Autografy

Podpisywanie książek to robota podwyższonego ryzyka – dowiedziono to już dawno temu. Więc proszę się nie śmiać z pomarańczowego wdzianka, które mam na sobie. Bezpieczeństwo i Higiena Pracy ponad wszystko!

Siłowałem się dziś w wielkim centrum logistycznym, skąd jadą w Polskę książki chyba wszystkich wydawanych nad Wisłą autorów. Mój boziu, jaki to moloch. Magazyn wysokiego składowania, pełen podnośników, wózków widłowych i temu podobnych – stąd restrykcyjne reguły przebywania.

Tak czy inaczej, kilkaset autografów wyszło przed południem spod mojej ręki.

Pytacie, gdzie podpisane książki można dostać. Ano na stronie wydawnictwa lada moment pojawi się taka opcja. W przyszłym tygodniu wystartuje też zakładka „sklep” na moim koncie na Patronite.

Jeśli ktoś już kupił/zamówił „Alfabet…” w normalnej dystrybucji – nic straconego. Planuję co najmniej kilka wieczorów autorskich (najbliższy już w przyszłym tygodniu w Radomiu), więc będzie okazja i do podpisu, i do rozmowy. O spotkaniach będę informował na bieżąco.

A propos spotkań – organizują je szeroko pojęte instytucje kultury, szkoły, uczelnie; to one muszą mnie zaprosić. Więc jeśli ktoś chciałby Ogdowskiego u siebie, najpierw trzeba podrzucić sugestię lokalnej bibliotece czy domowi kultury. Lubię być w ruchu i spotykać się z Czytelnikami; dystanse nie mają tu większego znaczenia.

A już w poniedziałek widzimy się on-line – przypomnę się jeszcze po niedzieli, ale kto może – i chce – niech sobie rezerwuje czas między 19.00 a 21.00.

Dobrego weekendu Wam życzę i idę włożyć rękę w lód.

PS. Nie ma żadnej popeliny – kresek, kropek czy innych mini-wygibasów. Autograf jest prawilny, ba, poprzedzony pozdrowieniami.

—–

Szanowni, piszę dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Jestem wdzięczny za dotychczasowe subskrypcje i „kawy”, proszę też o następne, by móc dalej kontynuować pisarsko-dziennikarską aktywność. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Fot. Sławek Brudny

Przedmowa

Z okazji premiery mojej najnowszej książki pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, publikuję jej fragment – „Przedmowę”. Mam nadzieję, że zachęci Was do lektury całości. „Starzy” Czytelnicy znają moje podejście do sprawy, ale w międzyczasie pojawiło się tu mnóstwo nowych osób – o czym wspominam, bo „Przedmowa” to zarazem moje „ukraińskie credo”; jasna i uczciwa deklaracja etyczno-merytoryczna.

Do rzeczy!

*          *          *

We wrześniu 1939 roku rodzina mojej babci od strony matki została wywieziona na wschód Rzeczypospolitej, na teren ówczesnego województwa wołyńskiego. Pradziadek Wunderlich pracował w Dyrekcji Okręgowej Kolei w Toruniu, a ewakuacja przygranicznych urzędników państwowych i ich rodzin była obligatoryjna. Ucieczka pociągiem odbyła się w niechcianej asyście samolotów Luftwaffe, które kilka razy ostrzelały cywilny skład. Zbombardowały również dworzec w Kowlu – babcia bardzo plastycznie opisywała akrobacje pilotów sztukasów. „Od tamtej chwili musieliśmy sobie radzić sami”, mówiła. 8 września był dla mojej rodziny piątym dniem podróży – to wtedy zaplecze ewakuacji przestało działać. Dziesiątki tysięcy ludzi rozproszyły się, szukając schronienia i pomocy na własną rękę. Nie tylko nie odbierano ewakuowanych, którzy dotarli do punktów zbornych. Liczne składy kończyły drogę w środku trasy, nierzadko gdzieś w polu. Tego samego dnia w Chełmie, podczas spotkania z pracownikami ministerstwa komunikacji, jego szef, płk Juliusz Ulrych, oznajmił: „Mam w dupie całą tę ewakuację”. Sam, z rodziną, był bezpieczny, a 17 września 1939 roku – jak większość sanacyjnej władzy – zdezerterował do Rumunii.

Wunderlichowie, wraz z innymi uchodźcami, ulokowali się w jednej z wiosek (której nazwy, niestety, nie poznałem). Lecz i tam nie zaznali długo spokoju. W miejscowości nie było już policji (uciekła), wojska nikt na oczy nie widział, a upadek państwa polskiego sprowokował miejscowych Ukraińców do rozliczeń z Lachami. Skrzyknięte ad hoc ukraińskie bandy polowały nie tylko na miejscowych, ale i na przyjezdnych Polaków. „Moich” w porę ostrzeżono, zdołali zbiec nocą, chowając się po rowach i zagajnikach. Nie zostali na Wołyniu – jeszcze jesienią 1939 roku wrócili do Torunia, na terytoria zajęte przez Niemców. Niewykluczone, że była to decyzja, która uratowała im życie (cała czwórka – pradziad, prababka, babcia i jej brat – doczekali końca wojny). Rzeź wołyńska z lat 1943-1944 nie była zatem ich osobistym doświadczeniem. Lecz traumatyczne przeżycia z września 1939 roku sprawiły, że temat ukraińskich mordów na Polakach wracał w moim domu przy różnych okazjach.

Babcia nie pielęgnowała nienawiści. Nie chciała jej przekazywać – przynajmniej intencjonalnie. Lecz dzieląc się swoim strachem, sprawiła, że wyszedłem z domu rodzinnego wyposażony w pewien myślowy schemat. Odkąd pamiętam, słowo „Ukrainiec” przywodziło skojarzenie z siekierą. Wracały babcine opowieści, do których z czasem dołączyły historie wyczytane z książek i wysłuchane od innych świadków tamtych wydarzeń. Tym łatwiej, że przez wiele lat nie miałem z Ukraińcami żadnych kontaktów.

Gdy po raz pierwszy pojechałem do Ukrainy – w styczniu 2015 roku – byłem rusofilem. I więźniem narracji „sezonowego państwa”, które, w jakiejś mierze, zasłużyło na los, jaki je spotykał w 2014 roku. Nie dawałem temu wyrazu w swoich relacjach, ale wciąż, jakby podświadomie – w zwykłych ludzkich historiach – starałem się znaleźć zrozumienie dla (pro)rosyjskich racji. Szybko jednak przejrzałem na oczy, zobaczyłem, czym jest „ruski mir”/rosyjski świat. Zrozumiałem wolę większości Ukraińców, by wyrwać się z tej mentalnej, społecznej i politycznej pułapki. I taką Ukrainę, zdecydowanie walczącą o wolność, na swój sposób pokochałem.

Ale nim do tego doszło, w głowie wciąż miałem te przeklęte siekiery. Tak było latem 2005 roku, w Iraku, gdy w Al-Kut trafiłem na ukraińskich żołnierzy – sojuszników, lecz mimo to moją pierwszą reakcją na ich widok było zjeżenie się. I mimowolne budowanie dystansu. Kolejny raz spotkałem ukraińskich żołnierzy w Donbasie, niemal 10 lat później. Pamiętam, jak zdrętwiałem, gdy jeden z nich, ze słowem brat na ustach, objął mnie gdzieś na linii frontu pod Debalcewem. Ukraina toczyła wojnę z rosyjskim najeźdźcą, wtedy nie miałem już złudzeń, że wrogim także nam, Polakom. I mimo tej świadomości wciąż ciążyłem ku siekierom. To siekiery – chyba bardziej niż przywiązanie do potrzeby zachowania dziennikarskiego obiektywizmu – napędzały moje oburzenie widokiem polskich reporterów w geście solidarności owijających się ukraińskimi flagami. Więc gdy wiosną 2016 roku pod Mariupolem zobaczyłem Ukraińców w pobliżu prawdziwych siekier – wbitych w pieńki, na których rąbano drewno – nie mogłem się powstrzymać. Zwolniłem migawkę, rejestrując przyfrontowe obozowisko ukraińskiego oddziału i własne uprzedzenia.

Tak, uprzedzenia – bo w istocie o coś złego tutaj szło. O paskudne uproszczenie, które uwiodło mnie przed laty. Które sprawiło, że tak bardzo bałem się filmu Wołyń. Tego, że znów poczuję niemal fizyczną obecność siekier. I tak też się stało. Wyszedłem z seansu utwierdzony w przekonaniu, że tak długo, jak stanowią etniczną wspólnotę genetycznie związaną ze sprawcami mordów, Ukraińcy winni czuć się odpowiedzialni za wołyńską zbrodnię. Zawstydzeni, skruszeni i przepraszający – podobnie jak Niemcy w odniesieniu do Holocaustu i piekła II wojny światowej. Że choć sytuacja na Wołyniu czarno-biała nie była (bo Polacy swoje za uszami mieli), nie może być mowy o „symetrycznym dzieleniu winy”. Kat był jeden i ofiara jedna. To kwestia dla mnie niedyskutowalna – ani wtedy, ani dziś.

Tylko, u licha, co dalej? Prof. Maria Janion – nieżyjąca już wybitna historyczka literatury – nawoływała do przemiany żałoby w empatię. Pisała szerzej – o całościowym stosunku do polskiej historii – lecz jej radę można wykorzystać i w tym kontekście. Empatia to między innymi zrozumienie, zrozummy zatem, skąd się bierze ukraińskie wyparcie wołyńskiej rzezi, co decyduje o tym, że znienawidzony u nas Stefan Bandera w Ukrainie zyskuje status bohatera narodowego. Przecież większość Ukraińców nie ma pojęcia o wołyńskich wyczynach UPA, dla innych ważniejszy jest fakt, że formacja ta walczyła z Sowietami. Część wierzy w radzieckie prowokacje, niektórych przekonuje argument o rzekomo masowej współpracy Polaków z Niemcami – przeciw Ukraińcom. Znamy te schematy znoszenia odpowiedzialności, prawda? Dość przypomnieć sprawę mordu w Jedwabnem i pełne histerii reakcje rodzimych „patriotów”, pragnących wymazania pamięci o zbrodni.

Gdy zacząłem poznawać Ukraińców, łatwiej mi było przetwarzać żałobę (i wynikłe z niej uprzedzenia) w empatię. Zwłaszcza że widziałem ich w sytuacjach granicznych, na wojnie, gdzie łatwo o podziw. Ale do przepędzenia z mojej głowy siekier znacząco przyłożyli się też Rosjanie. Rosyjskie bestialstwo, rasizm, nacjonalizm i imperializm. Fakt, iż nie istnieją żadne moralne, polityczne, psychologiczne czy materialne intencje, które usprawiedliwiałyby atak na Ukrainę. Gdy zdamy sobie z tego sprawę, wojna u naszego sąsiada zaczyna jawić się jako starcie Dobra ze Złem, a w tak radykalnej perspektywie nie ma miejsca na wątpliwości, po czyjej stawać stronie. O czym wspominam także w kontekście tej książki i jej zawartości. Tworząc Alfabet…, wykorzystałem swój dziennikarski warsztat, wiedzę kontekstową i rozległe kontakty. Pracowałem w reżimie fact-checkingu, starając się dochować rzetelności (co w przypadku takiej materii jak wojna nie zawsze daje gwarancje dotarcia do prawdy). Ale nie oczekujcie ode mnie emocjonalnego obiektywizmu – na kartach tej opowieści go nie znajdziecie.

A co znajdziecie? W 2017 roku obiecałem sobie, że już nigdy nie pojadę na żadną wojnę. Po Iraku, Afganistanie i „wczesnej” Ukrainie miałem dość takich „przygód”, długo mierzyłem się z konsekwencjami stresu pourazowego. Był więc 24 lutego 2022 roku dla mnie trudnym momentem – tuż obok rozpętał się konflikt o nieznanej mi wcześniej intensywności i skali, w dodatku w miejscu, które nie było mi obojętne. Trzymanie się z dala wymagało zawzięcia – i zmierzenia się z poczuciem bezużyteczności. Bo jeśli nie mogę relacjonować z frontu i jego zaplecza, to czy jestem w stanie zrobić coś wartościowego? „Znasz DNA wojny, objaśniaj ją Czytelnikom”, doradziła żona. Zacząłem pisać – na blogu i Facebooku – z roli reportera przechodząc na pozycje analityka, komentatora. Z czasem wracając i do reportażu, ostatecznie bowiem uznałem, że nie sposób uczciwie opowiadać o wojennej Ukrainie i do niej nie jeździć. W styczniu 2023 roku wybrałem się do Bachmutu i dalej jakoś poszło… Ta książka to esencja moich niemal dwuletnich zapisków. Publikowanych na bieżąco – w mediach społecznościowych, w Tygodniku Przegląd, portalu Interia.pl, w wydawnictwie Instytutu Europy Środkowej – oraz dotąd niepublikowanych. W obu przypadkach przeredagowanych, uporządkowanych, gdzieniegdzie rozszerzonych i zaktualizowanych. W dużej mierze poświęconych Rosjanom, bo to oni są dla mnie kluczem do zrozumienia tej wojny. Ufam, że sposób, w jaki postrzegam sprawy, przypadnie Wam do gustu, skłoni do refleksji, rozjaśni wątpliwości.

Wracając zaś do siekier – choć całym sercem jestem za Ukrainą, nie oznacza to „wyczyszczenia” mojej pamięci. Wojna na Wschodzie zmusiła nasze kraje do współpracy, a miliony Ukraińców pchnęła do Polski jako uchodźców. Nigdy po 1945 roku nie byliśmy tak blisko, stąd moja wiara, że gdy minie rosyjskie zagrożenie, porozmawiamy jak przyjaciele nie tylko o wspólnej przyszłości, ale i o tragicznej przeszłości.

—–

24 lutego 2022 roku, 19 minut po północy, napisałem na Facebooku: „Wszystko na to wskazuje, że to TA noc. Слава Україні!”. Chwilę wcześniej rozmawiałem z koleżanką z Kijowa – z jej relacji wynikało, że Ukraina mierzy się z atakiem cybernetycznym, a na pasy startowe lotnisk wyjechały ciężkie strażackie wozy, by uniemożliwić ewentualne lądowanie rosyjskich samolotów transportowych. Brzmiało to upiornie, byłem pełen złych przeczuć – stąd mój krótki wpis – lecz mimo wszystko szedłem spać z nadzieją, że nie dojdzie do najgorszego. Obudziły mnie słowa córki: „Zaczęło się”. Wyjrzałem przez okno – niebo było pogodne, a osiedle krzątało się w porannych, rutynowych czynnościach. Jakby nic złego się nie wydarzyło…

I wtedy przypomniałem sobie pewne zdanie, będące niczym poetycka fraza (po polsku chyba nawet bardziej niż po rosyjsku). Padło one z ust kobiety spotkanej w 2015 roku w pociągu z Kramatorska do Dniepropietrowska[1]. Wieńczyło gorącą dyskusję moich ukraińskich współpasażerów, mieszkańców Donbasu, którzy opuścili domy na skutek rebelii tak zwanych separatystów. Jedna z pań była prorosyjska, druga, wraz z męskim towarzyszem, proukraińska. Spałem na górnej pryczy, gdy obudziły mnie podniesione głosy. Później przysłuchiwałem się wymianie argumentów, a puenta zwyczajnie mnie wzruszyła. Zwłaszcza że poszła za nią wymiana poczęstunków i wódeczka lana do kubeczków – z której i ja ostatecznie skorzystałem. Za oknem było piękne popołudnie, a rozbuchana wiosenna przyroda cieszyła oko. Pociąg jechał przez sielankowy wiejski krajobraz, coraz dalej i dalej od miejsca, gdzie grzmiała artyleria.

– Słonko świeci, ptaszki śpiewają, ludzie się zabijają – skwitowała rozmowę jedna z pań. Trudno o bardziej lapidarny, a zarazem tak bardzo treściwy opis sytuacji Ukrainy. Dlatego wybrałem go na motto tej książki.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Michałowi Strzelcowi, Joannie Marciniak i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Adamowi Cybowiczowi, Jakubowi Dziegińskiemu, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Aleksandrowi Stępieniowi, Maciejowi Ziajorowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi i Sławkowi Polakowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich dwóch tygodni: Tomaszowi Jakubowskiemu, Karolowi Woźniakowi, Jackowi Otffinowskiemu, Monice Duszyńskiej, Krzysztofowi Rasiewiczowi, Oliwii Musze, Pawłowi Ilcewiczowi, Arkadiuszowi Wiśniewskiemu i Katarzynie Milewskiej.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały, także ta książka. O czym nie zapomniałem, umieszczając w niej stosowną adnotację:

Przypis:

[1] Od 2016 roku i wejścia w życie ustawy dekomunizacyjnej miasto nazywa się Dnipro.

Nz. Screen wkładki zdjęciowej do „Alfabetu…”.

Alfabet

No dobra, niech się dzieje! Skoro EMPiK odpalił już przedsprzedaż, nie ma co kryć się po kątach…

Tak wygląda okładka „Alfabetu…”, do której wykorzystaliśmy zdjęcie mojego autorstwa. Przy innej okazji opowiem o nim nieco więcej.

Premiera książki zaplanowana jest na 28 lutego. Będę wdzięczny, jeśli poniesiecie wieść w świat.

—–

Dziękuję za uwagę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Notka

Szanowni, jeszcze książka, jeszcze mnie wessało. Akceptuję właśnie redakcyjne poprawki, uwzględniam sugestie – wszystko po to, by „Alfabet…” w ostatecznej wersji był dziełem skończonym. Wypieszczonym czy jak kto woli – wycyzelowanym. Ale to już naprawdę „kropka nad i”.

Od poniedziałku wracam do regularnego komentowania wojny w Ukrainie.

A dziś ostatnia „około-książkowa wrzutka” – notka redakcyjna, zilustrowana jednym z pomysłów na okładkę tylną „Alfabetu…” (ostatecznie druga strona oprawy będzie inna, choć również przedstawiająca mnie „na robocie”).

Oto treść rzeczonej notki:

Wojna w Ukrainie trwa już dziesięć lat, właśnie zaczął się trzeci rok jej pełnoskalowej odsłony. Konflikt pochłonął setki tysięcy ofiar, stając się jednym z najkrwawszych w najnowszych dziejach ludzkości. A toczy się tuż za progiem, u granic Rzeczpospolitej.

Ukraińcy walczą o siebie i dla siebie, ale krwawią też i dla nas. „To moja wojna”, pisze Ogdowski i do takiej wizji konfliktu stara się nas przekonać.

Raz jest to intymna relacja reportera. Innym razem twarda analiza, za którą stoi solidny warsztat i wiedza z zakresu historii, wojskowości i socjologii. W jeszcze innych fragmentach mamy do czynienia z publicystyką – opiniami autora cechującymi się nie tylko dobrym piórem, ale i racjonalną argumentacją.

Przede wszystkim jednak „Alfabet…” to solidne kompendium wiedzy na temat rosyjsko-ukraińskiej wojny.

To nie jest książka kogoś, kto obserwuje zmagania na Wschodzie z daleka i pisze, co mu się wydaje. To relacja człowieka, który brutalność wojny poznał na własnej skórze. Który zna Ukrainę i Ukraińców i któremu nieobce są też melodie grające w duszy agresora. Odtwarza je nam, samemu usiłując zrozumieć, po co Rosji i Rosjanom ta wojna.

Tę książkę koniecznie trzeba przeczytać.

Daje radę? Zachęca?

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Fot. Darek Prosiński

Słabości

Szanowni! Wracam po urlopie z dobrą nowiną na temat książki, której jestem współautorem. Wydawnictwo nosi tytuł „Z Wami wolność. O wojnie i z wojny”, ukazało się pod redakcją Jakuba Olchowskiego, nakładem Instytutu Europy Środkowej – i w całości traktuje o konflikcie w Ukrainie.

Do postu załączam zdjęcie okładki oraz fragment wstępu, w którym Redaktor zachęca do lektury mojego tekstu.

Podczas urlopu nie miałem okazji dziękować Patronom i Darczyńcom. Podziękowania dla Donatorów, którzy przez te dwa tygodnie o mnie nie zapomnieli, posłałem dziś na maile – z miłym jak sądzę załącznikiem w postaci e-wersji wspomnianej książki [1].

Książki, która już niebawem ukaże się również w wersji papierowej.

Dziś publikuję jej fragment – będący częścią mojego analitycznego tekstu. Do lektury całości szersze Gremium zaproszę pod koniec tygodnia.

Niech się czyta!

—–

„(…) No więc co się stało, że armia rosyjska zawiodła oczekiwania, ukraińska zaś „urosła”? Jak w przypadku każdego poważnego zjawiska, mamy tu do czynienia z masą zmiennych. Wskazując najistotniejsze, przypiszę je do dwóch zasadniczych zbiorów. W pierwszym znajdą się czynniki techniczne/technologiczne, w drugim kulturowe. To oczywiście uproszczenie – dość wspomnieć, że oba zbiory się przenikają, wiele zmiennych nosi cechy i techniczne, i kulturowe, jedne wynikają z drugich. Postaram się te ciągłości na bieżąco wskazywać.

Weźmy przykład korupcji i złodziejstwa trawiących Rosję, w szczególności zaś instytucje związane z obronnością. Na przestrzeni dekady – jaka minęła od objęcia przez Siergieja Szojgu funkcji ministra obrony, do pełnoskalowej inwazji na Ukrainę – Kreml wydał na cele wojskowe ponad 500 mld dol. Część tych środków została przeznaczona na pensje, emerytury i inne koszty stałe. Zakładając, że pochłonęły one maksymalnie 50 proc. corocznych budżetów (co odpowiadałoby strukturze wydatków wojskowych typowej dla mniej zamożnych krajów), nadal mamy gigantyczną kwotę na mnożenie potencjału i jego modernizację. Tymczasem już w pierwszych dniach wojny wyszło na jaw, że gros zdobytych lub zniszczonych rosyjskich czołgów – „na papierze” poddanych wcześniej kolejnym udoskonaleniom – prezentowała poziom sprzed 30-40 lat i stosowne do wieku zużycie. Czym zatem były rzekome remonty, no i gdzie podziały się zamontowane jakoby nowe podzespoły (jak choćby znacząco podbijająca wartość bojową wozów opto-elektronika)? Ilja Szumanow, dyrektor generalny spenalizowanej przez Putina Transparency International Russia szacuje, że „premie korupcyjne” w sektorze wojskowym sięgały nawet 80 proc. wartości kontraktów. Kradli generałowie, kradli właściciele i dyrektorzy fabryk, w mniejszym zakresie, ale za to liczniej okradali armię niżsi rangą wojskowi oraz pracownicy przemysłu. Gdy w marcu 2022 roku zdemolowana pod Charkowem 1. Armia Pancerna sięgnęła do rezerw, tylko jeden na dziesięć zmagazynowanych T-80 nadawał się do służby. W pozostałych czołgach brakowało m.in. bloków elektroniki, wytrzebionych przez złodziei metali (pół)szlachetnych. Nie czas i miejsce na rozważania o tym, skąd bierze się status Rosji jako jednego z najbardziej skorumpowanych krajów świata. Na potrzeby tego artykułu wystarczy stwierdzenie, że zjawisko to wprost przekłada się na obniżoną wartość bojową armii.

Ukraińcy – podobnie jak inne wspólnoty z posowieckiego uniwersum – również borykali się z ogromną korupcją, która wojsko naznaczyła w sposób szczegóły. Ikonograficzne obrazki żołnierzy, wysyłanych wiosną 2014 roku do Donbasu w cywilnym obuwiu sportowym, nie były rosyjskimi fałszywkami. Tak jak informacje o ograbionych składach paliw i smarów, zdekompletowanych ciężarówkach czy czołgach widniejących w ewidencji jednostek, a faktycznie wojujących bądź zmienionych już we wraki w którejś z afrykańskich wojen. W wolnej Ukrainie zasoby armii przez lata podlegały procesom nielegalnej prywatyzacji. Zapasami wojska – od samolotów i czołgów po pistolety – na masową skalę handlowali oligarchowie do spółki z generalicją, na mniejszą, szefowie pododdziałów. „Tuczyły” się na tym rozmaite państwa i państewka, doposażały międzynarodowe i lokalne grupy przestępcze. Rozważając fenomen ochotniczych batalionów powstających w Ukrainie po 2014 roku, nie sposób pominąć kondycji regularnej armii – jej technicznej degrengolady. Ktoś musiał wojsko wyręczyć, i wyręczył, tyle że na dłuższą metę obywatelski entuzjazm to za mało, by ocalić państwo. To właśnie ta refleksja leżała u postaw całej serii działań podjętych przez ukraińskie władze po 2014 roku, mających na celu uzdrowienie sił zbrojnych i przemysłu obronnego. I choć w 2022 i 2023 roku nadal ujawniano skandale korupcyjne – na przykład związane z dostarczaniem przepłaconej żywności dla ZSU – skala kryminalnych nadużyć dramatycznie spadła, podobnie jak tolerancja dla nich. Sądząc po wysokiej efektywności sił zbrojnych, rak korupcji i złodziejstwa przestał być dla armii śmiercionośną chorobą (co nie znaczy, że przestał być problemem).

*     *     *

W 2010 roku armia rosyjska ogłosiła światu, że rezygnuje z onuc. Poza praktycznym sprawa miała również charakter prestiżowy, ocieplacze do stóp bowiem na tyle zrosły się z wizerunkiem rosyjskiego żołnierza, że uchodziły wręcz za jego symbol. Stąd „onuce” jako zamienne określenie dla sołdatów Federacji, zaadoptowane także przez internautów do opisu Rosjan jako takich. Określenie pogardliwe z uwagi na anachroniczność okrycia i towarzyszący mu często nieprzyjemny zapach. „Żołnierze dostaną nowe wyposażenie osobiste!”, chwaliły ministerstwo obrony rosyjskie media. Szybko okazało się, że w garnizonach narażonych na najniższe temperatury wojskowi masowo rezygnowali z przydziałowych skarpet i kalesonów. Marzli, odmrażali kończyny, więc onuce po cichu wróciły do łask. I musiało minąć kolejnych kilka lat, żeby zastąpiła je nowoczesna bielizna termo-aktywna. Ale materiały, z których ją wykonano, nie pochodziły z Rosji; miejscowy przemysł nie potrafił opanować technologii wykorzystujących zjawisko hydrofobowości. Wyprodukować ciuchów, które utrzymałyby ciepłotę, jednocześnie odprowadzając wraz z wilgocią jej nadmiar, dając tym samym stałe uczucie suchości i komfortu termicznego. Patenty były zachodnie, no i chińskie (będące podróbkami tych pierwszych), nigdy zaś rodzime.

Zostawmy na chwilę „sprawy przycielesne”. Na początku marca ub.r. na podkijowskim odcinku frontu doszło do pancernej potyczki. Natarły na siebie dwa pododdziały, nim padł ostatni strzał, kilka czołgów i wozów bojowych zostało zniszczonych. „Oszczędziliście nam javelinów” – drwili Ukraińcy, mając na myśli amerykańskie wyrzutnie przeciwpancerne. W istocie bowiem był to przykład friendly fire, jak w natowskiej nomenklaturze określa się pokrycie ogniem własnych wojsk. Rosjanie, nim zorientowali się, że weszli w bratobójczy kontakt, spopielili w trafionych pojazdach wielu towarzyszy (ukraińska propaganda podawała, że zniszczono 13 wozów, ale faktycznie było ich nie więcej niż sześć). Na wojnie – zwłaszcza nocą bądź przy ograniczonej przez pogodę widoczności – takie sytuacje się zdarzają. Dlatego armie starają się wyposażyć żołnierzy w sprzęt poszerzający ich świadomość sytuacyjną. W tej konkretnej sytuacji Rosjan mógłby uratować odpowiednik amerykańskiego systemu BFT (ang. Blue Force Tracker). Pozycjoner własnych (niebieskich) wojsk, coś na wzór cywilnego GPS-a, uwzględniający położenie innych oddziałów do poziomu pojedynczych wozów, oraz zawierający dodatkowe informacje o sytuacji w określonym rejonie. Ów terminal służy również do komunikacji – głosowej i pisemnej – tak, by każdy podpięty operator mógł na bieżąco aktualizować dane. Rosjanie – uważano przed inwazją – mieli i takie rozwiązania, tymczasem szybko wyszło na jaw, że borykają się z technologicznym zapóźnieniem. Świadomość sytuacyjną budując na tradycyjnej łączności radiowej, a gdy ta zawodziła, zbierając informacje jak przed kilkudziesięciu laty, za pomocą prostych technik wizualnych.

Wbrew propagandowym zapewnieniom, rosyjski przemysł nie jest w stanie dostarczyć wojsku wielu zarówno skomplikowanych systemów, jak i prostych elementów wyposażenia. Według źródeł ukraińskich, jedna trzecia Rosjan ewakuowanych medycznie podczas ofensywy zimowej, to ofiary odmrożeń i hipotermii. Dziwne? Mniej, jeśli uświadomimy sobie, że sankcje objęły także przemysł odzieżowy, a chińskie zamienniki często nie trzymają jakości. Dodajmy do tego ustalenia generała Andrieja Guruliowa, członka Dumy Państwowej, który w październiku 2022 roku donosił o „zaginięciu” 1,5 mln sortów mundurowych. Uniformów prawdopodobnie nigdy nie wyprodukowano, ale wydatki związane z ich pozyskaniem zostały przez MON poniesione. Znów więc mamy zmorę korupcji – czynnik kulturowy – która w połączeniu z technologiczną niemocą daje dramatyczne dla Rosjan wyniki. Owa niemoc ma też i kulturowe korzenie – nie tylko poprzez związek z korupcją (nielegalne transfery części środków przeznaczonych na innowacyjne rozwiązania). Coś musi być z rosyjską organizacją pracy i motywacją mocno nie tak, skoro mimo ogromnych pieniędzy przeznaczanych na obronność, ośrodki badawcze i przemysł nie dają armii niezbędnych narzędzi. Bądź dają ich za mało.

I Ukraińcy długo pozostawali „ślepi i głusi”. Lecz gdy zaczęła się inwazja, zaczęło też skokowe budowanie zdolności w obszarze świadomości sytuacyjnej. NATO rzuciło do pomocy Ukrainie zwiad satelitarny i lotniczy, szybko doprowadzając do stanu, kiedy dane przekazywano w czasie rzeczywistym. „Jakość BFT” na poziomie najmniejszych oddziałów ZSU osiągnięto dzięki wykorzystaniu cywilnych technologii – Internetu satelitarnego (starlinków) oraz komputerów i telefonów z odpowiednim (stworzonym już na potrzeby armii) oprogramowaniem. Ta „proteza” dała Ukraińcom przewagę, szczególnie w pierwszych miesiącach wojny. Co zaś się tyczy „spraw przycielesnych” – zimę z przełomu 2022-2023 roku ukraińscy żołnierze przetrwali w dużo lepszej kondycji niż rosyjscy dzięki doskonałym natowskim sortom mundurowym.

*     *     *

Wróćmy do kwestii technologicznego zapóźnienia. W przededniu inwazji spekulowano, że Rosjanie przeprowadzą atak wedle zachodnich wzorców nowoczesnej wojny. Że „od ręki”, korzystając z dalekonośnej precyzyjnej amunicji, dokonają potężnego uderzenia w kluczowe elementy ukraińskiego systemu obronnego. Pierwsze filmy z zaatakowanego kraju zdawały się potwierdzać ów scenariusz – kamery monitoringu kilku ukraińskich lotnisk zarejestrowały ostatnie fazy lotów i upadki pocisków manewrujących. „Wybombardują ich”, myślałem wówczas. Analogie z działaniami Amerykanów w Iraku nasuwały się same. Tymczasem minęła pierwsza doba, a Rosjanie użyli niewiele ponad stu rakiet. W kolejnych dniach jeszcze mniej, w sumie zaledwie tysiąc po trzech miesiącach działań. Intensywność precyzyjnego ognia dramatycznie niska jak na „drugą armię świata”. Ba, nawet podczas jesienno-zimowej kampanii rakietowej, w ramach której zamierzano zniszczyć ukraińską energetykę, Rosjanie używali 50-60 skrzydlatych pocisków w pojedynczym uderzeniu. W największym ataku – z 15 listopada 2022 roku – wykorzystali 96 rakiet Ch-101 i Ch-555. W całym pierwszym roku inwazji wystrzeli nie więcej niż trzy tysiące tego rodzaju środków bojowych. By rzucić na kolana kraj wielkości Ukrainy, musieliby strzelać cztery-pięć razy więcej. Musieć a móc robi różnicę…

Armia rosyjska weszła do wojny z Ukrainą bez należytego zapasu precyzyjnej amunicji. W tym wątku skupiamy się na lotniczych pociskach manewrujących, ale dotyczy to całego spektrum „inteligentnych” środków rażenia – z braku miejsca jedynie sygnalizuję złożoność problemu. Przestawienie gospodarki na tory wojenne niewiele w tej materii zmieniło – wedle szacunków ukraińskiego wywiadu, przemysł Rosji wiosną 2023 roku mógł wytwarzać około 70 skrzydlatych pocisków – i był to znaczący wzrost w porównaniu z poprzednimi miesiącami. Takie wyniki nie pozwalały ani na odtwarzanie zapasów, ani na skuteczną kampanię rakietową, zwłaszcza w obliczu rosnącej wydajności ukraińskiej obrony powietrznej, od jesieni 2022 roku zasilanej zachodnimi systemami. Dość wspomnieć, że z tych 70 rakiet zaledwie kilkanaście miało szanse dolecieć do celu.

Zwiększenie produkcji raczej nie wchodzi w grę. Rosjanie mogą bez istotnych problemów wytwarzać kolejne korpusy, silniki oraz głowice bojowe, jednak „sercem” nowoczesnej amunicji są systemy nawigacyjne i celownicze. Stare, analogowe rozwiązania nie gwarantują właściwej precyzji i niezawodności, dlatego tak dużo rosyjskich rakiet używanych w wojnie z Ukrainą – pamiętających jeszcze czasy ZSRR – „gubi się” lub spada przed dotarciem do celu, a jeśli doleci, razi jego okolice. Rewolucja cybernetyczna – szczególnie związana z nią miniaturyzacja – okazała się niewdzięcznym wyzwaniem najpierw dla sowieckich, a potem dla rosyjskich naukowców. W zbrojeniówce poradzono sobie z tym w duchu niegodnym oficjalnej ideologii – już na etapie projektowym przewidując zastosowanie zachodniej elektroniki. Pozyskiwanej na różne sposoby, od oficjalnych zakupów po nielegalne transakcje, które z nadejściem reżimu sankcyjnego – „delikatnego” po roku 2014 i ostrego po zeszłorocznej inwazji – stały się dużo trudniejsze do przeprowadzenia. A bez „elektro-wsadu” ani rusz. Abstrahując na moment od tematu rakiet – wielu obserwatorów zastanawia się, gdzie są rosyjskie super-czołgi T-14 Armata. Ano nie ma ich, bo brak nowoczesnej opto-elektroniki (oraz problemy z napędem, który „od zawsze” pozostaje piętą achillesową radzieckiej/rosyjskiej technologii), właściwie przesądził o niepowodzeniu programu (…)”.

—–

Dziękuję za lekturę! Ufam, że przypadła Wam do gustu i sięgniecie po resztę. Korzystając z okazji, przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

[1] Dostałem kilkanaście „zwrotek” z informacją o braku możliwości dostarczenia maila. Jutro ponowię wysyłkę.