenia. Teoretycznie, bo dowództwo zwykle rotuje oddziały w rytmie 2-3 tygodniowym. Realnie, w przypadku zwykłego strzelca – czasowo angażowanego w operacje bojowe – mówimy o jakichś 80 tys. hrywien (nieco ponad 10 tys. zł) plus pensja bazowa, co w sumie daje mniej więcej 12,5 tys. zł.

Dużo? Biorąc pod uwagę ukraińskie realia – tak. Lecz skoro o realiach mowa – mówimy o wojnie, której intensywność znacząca przerasta to, co działo się w Iraku czy Afganistanie. Generalnie miażdżącą większość wojen, które wydarzyły się po ustaniu ostatniego światowego konfliktu. Gdzie ryzyko śmierci czy zranienia jest ogromne (do tej pory poległ lub odniósł rany co dziewiąty członek personelu sił zbrojnych Ukrainy). Marnieją te pieniądze w obliczu takich faktów, zwłaszcza gdy zwrócimy uwagę na to, kim są ukraińscy żołnierze.

Nim o tym napiszę, jeszcze jedna istotna informacja. Rodzina poległego dostaje 15 mln hrywien – to niemal dwa miliony zł, kwota, która robi wrażenie nawet w znacznie zasobniejszej Polsce. Co więcej, te pieniądze są wypłacane, co podkreślam, bo w rosji, teoretycznie, sprawy mają się podobnie, odszkodowania są równie hojne. Tyle że wciąż dochodzą z kraju putina głosy o kolejnych oszukanych rodzinach, którym urzędnicy kazali spadać na drzewo. Regułą są dużo niższe wypłaty oraz upadlające „dowody wdzięczności za służbę syna/ojca” w postaci np. reklamówki produktów spożywczych.

Tym niemniej – aż do czasu ogłoszenia mobilizacji – istotą rosyjskiej kampanii rekrutacyjnej były obietnice finansowe. Ponadprzeciętnych zarobków i bonusów, którymi zresztą mami się i teraz, obiecując zmobilizowanym odroczenia spłat czy anulowanie kredytów. Do tego dochodziła – wciąż dochodzi – obietnica bezkarności, pozwolenie na rabowanie ukraińskich cywilów. Zauważmy zatem hipokryzję zwolenników ruskiego miru – zarzucających Ukraińcom „walkę za kasę” – którym jednocześnie nie przeszkadza materialna motywacja u rosjan.

Ale pal licho gamoni – wróćmy do kwestii profilu poległych. W Ukrainie popularne jest dziś stwierdzenie: „my tracimy najlepszych, oni najgorszych”. To rzecz jasna uproszczenie, celowo dehumanizujące wroga, ale niepozbawione racji. W lutym i marcu po stronie rosyjskiej ginęli przede wszystkim poborowi – młodzi chłopcy, przed którymi było jeszcze całe życie. Choć wielu z nich pochodziło z nizin społecznych, mogli w przyszłości okazać się wartościowymi z perspektywy społeczeństwa jednostkami. Okres kwiecień-czerwiec to „mielenie” elity putinowskiej armii – zawodowych i kontraktowych żołnierzy, wielokrotnie niezłych rzemieślników, a w wymiarze społecznym, funkcjonalnym – „wydolnych” ojców, synów, głowy rodzin. Lato to „obróbka ochotnika”, o którym Paweł Łuzin (rodak…), ekspert ds. rosyjskiej polityki zagranicznej i obronnej, mówił tak: nikt go nie potrzebuje, łącznie z żoną, dziećmi i starszymi rodzicami. Po drugie, nie osiągnął w życiu nic, więc chce udowodnić wszystkim, że wciąż jest do czegoś zdolny. Po trzecie, jest człowiekiem, który cierpi z powodu problemów materialnych i myśli, że rozwiąże je na wojnie” (cytat za: „Nowaja Gazieta”). Do tego grona zaliczyć należy również „zeków” – więźniów, w tym tych z najcięższymi wyrokami, wcielanych do wspierającej armię Grupy Wagnera. Obecnie zaś giną przede wszystkim „mobiki” (polecam mój wczorajszy tekst) – przekrój społeczny tego towarzystwa jest dość szeroki, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że mobilizacja była polowanie na tych, którym zabrakło kompetencji (inteligencji, sprytu, kontaktów, pieniędzy), by się z niej wywinąć.

Tymczasem po stronie ukraińskiej ginie kwiat młodzieży i pokoleń średniego wieku. W armii służy wielu ochotników, lecz opiera się ona o obowiązkowy pobór (co też warto podkreślić w odniesieniu do zarzutów „walki za kasę”). Istnieją kryteria wyłączenia/zwolnienia (np. posiadanie trójki dzieci), tym niemniej do wojska idą wszyscy, od przysłowiowego profesora po niewykwalifikowanego robotnika. Śmierć żołnierza – poza kontekstem rodzinnego dramatu – należy też rozpatrywać w kontekście strat społecznych. Niewypracowanego dochodu, niestworzonych dzieł (naukowych, literackich, jakichkolwiek), niespłodzonych dzieci itp., czegoś, co stanowi wartość dodaną do ludzkiej egzystencji. Polityczna poprawność sekuje nas za tego rodzaju gradację, ale fakt jest faktem: życie wziętego pedagoga jest więcej warte niż żywot wielokrotnego mordercy z dożywotnim wyrokiem. Śmierć zdolnego programisty, świeżo upieczonego męża i ojca, to coś gorszego niż zgon pogardzanego przez bliskich życiowego wykolejeńca.

Żadne pieniądze tego nie zmienią…

—–

Nz. Zawieszanie ukraińskiej flagi w jednej z wyzwolonych miejscowości obwodu chersońskiego, wrzesień br./fot. MON Ukrainy

A jeśli nie interesuje Cię subskrypcja, a jednorazowe wsparcie:

Postaw mi kawę na buycoffee.to