Memento

Kilkanaście lat temu przewidywałem, że tzw.: wojna z terrorem – w Iraku i w Afganistanie – będzie odbijać się nam czkawką jeszcze przez długie lata. Chodziło mi o jej psychologiczne skutki i generowane przez nie społeczne problemy. Stres pourazowy stanie się udziałem około 10 tys. weteranów, a ponieważ PTSD to choroba rozszerzona, dotykająca także członków rodzin, zjawisko obejmie kilkadziesiąt tysięcy osób – przewidywałem. Średniej wielkości miasto. W skali kraju to niewiele, ale dość, by sprawa co jakiś czas stała się przedmiotem gorącej publicznej debaty. Obyśmy z niej wyciągnęli jakieś rozsądne wnioski – życzyłem sobie, mając na myśli przede wszystkim budowę sensownego systemu opieki psychologicznej i psychiatrycznej. Nie tylko w strukturach medycyny wojskowej, ale szerzej, wszak PTSD może dotknąć nie tylko walczących żołnierzy – choróbsko regularnie dopada na przykład ofiary wypadków samochodowych czy osoby cierpiące z powodu przemocy domowej.

Ale media o PTSD w zasadzie milczą. W najbardziej interesującym mnie kontekście, dotyczącym skutków udziału w wojnie, wynika to głównie z niedocenionej przeze mnie przed laty hermetyczności środowiska (około)wojskowego. Znam masę ludzi z tego grona i wiem, ile cierpienia wielu z nich przyniósł stres pourazowy. Lecz „o tym się nie mówi, zwłaszcza obcym i publicznie”. Niemówienie to także efekt warsztatowej słabości współczesnych mediaworkerów, którzy nie potrafią „dogryźć się” do istotnych tematów, rezultat niskiego poziomu zaufania dla prasy, radia czy telewizji („przecież nie pójdę do nich ze swoją historią”) i wreszcie, skutek strategii biznesowych redakcji, zakładających maksymalizację zysków przy jak najniższych nakładach. Tymczasem wokół opowieści o ofiarach PTSD trzeba się nachodzić, nie wystarczy risercz w społecznościówkach i kilka telefonów. A jak chodzić wokół czegoś, co może i jest problemem, ale dotyka tak niewielu osób? I tak to się rozmywa, umyka społecznej uwadze.

W Ukrainie – a w mniejszym zakresie także w rosji – nie rozmyje się i nie umknie. Nawet jeśli zjawisko poddane zostanie próbie zafałszowania, unieważnienia. Przez front przewinęło się już grubo ponad milion ukraińskich żołnierzy, kilkaset tysięcy cywilów znalazło się w strefie bezpośrednich walk, niemal siedem milionów mieszka w miastach narażonych na ataki rakietowe. 10 milionów ludzi zmuszonych zostało do ucieczki. Wszyscy oni byli i są narażeni na bodźce wywołujące PTSD. To samo tyczy się miliona rosyjskich weteranów oraz kilkudziesięciu tysięcy mieszkańców przygranicznych rejonów rosji, żyjących w cieniu wojny i związanych z tym ryzyk. Wieloletnie obserwacje pozwalają przyjąć, że stres pourazowy dotyka mniej więcej jednej piątej osób wystawionych na stresogenne czynniki. Zasadniczo bardziej narażony będzie żołnierz, który doświadczył okrucieństwa bezpośrednich walk, niż uchodźca skazany na dyskomfort z powodu opuszczenia domu, bliskich, funkcjonowania w nowym, obcym środowisku. Ale też wrażliwość to cecha osobnicza i może się okazać, że beznogi weteran łatwiej poradzi sobie z chorobą niż fizycznie cały mieszkaniec Kijowa, który najadł się strachu oglądające latające nad domem pociski manewrujące i drony-kamikadze.

Tak czy inaczej, czkawka po tej wojnie będzie donośna. Będzie generować kolejne dramaty, kolejne koszty jeszcze długo po tym, jak umilkną działa. Jakie konkretnie? Odpowiedź znajdziecie w mojej pierwszej reporterskiej książce – „zAfganistanu.pl. Alfabet polskiej misji”. Rozdział nosi tytuł „T jak trauma” i jest w całości poświęcony nieoczywistej cenie wojny, jaką płacą żołnierze i ich rodziny. Bardzo bym chciał, by było inaczej, lecz nie mam złudzeń, że ów tekst – jakkolwiek historyczny (wydany przed 12 laty) – stanowi zarazem memento. Jest o „po-Afganistanie”, ale mówi też o „po-Ukrainie”…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Skutkiem udziału w wojnie może być znieczulenie na widok cierpienia, nawet dzieci…/fot. własne (wykonane w Afganistanie jesienią 2013 roku)

Pięciu

21 grudnia obchodzimy Dzień Pamięci o Poległych na Misjach. Taką datę wybrano nie bez powodu: tego dnia przed jedenastu laty mina-pułapka zabiła Piotra Ciesielskiego, Łukasza Krawca, Marcina Szczurowskiego, Marka Tomalę i Krystiana Banacha – całą załogę jednego z wozów ochrony. Nigdy dotąd – ani później – w historii afgańskiej misji (i jakiejkolwiek misji zagranicznej WP) nie poległo tylu Polaków naraz.

W pierwszą rocznicę tej tragedii poprosiłem kilka osób w 2011 roku związanych z PRT (ang. Provincial Reconstruction Team – zespół odbudowy prowincji; cywilno-wojskowa struktura, zajmująca się projektami pomocowymi), by opowiedziały mi o tamtych wydarzeniach. Oto ich relacje.

*          *          *

PAWEŁ: Poranek dwudziestego pierwszego nie wskazywał na nic, co mogłoby rzucić cień na nasz wyjazd. Marcin, Marek, Łukasz i Krystian szykowali się, podobnie jak inni, do kolejnego zadania. Piotrek jak zwykle przyszedł rano na krótki czat ze mną. Shake hands, dokumenty do wyjazdu, podpisy, ostatni glanz. „Co tam u Ciebie Piotrek? Jak nocka?” „Wszystko w porządku panie majorze. Dziękuję”. U niego zawsze wszystko było w porządku. Był jak szwajcarski zegarek z powiększoną kopertą na pamięć operacyjną. Taktowny, punktualny, inteligentny i… gotowy na wszystko. Choć przekonany, jak każdy z nas, że „jego” TO nie dotyczy.

PRZEMEK: Dzień był trochę inny. Niby afgańska codzienność – czyli znowu jakiś patrol – choć ja akurat tym razem nie jechałem. Jednak w powietrzu było już czuć święta. Moje pierwsze święta na afgańskiej ziemi. Mimo że pracowałem w tym kraju od stycznia 2009 roku, to zawsze na święta wracałem do kraju.

Tym razem miała być Rawza. Po wybudowaniu niedaleko składowiska odpadów, mieliśmy i w samej wsi, w 2012 roku, zrobić jakąś rozsądną robotę. Miałem już nawet pierwszy projekt opracowany – chodziło o remont dachu w szkole, pięćdziesiąt metrów od miejsca, gdzie zdarzyła się tragedia. Byliśmy w tej szkole jakoś w listopadzie. No więc pojechał patrol…

Zespół PRT (niemal w komplecie), na początku X zmiany/fot. Archiwum PRT/Archiwum autora

KUBA: Rawza to wioska położona tuż za północno-wschodnią granicą miasta Ghazni. Znajduje się tam XV-wieczne mauzoleum timurydzkiego sułtana Abdur Razzaq bin Ulugh Bega, władającego ówczesnym Ghazni i Kabulem. Niegdyś była to część historycznego Ghazni, dziś jest to jedynie mała wioska, tuż przy głównej drodze Afganistanu – Highway 1.

W odnowionym pod koniec ubiegłego roku mauzoleum ulokowano Muzeum Sztuki Islamskiej. Władze afgańskie przeprowadziły renowację samodzielnie, jednak dowódca PKW wysłał do mauzoleum patrol PRT, aby ocenił efekty prac. Ja, dodatkowo, miałem też ocenić poziom życia mieszkańców wioski, by można było zaplanować dalsze, sensowne działania pomocowe. Rawza cieszyła się opinią miejscowości współpracującej z siłami ISAF i władzami afgańskimi.

Po wykonaniu zadania, w kordonie plutonu ochrony wróciliśmy do naszych pojazdów, oczekujących na placu przed murem otaczającym mauzoleum. Z naszej perspektywy cały ten teren przypominał skrzyżowanie nieużytku ze śmietniskiem, okraszonym dodatkowo muzułmańskim cmentarzem. W skład patrolu wchodziły cztery pojazdy. Zająłem miejsce w pierwszym „wózku” i chwilę później ruszyliśmy w drogę powrotną, korzystając z jedynej lokalnej drogi biegnącej w kierunku „hajłeja”.

PAWEŁ: Tej środy każda grupa miała inne zadanie. Ja – spotkanie z dyrektorem do spraw kultury. Długie konwersacje, uprzejmości, kurtuazje. A potem, jak zwykle, sygnał, komenda i byliśmy w pojazdach. Siedem minut później moje życie zmieniło bieg.

Marek Tomala/fot. Archiwum PRT/Archiwum autora

KUBA: Nagle, nad placem z którego zjeżdżaliśmy, podniosła się chmura pyłu i kurzu. Usłyszałem eksplozję i poczułem przechodzącą falę ciśnienia. W pierwszej chwili myślałem, że ktoś rąbnął rakietą lub moździerzem w mur otaczający mauzoleum. Opadające kamienie grzechotały w okolicy. Po dłuższej chwili tuman kurzu częściowo opadł. Zacząłem szukać wzrokiem brakującego, czwartego „wózka”, ale dostrzegłem jedynie porozrzucany złom. „Gdzie ten wóz?” – pytałem sam siebie. Następna, szokująca myśl: „ten złom, to chyba rozerwany, zamykający kolumnę M-ATV”. Trudno było w to uwierzyć. Części pojazdu znajdowały się na przestrzeni kilkudziesięciu metrów. Duże, kilkutonowe części… Kabina rozerwana na dwoje, maska z silnikiem kilkanaście metrów dalej. Oglądałem ten straszny widok, bojąc się odpowiedzi na pytanie, które trzeba było zadać – „co z załogą?!”.

PRZEMEK: Byłem lekko chory, więc koło południa zaległem na chwilę na wyrze, żeby się zdrzemnąć. Nagle zadzwonił telefon, ale go nie odebrałem. „Angela – pewnie chce iść na obiad” – tak wówczas pomyślałem. Chwilę potem przyszła do mnie Magda. Usiadła na krześle i powiedziała, co się stało. Nie wierzyłem…

Krystian Banach/fot. Archiwum PRT/Archiwum autora

MAGDA: Jako pierwsza spośród tych osób z PRT, które zostały w bazie, dowiedziałam się o tragedii. To było tak, jakby ktoś cię uderzył. Mocno. Serce zaczęło bić jak oszalałe, a w głowie pojawiła się tylko jedna myśl: „żeby się pomylili!”.

Siedzieliśmy jak na szpilkach, razem. Czas niesamowicie się dłużył, a ich nie było. Nie wiem, czy w każdym pododdziale tak jest i czy każdy tak ma, ale ja bałam się o każdą osobę z mojej ekipy. Trudno to wytłumaczyć, bo znaliśmy się bardzo krótko, ale w Afganistanie nie ma to znaczenia. Tam bardzo szybko ludzie stają się sobie bliscy. Żyjesz z nimi, jesz posiłki, grasz w siatkówkę, żartujesz, jeździsz na patrole.

PAWEŁ: Choć PRT składało się z czterech różnych elementów – oficerów CIMIC-u, żołnierzy plutonu ochrony, pracowników wojska i tłumaczy – stanowiliśmy zgrany zespół. Nie zaryzykuję twierdząc, że byliśmy jedynym tak scalonym i „urodzinnionym” tworem dziesiątej zmiany.

Łukasz Krawiec/fot. Archiwum PRT/Archiwum autora

KUBA: Kolejna myśl: „mamy tylko trzy wozy, a wokół teren zabudowany, idealny pod zasadzkę. Wystarczy kilku typów z granatnikami i po nas”. Co możesz zrobić w takiej sytuacji, bez broni i wyszkolenia? Nic. Możesz tylko obserwować okolicę, czy nie widać jakiegoś ruchu wśród pobliskich kalat. Może ostrzeżesz o zagrożeniu i „ganer” je „ściągnie”. Może. Ale to tylko jedna para oczu więcej.

Wozy się przemieściły, zajmując lepsze pozycje, chłopcy z osłony wyszli z pojazdów, zabezpieczyć okolicę. Medycy ruszyli do wraku. W eter poszły pierwsze komentarze o stanie załogi zaatakowanego wozu. Bardzo, bardzo złe.

MAGDA: Do dziś pamiętam gest, który przekreślił moje umiarkowane nadzieje. Początkowo była mowa o trzech zabitych, ale wkrótce, na palcach, pokazano mi, że jest ich pięciu.

KUBA: Ostatecznie do kolejnych ataków nie doszło. Po kilku minutach dołączył do nas patrol ANA. Prawdopodobnie wiadomość o zbliżającym się wsparciu odstraszyła potencjalnych napastników. Wkrótce dotarły też nasze Rosomaki, wylądowały śmigłowce MEDEVAC-u. Ciała poległych zabrały śmigłowce i Wozy Ewakuacji Medycznej. A my, w osłonie „rośków”, wróciliśmy do bazy.

PRZEMEK: Jak zobaczyłem, w jakim stanie psychicznym jest Chrapek (specjalistka PRT – dop. MO), to dopiero do mnie dotarło, że to prawda. Że nie ma żadnych nadziei…

MAGDA: Przerażające jest to, że jednego dnia z kimś rozmawiasz, widzisz zdjęcia dzieci, umawiasz się na przygotowanie potraw wigilijnych, a następnego… Eh…

Marcin Szczurowski/fot. Archiwum PRT/Archiwum autora

KUBA: Wjeżdżając do bazy chyba wszyscy czuliśmy jednocześnie smutek i wściekłość. Smutek … Bo nigdy już z nimi nie porozmawiasz, nie poznasz ich lepiej. Pięć osób odeszło. Nie ma ich. Nic już nie możesz zrobić. Wściekłość… Na zamachowców. I na mieszkańców wioski. Jak można pozwolić komuś na zamach na swoim terenie, a przynajmniej nie ostrzec przed nim? Jak można pozwolić na zamach na ludzi, którzy próbują ułatwić życie twoje i twoich dzieci? Na ludzi, którzy nie wchodzą z butami w twoje życie, ale pomagają jedynie wtedy, gdy sam wyrazisz taką chęć?

Już w bazie, uformowaliśmy kolumnę i idąc za WEM-em wiozącym ciało Piotra Ciesielskiego, dowódcy patrolu, odprowadziliśmy je do dyżurnego punktu medycznego.

Potem, razem z Chrapkiem, wróciłem do naszej części bazy. Walek (szef sekcji cywilnej PRT – dop. MO), spojrzał na mnie jak na ducha. Później dowiedziałem się, że byłem już na liście poległych. Ot, ironia losu.

MAGDA: Starałam się trzymać, ale łez nie da się opanować. Pakowaliśmy rzeczy chłopaków i wtedy pękłam, totalnie.

PRZEMEK: Potem były pożegnania, wigilia… najsmutniejsza w życiu. A później poleciałem do kraju na urlop. Moja perspektywa odnośnie „Afganu” zmieniła się na zawsze.

*          *          *

Dramat z 21 grudnia 2011 roku miał też swoją krajową odsłonę. Tego dnia Polska Agencja Prasowa złamała dżentelmeńską umowę z wojskiem, wedle której nie informuje się o śmierci żołnierzy zanim przedstawiciele armii nie dotrą do rodzin poległych. By te nie dowiadywały się o utracie bliskich z telewizora czy radia. Wydany przez PAP komunikat uaktywnił wszystkie redakcje, w wyniku czego media ubiegły wysłanników z „komitetów”.

Piotr Ciesielski/fot. Archiwum PRT/Archiwum autora

KUBA: Siedziałem razem z kilkoma osobami z naszej ekipy na stołówce i piłem herbatę, starając się nie myśleć o tym, co się stało, a tu w polskiej „telewizornii” idzie „news” o ataku.

MAGDA: Była nas trzydziestka piątka, pięciu chłopaków zginęło. Gdy w świat poszła wieść, że zabici byli z PRT, każda z trzydziestu pięciu rodzin miała prawo odchodzić od zmysłów. I z tego, co wiem, odchodziła. Dla mnie to zwyczajne skurwysyństwo.

*          *          *

Byłem w Afganistanie dwa miesiące później. Zawsze ceniłem sobie możliwość pracy z PRT, które miało znacznie więcej kontaktów z Afgańczykami niż „bojówka”. Wojskowi i cywile-specjaliści tworzyli specyficzną mieszankę, sprawiającą, że lubiłem też, po prostu, przebywać w towarzystwie tych ludzi. W lutym i marcu 2012 roku nic się w tej kwestii nie zmieniło.

A jednak było inaczej. Gdzieś pod skórą dawało się wyczuć atmosferę żałoby, której zresztą nie sposób było wyrugować. Bo każdy plan kolejnego wyjazdu przypominał o grudniowej tragedii. Inaczej się nie dało, gdyż PRT odebrano pozostałe wozy M-ATV, uznając je za zbyt niebezpieczne. A ponieważ zdziesiątkowany pluton ochrony nie dostał nic w zamian, wyjazdy należało zgrywać z „bojówką”.

PAWEŁ: Tylko ci, którzy byli w teamie, wiedzą, jak trudną szkołą życia był czas po 21 grudnia. Ale „my” to jedno. Jest jeszcze i zawsze było, prawdziwe życie – rodzina. Nie jestem i prawdopodobnie nigdy nie będę w stanie wyobrazić sobie cierpienia tych ludzi. Żon, dzieci, rodziców, znajomych.

*          *          *

Opisana historia doczekała się symbolicznego, choć brutalnego epilogu.

„W prowincji Ghazni dobiegła końca prowadzona od kilku miesięcy na szeroką skalę operacja sojuszniczych Sił i Służb Specjalnych” – podało w połowie listopada 2015 roku Dowództwo Operacyjne. „W wyniku intensywnych działań (…) wyeliminowano Hafiza Sardara. Zabity talibski dowódca odpowiedzialny był m.in. za organizację i przeprowadzenie (…) ataku na patrol z 21 grudnia 2011 roku, w wyniku którego zginęło pięciu polskich żołnierzy”.

Wraz z Sardarem, który wcześniej kilka razy wymykał się polującym na niego komandosom, zginął również jego ochroniarz.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Świąteczny stół w Ghazni, 24 grudnia 2011 roku/fot. Archiwum PRT/Archiwum autora

Złoty

– Napięcie jest okropne. Realnie ryzyko się nie zmienia, ale jak zawsze pod koniec zmiany każdy myśli sobie, że głupio by było teraz zginąć. I trochę bardziej się boi – zwierzał mi się jeden z żołnierzy Wojska Polskiego służący w Afganistanie. Była już jesień, „jego” letnia rotacja dobiegała końca. Według planu, wojskowy za kilkanaście dni miał być już w domu. Byłem z nim na jego „złotym patrolu” – ostatniej akcji, w której mój rozmówca brał udział. Po „złotym” zdawało się sprzęt, śmigłowiec przerzucał człowieka do bazy logistycznej, skąd samolotem wracało się do kraju.

Szedłem za nim na tzw. „wąsach”, szukając odciągów do min-pułapek założonych przy drodze. Nie było to moje zadanie, ale i ja wypatrywałem na ziemi cieniusieńkich drutów używanych do zdalnej detonacji ładunków. Było to lepsze niż rozglądanie się na boki, z nadzieją, że w porę dojrzę polujących na saperów rebeliantów. Z tego rozglądania i tak nic nie wychodziło – poza kupą nerwów – bo na ludzi „chodzących na wąsach” zwykle zaczajali się dobrze ukryci snajperzy. Na ziemi tymczasem, poza drutem, można też było dostrzec w porę – nim człek postawił stopę w niewłaściwym miejscu – rozmaite znaki wskazujące, że „było kopane”. Pułapki zastawiane na „poszukiwaczy wąsów” nie były tak wielkie, jak „ajdiki” sadzone na drogach, przygotowane pod pancerne auta. Tu wystarczały małe ładunki, które nawet nie musiały zabić – wystarczyło, że urwały stopę czy dwie.

Ale nawet najbardziej uważne patrzenie pod nogi nie wykluczało rozmowy. Nawijaliśmy więc, złorzecząc na okrutnie przewrotną cechę ludzkiej psychiki, która każe wierzyć, że będąc już jedną nogą w domu, łatwiej sprowokować pecha. Wojskowy zwrócił uwagę, że takie myślenie w niektórych przypadkach skutkuje asekuranctwem, na przykład „rzucaniem L-4” – jak w armii mówi się o pójściu na zwolnienie lekarskie – nie z powodu rzeczywistej choroby, lecz by uniknąć wyjazdów z bazy.

Poznałem takich „leserów”, lecz poznałem też takich, którym pod koniec zmiany włączyła się „opcja nieśmiertelności”. Żołnierzy przekonanych, że już tyle przeszli, że pech ich nie dopadnie. „Mieliśmy takiego zjeba (…). Najchętniej to by spał na ganerce (stanowisku strzeleckim w wozie opancerzonym – dop. MO) – pisał mi jeden z kolegów. „Gość mówił, że złego nie ruszy. I faktycznie, nie ruszyło…”.

Mojego partnera z „wąsów” też nie ruszyło – szczęśliwie dotrwał do końca.

Kilka miesięcy później – w październiku 2013 roku – sam wyruszyłem na „złoty”. Polski Afganistan się kończył, a ja wiedziałem, że redakcja nie pośle mnie pod Hindukusz, gdy nie będzie tam już naszych. O Ukrainie – wówczas u progu majdanowej rewolty – w ogóle nie myślałem, innych wojen też nie brałem pod uwagę. Ostatecznie sprawy potoczyły się inaczej, ale tamtej jesieni patrol po odległych przedmieściach Ghazni jawił się jako zwieńczenie wojenno-reporterskich wędrówek.

Więc znów byłem na „wąsach”, łażąc przy „ogródkach” – wzdłuż pięknej, soczystej zieleni, ciągnącej się po obu stronach drogi. Surrealistycznej dla kogoś jak ja, kto przyzwyczaił się do ascetycznego, na poły pustynnego krajobrazu Afganistanu. Podziwiałem, a jednocześnie czułem kryjącą się w tym pięknie grozę – wszędzie tam mógł czaić się rebeliancki snajper, o obecności którego dowiedziałbym się po pierwszym strzale.

Długo towarzyszyli nam afgańscy przechodnie, aż w którymś momencie jakby zapadli się pod ziemię. Zrobiło się przeraźliwie cicho. „I chuj”, pomyślałem. „To by było na tyle”, czułem, że zaraz coś się wydarzy. Wnet pojawiła się irracjonalna refleksja, że śmierć w tak pięknych okolicznościach przyrody nie byłaby niczym złym. Rozluźniłem się nawet na chwilę, lecz zaraz przyszła właściwa reakcja. Zacząłem się bać. „Nie, nie teraz. Nie na złotym”, zaklinałem rzeczywistość.

„Wracajcie do wozów, kończymy”, komunikat, który przyszedł po radiu, przyniósł ulgę tak wielką, jak chyba nic wcześniej. Udało się. Znowu.

O czym opowiadam, bo wszystkie te emocje wróciły do mnie w ostatnim czasie. Nawykłem do świadomości, że część moich znajomych w Ukrainie niemal każdego dnia bierze udział w niebezpiecznych misjach. Trzymam za nich kciuki, cieszę się, gdy po jakimś czasie znów się odzywają. Smucą mnie historie, które skończyły się źle. Ale jest w tym wszystkim pewien constans – świadomość „dwóch ud”. „Uda się, albo nie uda” – znam to powiedzenie jeszcze z Iraku, cytuję, gdyż świetnie ilustruje wojenno-magiczne myślenie. Daje ono pozór równości szans, tyleż kojący, co kruchy. Jakiś czas temu napisał do mnie kolega, że złożył wniosek o zwolnienie ze służby. I nie tyle szło o to, że odwojował swoje (a odwojował z naddatkiem), ale o to, że urodziło mu się trzecie dziecko, co kwalifikuje do demobilizacji. No więc podzielił się dobrą wiadomością, później kolejną – „wyjeżdżam na front, to mój ostatni raz” – i zamilkł. Przepadł, wcale nie na dłużej niż zwykle, ale ja nie mogłem się uwolnić od myślenia o „pechu ostatniej akcji”. Nie piszę Wam o szczególnie bliskiej mi osobie, tym niemniej świadomość, że chłop mógłby położyć głowę na finiszu, momentami była wręcz bolesna.

Na szczęście nie położył. Czym dzielę się z nieskrywaną radością…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Nz. Naciskowa mina-pułapka zastawiona na „poszukiwaczy wąsów”/fot. z archiwum mojego pierwszego blogu zAfganistanu.pl

Pieniądze

Aby zostać Patronem bezkamuflazu.pl - kliknij TUTAJ

Podczas wyjazdów reporterskich do Iraku i Afganistanu wielokrotnie rozmawiałem z naszymi wojskowymi na temat pieniędzy. „Pojechałem na misję, bo taki był rozkaz, bo jechali koledzy, bo kariera, przygoda, chęć sprawdzenia się”, słyszałem. Bo wreszcie – nikt nigdy nie mydlił mi oczu, bagatelizując ów argument czy nie wspominając o nim – „niezła kasa”. Jaka? Zakładając maksymalne stawki – od 10 tys. zł w przypadku szeregowca do ponad 21 tys. zł dla generała. Do tego pensja w kraju oraz darmowy wikt, opierunek i kwaterunek. Porównując do średnich zarobków w Polsce sprzed kilkunastu lat – dużo. Czy jednak dość dużo? Na wojnie płaci się za ryzyko. W Afganistanie – w okresie największego nasilenia walk – obecne na każdym patrolu, na każdym metrze potencjalnie zaminowanego terenu, w każdej wiosce, w której czaić się mogła zasadzka. Z tej perspektywy te 10 tys. zł dla zwykłego „Indianina” (jak nazywało się pierwszoliniowych żołnierzy) szału nie robiło. A dodać trzeba, że mowa o kwotach maksymalnych – realne zwykle były o kilkaset złotych niższe.

Kiedy latem 2003 roku Polska wysłała swój pierwszy kontyngent do Iraku, żołnierzy ubezpieczono na żenująco niską kwotę 50 tys. zł. Pod koniec naszego zaangażowania w Afganistanie ubezpieczenie NNW zwiększono do sumy 250 tys. Plus świadczenia wypłacane rodzinie w takim trybie, jakby żołnierz odchodził ze służby – odprawa, ekwiwalent za niewykorzystane urlopy itp. – celowo zawyżane pośmiertnym awansem poległego. Do tego jednorazowa wypłata w wysokości 18 średnich pensji krajowych, prawo do renty rodzinnej, zapomóg, stypendiów dla dzieci oraz dodatkowego odszkodowania, przyznawanego (uznaniowo) przez szefa MON. Sporo, ale czy dość za utratę męża, ojca, syna, jedynego żywiciela rodziny? Utratę nie na miesiące czy lata, lecz na zawsze.

– I co, warto było? – tymi słowami przywitano w Polsce wracającego z Ramstein żołnierza. W Niemczech po wielotygodniowej rekonwalescencji amerykański personel medyczny w uznaniu za służbę w Afganistanie żegnał go z pełnymi honorami. Chłopak czuł się kimś ważnym aż do momentu, gdy wylądował w kraju. I trafił pod opiekę pielęgniarki, która miała mu towarzyszyć w drodze do jednego z najważniejszych szpitali wojskowych. W samej placówce było jeszcze gorzej – personel co rusz dawał do zrozumienia, że uważa rekonwalescenta za… najemnika.

Opisana historia wydarzyła się na przełomie 2009 i 2010 roku. I niestety, nie była odosobnionym przypadkiem. Wielu rannych żołnierzy – w licznych sytuacjach, które spotkały ich po powrocie do kraju – miało do czynienia z komentarzami typu: „A po coś tam pojechał?”, „Zrobiłeś to dla kasy, najemniku, to teraz masz”. Pomijam fakt obrzydliwej psychicznej tortury, jaką jest wygłaszanie tego rodzaju opinii wobec rekonwalescentów, a nierzadko ludzi będących już do końca życia inwalidami. Wątek domniemanego najemnictwa – popularny zwłaszcza w komentarzach internetowych pod artykułami poświęconymi polskim działaniom w Afganistanie (a wcześniej w Iraku) – był po prostu oderwany od rzeczywistości. Na obie misje jechało Wojsko Polskie, realizując zadnia w ramach polityki zagranicznej, prowadzonej przez legalny rząd. I czy sam fakt zaangażowania Polski w oba konflikty komuś się podoba czy nie, armia jest narzędziem państwa, zaś wojskowi nie definiują jego polityki. Taki rodzaj porządku społecznego wybraliśmy, decydując się na demokrację.

—–

 „Dajcie spokój z tym ukraińskim oddaniem! Większość walczy tam dla kasy, nie z miłości do… (i tu padła nazwa Ukrainy, zniekształcona na modłę raszystowską)”, czytam u jednego z wielbicieli ruskiego miru, z polskim (prawdopodobnie) paszportem. Jak żywo przypomina to wstawki hejterów, ładujących przed laty po żołnierzach WP. Swoją drogą, dziś już nie da się tego ustalić, ale dałbym sobie rękę uciąć, że rosja maczała palce w kreowaniu tego „antynajemniczego wzmożenia”, czy szerzej, w wewnątrzkrajowej dyskusji o „niegodnym” i „awanturniczym” zachowaniu Polski, posyłającej wojsko na Bliski Wschód i do Azji.

Wróćmy do Ukrainy. Najpierw dla porządku trochę liczb. Projekt ustawy budżetowej na 2021 rok przewidywał, że Ukraina wyda na obronność 267 mld hrywien, co wówczas odpowiadało kwocie 9,2 mld dol. Było to ponad 20% budżetu (i niemal 6% PKB). Założenie to w zasadzie w całości zrealizowano. Po rosyjskiej inwazji struktura wydatków państwa uległa diametralnej zmianie – obecnie trzy czwarte z nich idzie na wojsko. Średnio to 130 mld hrywien miesięcznie, co dziś oznacza 3,5 mld dol. Pozostając przy przeliczniku dewizowym – Kijów wydaje na utrzymanie armii niemal trzy razy tyle (265%) co w zeszłym roku. Oto księgowa cena wojny.

Znaczna część tych wydatków przeznaczana jest na wynagrodzenia dla żołnierzy. Jak duża konkretnie? – nie wiem. Jakiś obraz może nam dać następujący trop: przez ostatnie 20 lat koszty osobowe pochłaniały od 40 do 50% budżetu naszego MON, co odpowiadało strukturom wydatków w wielu innych państwach na dorobku.

Ile dostaje pojedynczy ukraiński żołnierz? To zależy, gdzie służy. Po wprowadzeniu stanu wojennego wszyscy ukraińscy wojskowi otrzymują dodatkowe wynagrodzenie w wysokości od 10 do 30 tys. hrywien (ok. 1,3-3,9 tys. zł) – co w maksymalnym scenariuszu przekłada się na więcej niż podwojenie „bazowej” pensji. Wielkość dodatku zależy od miejsca stacjonowania i jest najwyższa na terytoriach objętych działaniami zbrojnymi. W uproszczeniu (przelicznik jest dość skomplikowany, uwzględniający stopnie, specjalizacje, wysługę itp.) w obwodach wojennych personel sił zbrojnych dostaje po tysiąc hrywien za każdy dzień. Dodatek wzrasta do trzech tysięcy za dobę dla wojskowych bezpośrednio zaangażowanych na pierwszej linii walk. Innymi słowy, za miesiąc przebywania na froncie można otrzymać niemal 100 tys. dodatkowego uposażenia. Teoretycznie, bo dowództwo zwykle rotuje oddziały w rytmie 2-3 tygodniowym. Realnie, w przypadku zwykłego strzelca – czasowo angażowanego w operacje bojowe – mówimy o jakichś 80 tys. hrywien (nieco ponad 10 tys. zł) plus pensja bazowa, co w sumie daje mniej więcej 12,5 tys. zł.

Dużo? Biorąc pod uwagę ukraińskie realia – tak. Lecz skoro o realiach mowa – mówimy o wojnie, której intensywność znacząca przerasta to, co działo się w Iraku czy Afganistanie. Generalnie miażdżącą większość wojen, które wydarzyły się po ustaniu ostatniego światowego konfliktu. Gdzie ryzyko śmierci czy zranienia jest ogromne (do tej pory poległ lub odniósł rany co dziewiąty członek personelu sił zbrojnych Ukrainy). Marnieją te pieniądze w obliczu takich faktów, zwłaszcza gdy zwrócimy uwagę na to, kim są ukraińscy żołnierze.

Nim o tym napiszę, jeszcze jedna istotna informacja. Rodzina poległego dostaje 15 mln hrywien – to niemal dwa miliony zł, kwota, która robi wrażenie nawet w znacznie zasobniejszej Polsce. Co więcej, te pieniądze są wypłacane, co podkreślam, bo w rosji, teoretycznie, sprawy mają się podobnie, odszkodowania są równie hojne. Tyle że wciąż dochodzą z kraju putina głosy o kolejnych oszukanych rodzinach, którym urzędnicy kazali spadać na drzewo. Regułą są dużo niższe wypłaty oraz upadlające „dowody wdzięczności za służbę syna/ojca” w postaci np. reklamówki produktów spożywczych.

Tym niemniej – aż do czasu ogłoszenia mobilizacji – istotą rosyjskiej kampanii rekrutacyjnej były obietnice finansowe. Ponadprzeciętnych zarobków i bonusów, którymi zresztą mami się i teraz, obiecując zmobilizowanym odroczenia spłat czy anulowanie kredytów. Do tego dochodziła – wciąż dochodzi – obietnica bezkarności, pozwolenie na rabowanie ukraińskich cywilów. Zauważmy zatem hipokryzję zwolenników ruskiego miru – zarzucających Ukraińcom „walkę za kasę” – którym jednocześnie nie przeszkadza materialna motywacja u rosjan.

Ale pal licho gamoni – wróćmy do kwestii profilu poległych. W Ukrainie popularne jest dziś stwierdzenie: „my tracimy najlepszych, oni najgorszych”. To rzecz jasna uproszczenie, celowo dehumanizujące wroga, ale niepozbawione racji. W lutym i marcu po stronie rosyjskiej ginęli przede wszystkim poborowi – młodzi chłopcy, przed którymi było jeszcze całe życie. Choć wielu z nich pochodziło z nizin społecznych, mogli w przyszłości okazać się wartościowymi z perspektywy społeczeństwa jednostkami. Okres kwiecień-czerwiec to „mielenie” elity putinowskiej armii – zawodowych i kontraktowych żołnierzy, wielokrotnie niezłych rzemieślników, a w wymiarze społecznym, funkcjonalnym – „wydolnych” ojców, synów, głowy rodzin. Lato to „obróbka ochotnika”, o którym Paweł Łuzin (rodak…), ekspert ds. rosyjskiej polityki zagranicznej i obronnej, mówił tak: nikt go nie potrzebuje, łącznie z żoną, dziećmi i starszymi rodzicami. Po drugie, nie osiągnął w życiu nic, więc chce udowodnić wszystkim, że wciąż jest do czegoś zdolny. Po trzecie, jest człowiekiem, który cierpi z powodu problemów materialnych i myśli, że rozwiąże je na wojnie” (cytat za: „Nowaja Gazieta”). Do tego grona zaliczyć należy również „zeków” – więźniów, w tym tych z najcięższymi wyrokami, wcielanych do wspierającej armię Grupy Wagnera. Obecnie zaś giną przede wszystkim „mobiki” (polecam mój wczorajszy tekst) – przekrój społeczny tego towarzystwa jest dość szeroki, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że mobilizacja była polowanie na tych, którym zabrakło kompetencji (inteligencji, sprytu, kontaktów, pieniędzy), by się z niej wywinąć.

Tymczasem po stronie ukraińskiej ginie kwiat młodzieży i pokoleń średniego wieku. W armii służy wielu ochotników, lecz opiera się ona o obowiązkowy pobór (co też warto podkreślić w odniesieniu do zarzutów „walki za kasę”). Istnieją kryteria wyłączenia/zwolnienia (np. posiadanie trójki dzieci), tym niemniej do wojska idą wszyscy, od przysłowiowego profesora po niewykwalifikowanego robotnika. Śmierć żołnierza – poza kontekstem rodzinnego dramatu – należy też rozpatrywać w kontekście strat społecznych. Niewypracowanego dochodu, niestworzonych dzieł (naukowych, literackich, jakichkolwiek), niespłodzonych dzieci itp., czegoś, co stanowi wartość dodaną do ludzkiej egzystencji. Polityczna poprawność sekuje nas za tego rodzaju gradację, ale fakt jest faktem: życie wziętego pedagoga jest więcej warte niż żywot wielokrotnego mordercy z dożywotnim wyrokiem. Śmierć zdolnego programisty, świeżo upieczonego męża i ojca, to coś gorszego niż zgon pogardzanego przez bliskich życiowego wykolejeńca.

Żadne pieniądze tego nie zmienią…

—–

Nz. Zawieszanie ukraińskiej flagi w jednej z wyzwolonych miejscowości obwodu chersońskiego, wrzesień br./fot. MON Ukrainy

A jeśli nie interesuje Cię subskrypcja, a jednorazowe wsparcie:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Rok

Miażdżąca większość afgańskich rzek zasilana jest śniegiem. Ilość opadów i grubość pokrywy wysoko w górach wprost przekłada się na dostępność wody w rolniczych dolinach. Trzy z rzędu suche i łagodne zimy stawiają Afganistan przed nie lada wyzwaniem. Susza i jej skutki trapiły kraj już wcześniej, lecz w realiach talibskiego reżimu stanowią dodatkowe wyzwania. Czy radykałowie – z których większość gardzi nowoczesną wiedzą, także z zakresu rolniczej inżynierii – poradzą sobie z hydro-ekologicznym kryzysem? Czy będą w stanie zwiększyć import pszenicy, gdy rynki zbożowe poddane są cynicznej grze spekulacyjnej, rozkręconej na dobre po rosyjskiej inwazji na Ukrainę? Czy starczy im kompetencji i sprytu, by uratować afgańskie narody przed głodem?

Państwo rudymentarne

Po prawdzie, nie są to nowe pytania. Świat zadawał je sobie, w nieco innej formie, już przed rokiem, gdy talibowie triumfalnie wkroczyli do Kabulu. Wedle własnej percepcji – odzyskali miasto, i kraj, utracone w 2001 r. po amerykańsko-natowskiej interwencji. Szybkość, z jaką rozpadły się prozachodni rząd i wierna mu armia, zdumiewała. Dramatyczne obrazki ze stolicy, z której uciec usiłowali obywatele Zachodu i tysiące lokalnych współpracowników dotychczasowych władz, przywodziły skojarzenia z upadkiem Wietnamu Południowego w 1975 r. NATO wiało z Afganistanu z podkulonym ogonem, zostawiając za sobą koszmarny bałagan. Do 2021 r. 40% PKB kraju – i cztery piąte budżetu państwa – stanowiła pomoc międzynarodowa. Gdy Kabulem zawładnęli religijni fundamentaliści, Zachód wstrzymał donacje i zamroził afgańskie aktywa. ONZ nazwała te działania „bezprecedensowym szokiem fiskalnym”, a Światowy Program Żywnościowy szacował, że 14 milionom Afgańczyków grozi klęska głodu. „Wielu nie przeżyje tej zimy…”, wieszczono. W następnych miesiącach gospodarka skurczyła się o 40%, inflacja sięgnęła 50%, a bezrobocie skoczyło z 13 do 40%. Kraj analfabetów (60% populacji…) opuściło ponad 200 tys. przedstawicieli elit, w tym nauczyciele, urzędnicy i lekarze. Ich wyjazd miał być zresztą początkiem potężnej emigracyjnej fali, która dotarłaby również do Europy.

Wbrew wszystkiemu Afganistan przetrwał. Ludzie nie umierają z głodu, milionowe rzesze nie szturmują granic sytej Europy. W styczniu br. zatwierdzono pierwszy budżet od momentu przejęcia władzy przez talibów. „Pieniądze pochodzą tylko z naszych własnych źródeł, m.in. z ceł, podatku dochodowego, dochodu ministerstw”, podkreślał rzecznik resortu finansów Ahmad Haqmal. Środki w pierwszej kolejności przeznaczono na wypłaty zaległych pensji, większość pracowników na rządowych posadach od sierpnia ub.r. pracowała bowiem za darmo.

– To państwo rudymentarne, szkieletowe – twierdzi Marcin Krzyżanowski, dawny konsul w Ambasadzie RP w Kabulu. – U nas 10 milionów dolarów starczyłoby na popularne „waciki”, tam na miesięczne utrzymanie całej administracji – podaje wyniki własnych kalkulacji były dyplomata. – Pamiętajmy jednak o wąskim zakresie i niskiej jakości oferowanych przez państwo usług.

Talibom udało się utrzymać gospodarkę na powierzchni – przyznaje mój rozmówca.

– Przy wydatnej pomocy ONZ i dobrej woli administracji Joe Bidena – podkreśla. – W Afganistanie nadal działa kilka dużych organizacji humanitarnych i to przez nie płynie teraz pomoc w wysokości od 30 do 100 mln dol. miesięcznie. Dzięki temu funkcjonują szpitale, udaje się również utrzymać stabilność afgańskiej waluty.

Systemowe uprzedmiotowianie

Ale wielu Afgańczyków nie dojada. Talibowie usiłują rozkręcić gospodarkę, zwiększając wydobycie i eksport węgla. Sprzyja im wzrost cen surowca, obserwowany od wybuchu wojny w Ukrainie. David Mansfield, autor raportu na temat handlu pod rządami talibów, szacuje, że od sierpnia 2021 r. eksport węgla do Pakistanu podwoił się do ok. 4 mln ton rocznie. Cytowany przez „Financial Times” Mansfield zwraca uwagę na zaskakującą skuteczność talibów. Kabul w pełni kontroluje handel, pozbawiając regionalnych watażków niezależnych źródeł dochodów. Poza zwiększaniem wpływów do centralnego budżetu mamy zatem do czynienia także z konsolidacją władzy. Jak na razie pracuje tylko 17 z 80 kopalń węgla.

– To więcej niż kroplówka, mniej niż solidny posiłek – komentuje Krzyżanowski, sceptycznie nastawiony do kwestii zwiększenia efektywności afgańskiego przemysłu wydobywczego. – Bez dużych inwestycji z zewnątrz niewiele da się jeszcze zmienić – wyjaśnia.

„W kopalniach zatrudniani są 11-letni chłopcy!”, alarmuje „Financial Times”, co stanowi jeden z wielu przykładów nieprzestrzegania praw człowieka w Afganistanie. Praca dzieci, jakkolwiek oburzająca, nie jest jednak tak wielkim problemem jak systemowe uprzedmiotowienie kobiet. W maju nakazano im całkowite zakrywanie ciała w miejscach publicznych, wcześniej ograniczono ich prawo do swobodnego przemieszczania się (nakaz podróży w asyście mężczyzny). Dziewczynki objęte są zakazem nauczania powyżej szóstej klasy, choć przywilej wczesnoszkolnej edukacji i tak pozostaje pusty, bo jak dotąd nie uruchomiono specjalnych szkół. Kobietom utrudnia się powrót do pracy, na porządku dziennym są sugestie – zwykle niewybredne i agresywne – odejścia z zawodów, gdzie mogą być zastąpione przez mężczyzn.

Dramatycznie ograniczono wolności słowa i mediów. W raporcie przygotowanym przez Reporterów bez Granic (RSF) czytamy, że rok po objęciu władzy przez talibów przestało działać 40% redakcji, a pracę straciło 60% dziennikarzy, głównie kobiet (cztery na pięć musiało odejść z zawodu). Przed utworzeniem Islamskiego Emiratu w sierpniu 2021 r., w Afganistanie funkcjonowało 547 instytucji medialnych, dziś jest ich o 219 mniej. Z 11 857 zarejestrowanych dziennikarzy zostało tylko 4759. „(…) Dziennikarstwo w Afganistanie zdziesiątkowano i poddano nikczemnym regulacjom, otwierającym drogę do represji i prześladowań”, oświadczył sekretarz generalny RSF Christophe Deloire. Odniósł się tym samym m.in. do lipcowego dekretu mułły Haibatullaha Achundzada, według którego „zniesławianie i krytykowanie urzędników rządowych bez dowodów” oraz „rozpowszechnianie fałszywych wiadomości i plotek” jest zabronione w islamie. „Oczernianie pracowników rządowych, nawet nieświadome, oznacza współpracę z wrogiem i rodzi konieczność surowego ukarania”, grozi najwyższy duchowy przywódca talibów. W ciągu ostatnich 12 miesięcy służby bezpieczeństwa zatrzymały co najmniej 80 dziennikarzy. Trzech nadal przebywa za kratami.

Reżim bez łagodności

– Maski spadły? – pytam Krzyżanowskiego, mając na uwadze zeszłoroczne opinie części specjalistów o „nowych talibach”, którzy nie będą tak radykalni jak ci z lat 1996-2001.

– Trochę tak – słyszę w odpowiedzi. – Nie są to gołąbki pokoju, a fundamentaliści, którzy chcą wprowadzić w życie radykalną interpretację szariatu. Ale w porównaniu z tym, co działo się w połowie lat 90., można mówić o zmianie na plus. Zdarzają się zabójstwa osób związanych z prozachodnim reżimem, lecz nie przybrało to postaci systematycznej kampanii. Nie doszło do czystek etnicznych. Przedstawiciele mniejszości są rugowani z życia publicznego, odnotowuje się przypadki przymusowych przesiedleń, ale znów – nie jest to element systemowej polityki państwa, a raczej lokalne ekscesy.

Amnestię dla współpracowników poprzedniego systemu ogłoszono 17 sierpnia 2021 r. ONZ udokumentowała od tego czasu 160 zabójstw pozasądowych oraz 56 przypadków tortur osób związanych z poprzednimi władzami, głównie byłych przedstawicieli sił porządkowych i armii.

Z drugiej strony należy wspomnieć o znaczącej poprawie stanu bezpieczeństwa. Zwycięstwo talibów i objęcie przez nich kontroli nad niemal całym krajem oznaczało koniec 20-letniej wojny domowej, co wprost przełożyło się na statystyki dotyczące gwałtownej przemocy. Między 15 sierpnia 2021 r. a 15 czerwca br. odnotowano 2106 ofiar cywilnych (w tym 700 zabitych). Dla porównania, w całym 2020 r. w efekcie działalności zbrojnej zabito i zraniono 8820 cywilów, a w pierwszej połowie minionego roku – 5183. Dawny ruch oporu dziś sprawuje władzę, a w jego miejsce nie pojawił się żaden równorzędny podmiot. Obecnie największym zagrożeniem militarnym w Afganistanie pozostaje Państwo Islamskie Prowincji Chorasan (ISKP), azjatycki, mocno niezależny odłam niesławnego ISIS. Liczy ono maksymalnie 4 tys. bojowników i to na nim spoczywa odpowiedzialność za większość ataków terrorystycznych – zarówno na talibów, jak i obiekty cywilne (szkoły, szpitale, meczety).

– Niewątpliwym sukcesem talibów jest też utrzymanie spójności – dodaje Marcin Krzyżanowski. – Niektórzy przewidywali, że zaraz po opanowaniu kraju, radykałowie wezmą się za łby i wkrótce cały talibski ruch się rozpadnie. Obecnie brakuje ku temu mocnych przesłanek, ale – jak to w Afganistanie – ryzyka wojny domowej nie da się wykluczyć. Trudno również przewidzieć wydarzenia typu globalny krach gospodarczy bądź kolejna pandemia, których skutki mogłyby przynieść nieoczekiwane, rewolucyjne zmiany. Pozbawiony takich sensacji Afganistan ma szanse na powolne, gospodarcze stawanie na nogi.

– A czy jest nadzieja na łagodnienie reżimu w wymiarze społeczno-obyczajowym? – dopytuję.

– Nie liczyłbym na poprawę losu kobiet – Krzyżanowski nie pozostawia złudzeń. – Może z czasem powstanie bardziej reprezentatywny rząd, ale i tu nie oczekiwałbym cudów. Powiedzmy, że udział Pasztunów we władzach spadnie na rzecz mniejszości etnicznych z 95 do 90 procent.

Odroczona sprawiedliwość

Przyszłość Afganistanu zawiera się także w relacjach z otoczeniem. Pierwszy Emirat zyskał formalne uznanie Pakistanu i Arabii Saudyjskiej, obecnie – choć upłynął rok – żadna ze stolic nie zdecydowała się na taki krok.

– Nie czynią tego nawet Rosja i Chiny, mimo jątrzącego się konfliktu z USA – zauważa Krzyżanowski. Zdaniem byłego konsula, trudno wyrokować, kiedy ten stan ulegnie zmianie. – Władzom Afganistanu z lat 1996-2001 nie zależało na międzynarodowym uznaniu, teraz obserwuję nieco inne podejście. Wśród części elit panuje przekonanie, że normalne relacje dyplomatyczne pomogłoby w stabilizacji gospodarki.

W tym kontekście jedna kwestia wydaje się pewna – dotycząca ryzyka interwencji. Pod koniec lipca br. amerykański dron operujący nad Kabulem zabił lidera Al-Kaidy Ajmana az-Zawahiriego. Przywódca terrorystów nie mógł mieszkać w afgańskiej stolicy bez wiedzy tamtejszych władz. Zwłaszcza że zabito go w lokalu należącym do szefa MSW Siradżuddina Hakkaniego, członka potężnego klanu Hakkanich. Tym samym na jaw wyszły związki talibów z dawnymi sojusznikami, które niegdyś sprowadziły na reżim amerykańską zemstę. Zdaniem specjalistów, nie są to jednak tak bliskie relacje, jak przed 2001 rokiem, a i Al-Kaida nie stanowi dziś poważnego zagrożenia dla Zachodu.

– Musiałoby się wydarzyć coś na wzór 11 września, byśmy mogli oczekiwać poważniejszych reakcji – twierdzi dawny dyplomata. – A i wówczas przybrałyby one postać precyzyjnych nalotów, połączonych być może z działaniami sił specjalnych. Wejście licznych kontyngentów do Afganistanu jest niemożliwe. Świat odebrał kolejną, bolesną afgańską lekcję i na długie lata pozostanie pod jej wpływem.

A propos wniosków – porzucenie Afganistanu przez Zachód było dla Moskwy dowodem „śmierci mózgowej NATO” (ujmując rzecz słowami Emanuela Macrona). „Wielki sojusz nie podołał lekkozbrojnej partyzantce, by ostatecznie przed nią uciec”, zawyrokowano. Owo przekonanie legło u podstaw decyzji Władimira Putina o ataku na Ukrainę – rosyjski prezydent nie spodziewał się innych niż symboliczne reakcji. Zignorował opinie części generałów, którzy powtarzali, że zorganizowana ad hoc, ale imponująca ewakuacja kilkuset tysięcy osób, przeprowadzona przez NATO w sierpniu 2021 r., dowodzi niezwykłej militarnej sprawności Zachodu. Cenę za nieroztropność Putina płacą rosyjscy wojskowi na polu bitwy. Pakt Północnoatlantycki wsparł bowiem Ukrainę, dostarczając jej broń (także tę niegdyś przeznaczoną dla Afganistanu), dane wywiadowcze oraz szkoląc żołnierzy – co wybitnie przyczynia się do jakości ukraińskiego oporu i strategicznych porażek Rosjan. NATO po 24 lutego br. przeżywa kolejną młodość, reorganizuje się, powiększając arsenały i obszar. Wśród diaspory afgańskiej w USA – która uciekała z kraju w latach 80. – popularność zyskuje pogląd mówiący o odroczonej sprawiedliwości. Błędny wniosek wyciągnięty z afgańskiej lekcji udzielonej Zachodowi przekłada się dziś na śmierć i rany tysięcy rosyjskich żołnierzy. „Szurawi” – jak nazywano brutalnych radzieckich okupantów z lat 1979-88 – obrywają za swoje…

—–

Nz. Afgańska dziewczynka, zdjęcie ilustracyjne. Wykonałem je jesienią 2010 roku w mieście Ghazni

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 35/2022

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to