„Uwikłani”

Osiem lat temu też było gorące lato. Ledwo co wróciłem z Donbasu i w głowie miałem pomysł na książkę. Powieść toczącą się w realiach ukraińskiej wojny, ale z Polakami w roli głównej. Usiadłem do komputera i po czterech tygodniach pracy, w trakcie których narzuciłem sobie naprawdę mordercze tempo, powstali „Uwikłani”.

O czym przypomniał mi dziś Facebook. A ja dzielę się tym wspomnieniem zamiast regularnym wpisem, bo odrobinę się zajechałem. Wybaczcie, ale potrzebuję nieco dłuższego weekendu, by się zregenerować.

Wracam z raportowaniem w poniedziałek, a dziś – w ramach „rekompensaty” – podrzucam fragment „Uwikłanych”. Książkę nadal można kupić – oto link do sklepu wydawnictwa Warbook.

Zapraszam do lektury otwierającego powieść rozdziału!

Okolice Słowiańska, obwód doniecki, 20 lipca

Młody żołnierz nazwiskiem Daniłow leżał kilka metrów od drewnianej chałupy, do której chwilę wcześniej usiłował wejść. Odrzucony siłą eksplozji darł się wniebogłosy, unosząc kikuty zakrwawionych przedramion.

– Aaa! – przez moment słychać było tylko ten potworny dźwięk.

Zaraz jednak odezwało się co najmniej kilka AKM‑ów, których serie siekały ściany rachitycznej budowli.

– Wstrzymać ogień! – Michał Domański uniósł lewą dłoń. – Tam nikogo nie ma! – krzyczał. – To była mina pułapka! – dodał i nie czekając na reakcję kolegów, ruszył w stronę rannego.

Zrobił ledwie kilka kroków i padł na brzuch – żołnierze za nim przestali strzelać, ale ci, których miał po prawej stronie, nadal walili w rozpadający się dom.

– Kurwa! Co za debile!? – zaklął po polsku, gdy tuż obok przeleciał pocisk odpalony z granatnika RPG.

„Ki chuj użył rury, i to na tak małą odległość!?” – przeszło mu przez myśl, gdy dociskał głowę do wilgotnej po niedawnym deszczu ziemi. Wraz z wybuchem poczuł ciarki na plecach, a potem zasypał go stos drewnianych odłamków. „Zabiją swojego…” – Michał troszczył się nie tyle o siebie, co o Daniłowa, który leżał tak blisko trafionego budynku. „Ochotnicy, psia ich mać!”.

Uniósł głowę, wypatrując rannego. Chłopak wciąż był w tym samym miejscu, teraz przywalony stertą desek. Domański nie słyszał jego jęków, lecz zaraz zdał sobie sprawę, że poza nieprzyjemnym szumem w uszach nie dociera do niego niemal nic. „Ogłuszyło mnie” – uznał, zrzucając z siebie resztki zdemolowanej chałupy.

Podniósł się i z ulgą dostrzegł opuszczone kałachy kolegów. Przez moment walczył z pokusą, by pójść w ich kierunku i zdzielić pierwszego z brzegu kolbą w pysk. Opamiętał się jednak i podbiegł do Daniłowa.

– Trzymaj się! – znów mówił po polsku, zdejmując z nóg rannego kawałki wyrwanej eksplozją ściany. – Trzymaj!

– Misza! – Ktoś klepnął go w ramię. – Misza! – Dźwięk imienia przedarł się przez szum. Domański odwrócił się i zobaczył Wadima, trzydziestoparolatka, jednego z najstarszych chłopaków w oddziale.

– Miszka, zostaw, my się nim zajmiemy! – Wadim musiał krzyczeć, by Michał był w stanie go zrozumieć.

Domański pokiwał głową – Wadim był lekarzem, przed wojną w rodzinnej Winnicy jeździł w karetce pogotowia.

– Pomóżcie mu. – Michał raz jeszcze spojrzał na Daniłowa i jego okaleczone ręce. Spróbował przypomnieć sobie, skąd Ukrainiec pochodził. „Charków. Chyba Charków” – stwierdził. „Mają tam dobry, wojskowy szpital” – skojarzenie przyszło samo i na kilka sekund odpędziło ponury nastrój.

„I co z tego, kurwa, skoro to tak daleko?” – Domański westchnął głośno. Skrzywił usta w uśmiechu, w ten sposób żegnając się z rannym, i ruszył w miejsce, w którym zastał go wybuch miny pułapki.

Usiadł na twardej drewnianej ławie przed jednym z domów i zapalił papierosa.

Dobrze wiedział, co się niebawem wydarzy. Za jakieś trzydzieści–czterdzieści minut na miejsce dotrze zdezelowany ambulans z najbliższego cywilnego szpitala – najpewniej z odległego o kilkanaście kilometrów Słowiańska. Z kierowcą, wkurwionym, że musiał pętać się po wiejskich drogach, w rejonie, w którym jeszcze wczoraj toczyły się ciężkie walki. Z otyłą lekarką koło czterdziestki, narzekającą na polityków i oligarchów, bo ci „własnych synów na wojnę nie puścili”. I dwoma pijanymi sanitariuszami, którzy swój stan wytłumaczą stwierdzeniem, że „przecież nikt na trzeźwo w takie miejsce nie przyjedzie”. To oni zapakują Daniłowa do karetki, z której chłopak trafi na stół operacyjny pamiętający czasy świetności Związku Radzieckiego.

Tak to zwykle do tej pory wyglądało.

– Do dupy! – Michał wdeptał papierosa w ziemię. Wojskowe śmigłowce ewakuacji medycznej, doskonale wyposażone szpitale, lekarze najwyższej klasy – o systemie, który znał z poprzedniej wojny, tu można było tylko pomarzyć. „I jeszcze ta ochotnicza zbieranina, bez pojęcia o walce” – Domański westchnął ponownie. Wioska – a właściwie przysiółek liczący osiem chat – miała być już wcześniej sprawdzona. Tak wynikało z zapewnień dowódcy kompanii, który informował przez radio, że trafił na opustoszałą osadę. Gdy pluton Michała dotarł na miejsce, panowała tam już iście piknikowa atmosfera. Żołnierze ulegli jej na tyle, że kompletnie zignorowali stojącą na skraju chatę.

Z jakiegoś powodu zwróciła ona uwagę osiemnastoletniego Daniłowa. Chłopak szarpnął za klamkę wejściowych drzwi i…

I teraz umierał w otoczeniu niewiele starszych kolegów.

—–

Czyta się? Ta książka zebrała sporo dobrych recenzji i wciąż odkrywana jest przez nowych Czytelników. Co niezmiernie cieszy, ale i przywodzi do łba dziki pomysł. Taki, by rzucić wszystko i napisać kolejną powieść, może kontynuację, tym razem w realiach pełnoskalowego konfliktu. Kusi, więc może kiedyś…

Dobrego weekendu!

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Oryginalne ujęcie, wykorzystane do projektu okładki „Uwikłanych”. Zdjęcie powstało latem 2015 roku w Szyrokino, wykonał je towarzyszący mi wówczas fotoreporter/fot. Darek Prosiński

Dlaczego…

Mamy piątek wieczór, więc będzie nieco lżej (ale nie do końca…). Poniżej otwierający powieść fragment „Międzyrzecza. Ceny przetrwania”. Wydałem tę książkę w 2019 roku i do głowy mi wówczas nie przyszło, jak bardzo antycypuję przyszłość. Z tą różnicą, że u mnie wojna toczy się między rosją a Polską, nie Ukrainą. Ale ów wymyślony konflikt z dużym podobieństwem przebiega tak, jak rzeczywiste rosyjsko-ukraińskie zmagania. Polecam lekturę wpisu, z nadzieją, że skłoni Was do sięgnięcia po całą powieść.

—–

Przesmyk suwalski, 25 lipca, niedziela

– Było super, jest doskonale… – wycedził pełnym sarkazmu tonem Piotr Kucharski, przyglądając się swojej twarzy na ekranie wyłączonego smartfonu. Prowizoryczne lusterko nie dawało wyraźnego obrazu, ale to, co dostrzegł, wystarczyło, by uznać, że jego wizerunek – przystojnego mężczyzny – właśnie znacząco ucierpiał. Górna szczęka bolała go jak diabli, w ustach czuł metaliczny smak krwi. Stracił obie jedynki, prawa dwójka, dotknięta językiem, ruszała się niczym rachityczne drzewo na wietrze. Pchnął ją mocniej i syknął z bólu – ząb, w towarzystwie „sąsiada”, opadł na dolną wargę. Kucharski splunął, zostawiając na piasku krwawy ślad. Wzdrygnął się na widok resztek własnego uzębienia. W porównaniu z ranami, jakie widział kilkadziesiąt minut wcześniej, zdekompletowanie szczęki było symbolicznym uszczerbkiem. A mimo to dał się ponieść poczuciu wielkiej straty… Przez moment walczył z pokusą, by zebrać zęby i schować je do kieszeni. Gdy był dzieckiem, matka kolekcjonowała jego mleczaki. „Na pamiątkę” – mówiła. Pewnie przetrwały gdzieś na strychu w rodzinnym domu, w tej graciarni bez ładu i składu. Piotr mimowolnie się uśmiechnął. Zaraz jednak spoważniał. „Nie chcę ich” – uznał. Pomysł zabrania zębów wydał mu się ostatecznie makabryczny. No i gdzieś z tyłu głowy świtało mu, że zęby przynoszą pecha. W swoim poprzednim życiu nie był szczególnie przesądny, ale odkąd trafił na Przesmyk, a świat stał się niebezpiecznym miejscem, racjonalizm zaczął u niego przegrywać z myśleniem magicznym.

Spojrzał przed siebie. Tamten nadal był nieprzytomny. Gdy Piotr dostrzegł go po raz pierwszy – po tym, jak sam odzyskał świadomość – zaczął panicznie szukać swojego Beryla. Broń najwyraźniej przepadła, choć Kucharski dobrze pamiętał, że trzymał ją w rękach, gdy nastąpił ostatni zarejestrowany przez niego wybuch. Na szczęście wciąż miał VIS-a – dotknięcie rękojeści pistoletu przywróciło mu spokój.

Tamten zaczął się budzić. Piotr przyjrzał się jego twarzy. „Chłopiec, nie więcej niż dwadzieścia dwa lata” – ocenił. Tak jak Kucharski, i on zgubił gdzieś swój hełm, odsłaniając ogoloną na zero głowę. „Nic się u was w tej kwestii nie zmieniło” – w refleksji Piotra mnóstwo było poczucia wyższości. „Jak cięli, tak tną – do gołej skóry, jak barany”.

Młodzik sięgnął dłonią do pasa. Nic tam nie znalazł; Kucharski już wcześniej upewnił się, że tak właśnie będzie. Gwałtowny ruch sprawił za to, że skrzywił twarz w bólu. Piotr dobrze wiedział, skąd ów grymas. Przeniósł wzrok na nogi chłopaka – obie miały poważne, otwarte złamania. Pokaźne fragmenty kości przebiły się nie tylko przez mięśnie i skórę – rozdarły też solidny materiał, z którego wykonano mundurowe spodnie. Okrwawione kikuty wyglądały paskudnie i złowieszczo.

– Cierpisz, skurwysynu. – W słowach Piotra nie było ani krzty współczucia.

Tamten obdarzył go spojrzeniem, w którym nienawiść mieszała się z ciekawością. „Wcale się mnie nie boi…” – to stwierdzenie rozzłościło Kucharskiego. Miał ochotę się podnieść i obdarzyć chłopaka solidnym kopniakiem w głowę. Lecz wtedy dał o sobie znać ból twarzy. Piotr jęknął i oparł głowę o ścianę dołu.

Przez chwilę pozostał w tej pozycji, zaciskając załzawione oczy.

– Gdzie jesteśmy? – tamten pytał w swoim języku, lecz Kucharski doskonale go rozumiał. Spojrzał na niego, a potem rozejrzał się. Siedzieli w jakimś dole, głębokim na półtora metra. Najpewniej był to lej, o czym świadczył stożkowy kształt wgłębienia. Pokaźnej wielkości, pewnie po lotniczej bombie, ale równie spory wyłom w ziemi mógł spowodować wielkokalibrowy pocisk artyleryjski. A przecież jedne i drugie rozorały pozycje, które jeszcze jakiś czas temu obsadzali koledzy Piotra. „Jakim cudem znalazłem się tu, z tym gościem?” – Kucharski nie miał pojęcia. „Gdzie dokładnie jest ten pierdolony dół?” – na to pytanie także nie był w stanie odpowiedzieć.

Wzniósł ramiona ku górze.

– Gdzieś – odparł, siląc się na nonszalancję.

– Nieważne gdzie, za chwilę będą tu moi towarzysze. – Łysy, jak nazwał go w myślach Piotr, położył dłonie na dnie leju. Następnie odepchnął się tak, by wygodniej oprzeć plecy o ścianę dołu. Ten ruch sprawił mu sporo bólu, co Kucharski odnotował z satysfakcją. – Daj zapalić. – Chłopak nie patrzył już na Piotra prowokująco. Skinął za to brodą na plecak, który leżał u stóp Kucharskiego. Piotr zdołał go już wcześniej przeszukać, wiedział, że jest w nim kilka paczek lucky strike’ów. Wyjął jedną, przez chwilę zastanawiając się, czy ma do czynienia z oryginalnym wyrobem. Dobrze by to świadczyło o możliwościach aprowizacyjnych armii, w której służył Łysy. Szybko uznał, że to mało prawdopodobne. Kraj, z którego pochodził młodzik – choć na poziomie propagandy gardził Zachodem – bardzo sobie cenił amerykańskie i europejskie dobra konsumpcyjne. Na oryginały jednak pozwolić sobie mogli tylko nieliczni krajanie Łysego, większości musiały wystarczyć podróbki. Czy tak było i w tym przypadku, Kucharski nie zamierzał się przekonywać. Nie palił.

Rzucił paczkę prosto w ręce mężczyzny naprzeciwko. Ten wyjął papierosa, zapalił i zaciągnął się z wyraźną przyjemnością.

– Napijemy się? – zaproponował, znów wskazując na plecak.

Piotr zaśmiał się cicho. Kilkanaście lat temu wojsko, w którym teraz służył jego wróg, poszło w kierunku głębokiej westernizacji. Obszarów nią objętych było sporo, podstawą zmiany zaś przekonanie, że odtąd liczy się każdy człowiek. Zaczęto więc dbać o wyposażenie indywidualne, co przyniosło poważną jakościową zmianę. Żołnierz, który siedział przed Kucharskim – gdyby nie specyficzny wzór kamuflażu – mógłby uchodzić za wojskowego z sojuszniczej armii. Do czasu, kiedy wyjąłby przydziałową butelkę wódki.

Wojenną rację alkoholową Piotr namierzył już wcześniej. Ba, nawet z niej skorzystał, płucząc wysokoprocentową cieczą poranione dziąsła. Teraz zrobił to samo, oddając Łysemu butelkę ze śladem świeżej krwi na szyjce. Celowo.

Młodszy z mężczyzn uśmiechnął się na ten widok. A potem posłał Kucharskiemu wyzywające spojrzenie. Nie wyczyścił szkła – po prostu odkręcił korek i nie zważając na zabrudzenie, wziął kilka głębszych łyków.

– Braterstwo krwi – powiedział i wytarł ręką usta.

Piotr zły, że nie udało mu się pognębić wroga, splunął na ziemię.

I wtedy w okolicy coś wybuchło. Kucharski skulił się na moment, oczekując kolejnej eksplozji – ta jednak nie nastąpiła. Wstał więc, mocno pochylony, wyjął pistolet i przeładował. Na moment wycelował broń w Łysego, palcem nakazując mu milczeć. A potem ostrożnie wysunął głowę ponad krawędź dołu.

Kolejna eksplozja była silniejsza, lecz nie wywołała w Piotrze niepokoju. Zdołał bowiem dostrzec saperów przeciwnika, zajętych wysadzaniem zdobycznego sprzętu. Syknął, widząc rozerwany wrak Rosomaka, którego dowódca był jego dobrym kumplem. Kucharski miał nadzieję, że „Banda Wiedźmina” przeżyła, że wóz z charakterystycznym napisem na burcie dostał się w ręce wroga bez załogi.

Kolejny wybuch, kolejny Rosomak rozpruty.

Piotr przełknął głośno ślinę. „Następne dwadzieścia pięć baniek poszło się jebać” – stwierdził ze smutkiem. Zsunął się na dno dołu.

– Musisz się poddać. – Łysy dalej znieczulał się alkoholem.

Kucharski pokręcił głową, choć nie był przekonany, że to właściwa reakcja. Bo czy dalszy opór miał sens? Sam zabił co najmniej trzech nieprzyjaciół i gdyby każdy z żołnierzy Wojska Polskiego postąpił tak samo, agresor miałby nie lada kłopot. Z drugiej strony, w boju, który niedawno się zakończył – gdy Polacy utracili już element zaskoczenia – wróg zrobił im jesień średniowiecza. Dosłownie przekopał ich stanowiska gradem stali, a przez las – który dawał schronienie Piotrowi i jego kolegom – przepchnął falę ognia, wskutek czego zginęły prawdopodobnie setki ludzi. Kucharski widział marne resztki pięknego drzewostanu, nim wrócił na dół leju.

„Czy walka z wami ma sens?” – obdarzył Łysego badawczym spojrzeniem.

Usłyszał dźwięk ciężkiego sprzętu i znów wystawił głowę. W oddali dostrzegł dwa potężne buldożery, toczące się drogą, przy której ustawiono zasadzkę. Maszyny spychały na pobocze rozbite transportery, jedna na lewą, druga na prawą stronę krajowej dwupasmówki. Tuż za nimi jechała wielka laweta. Piotr nie musiał się zastanawiać, w jakim celu. Nieprzyjaciel stracił sporo ciężkiego sprzętu, wiele ciężarówek wypełnionych wojskiem, lecz zapewne najdotkliwiej odczuł utratę supernowoczesnego czołgu. Ten przecież – wedle zapewnień propagandy – miał być niezniszczalny, a dopadł go liczący sobie kilkanaście lat pocisk z wyrzutni Spike. Wszedł od góry w wieżę i rozszarpał ją od wewnątrz – z łatwością, z jaką czynił to z czołgami starszych generacji. „Dobry żydowski szit” – Kucharski poczuł, jak ogarnia go entuzjazm.

Wiedział już, że nie należy się poddawać.

Tamtych przy drodze przybywało, Piotr założył, że za chwilę zaczną głębiej przeczesywać teren pobojowiska. Zresztą już to chyba robili, z drugiej strony trasy. Kucharski domniemywał, że tak jest – widok przesłaniał mu rozbity sprzęt. Słyszał jednak pojedyncze strzały i krótkie serie, które nie wywoływały gwałtownych reakcji żołnierzy pracujących na drodze. Pociemniało mu w oczach, uświadomił sobie, co one oznaczają. Obrócił się i wymierzył VIS-a w Łysego.

– Ale dlaczego? – spytał tamten. W jego oczach wreszcie pojawił się strach. Piotr dawno nie doświadczył tak potężnego zastrzyku satysfakcji. Zawahał się, sądząc, że ten widok mu wystarczy. Lecz zaraz znów spojrzał na nogi młodszego mężczyzny. „Wyjdziesz z tego, skurwysynu” – orzekł w duchu. „Wyjdziesz i wrócisz, a ja na to pozwolić nie mogę” – dodał. Pociągnął za spust i celnym strzałem rozłupał głowę chłopaka.

– Dlaczego? Boście tu przyszli, śmierdzące ruskie onuce – wycedził w stronę trupa. Przeskoczył do następnego dołu, potem kolejnego i jeszcze jednego. Wreszcie zaskoczony, że nie zwraca na siebie uwagi, ruszył pędem, szukając drogi między niezliczoną ilością dołów. Biegł tak przez wiele minut, na zachód. Do swoich.

—–

Szanowni, jeśli chcecie mnie wesprzeć w pisaniu kolejnych książek – będę szczerze zobowiązany. Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

– wystarczy kliknąć TUTAJ –

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Pisanie

Wojna wojną, relacja relacją, ale żyć z czegoś trzeba. A ja żyję z pisania.

No więc pozostając w temacie wojny z Rosją – której informacyjne ostrze wymierzone jest także w nas, Polaków – chciałbym Wam zarekomendować „(Dez)informację”. Wydałem ją ponad 4 lata temu, na długo przed pandemią i inwazją, tymczasem okazuje się cholernie aktualna. O czym jako autor tej powieści donoszę z wielką satysfakcją, a jako obserwator opisanych procesów – z niemałym niepokojem. Niepokojem, bo w „(Dez)informacji” zebrałem do kupy egzystencjalne zagrożenia, jakie płyną do nas ze wschodu (to taka suma wszystkich strachów).

Z notki wydawniczej:

„(…) Czy wojna z Rosją wybuchnie? Ona już trwa! Sterowanie strumieniami informacji i dezinformacji z wykorzystaniem najnowszych technologii przypomina rzucanie do ataku kolejnych fal wojska. Polem bitwy jest telewizor, komputer i telefon. Celem – umysł, Twój umysł, Czytelniku”.

Książka nie jest już łatwo dostępna w księgarniach, pozwolę sobie zatem podrzuć Wam przekierowania do Publio i Woblinka, gdzie moje książki można nabyć w wersji e- i audio.

Zdjęcia [1] Paweł Krawczyk [2] własne

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym tworzeniu bloga:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Premiera

Uwaga, uwaga! PREMIERA mojej najnowszej książki już lada moment – 24 listopada 2021 r. O czym będzie? Na razie nie zdradzę zbyt wielu szczegółów – musi Wam wystarczyć notka wydawnicza na okładce. Brzmi następująco:

„Nadkomisarz Paweł Danilewski prowadzi śledztwo dotyczące śmierci, w którą zamieszany jest jeden z kościelnych hierarchów, od początku mierząc się z naciskami politycznymi i próbami ukrycia niewygodnych wątków obyczajowych.

Tymczasem Polska, rządzona przez Partię Sprawiedliwości, staje się głównym ogniskiem kolejnej, wyjątkowo groźnej fali epidemii SARS-CoV-2. Rosyjskie służby, od lat doskonalące techniki wojny informacyjnej, bezwzględnie wykorzystują słabość RP.

W dobie stanu wyjątkowego krzyżują się losy ludzi stojących po różnych stronach i wyznających odmienne wartości, ale gotowych poświęcić dla nich życie.

Niepokojąco realistyczna powieść Marcina Ogdowskiego z mocnym i zaskakującym finałem”.

Więcej informacji znajdziecie na stronie wydawnictwa Warbook.

Okładka zaś wygląda tak:

Rys. Warbook

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Posłowie

W czasie świąt, i już po nich, dostałem sporo zdjęć, jak to zamieszczone poniżej. „Międzyrzecze” okazało się popularnym prezentem pod choinkę. Super!

Ale ja nie o tym.

Botoksowy car usiłuje sprowokować nas do słownej bitki, redefiniując sens historycznych wydarzeń związanych z wybuchem II wojny światowej. Putin pragnie zszargać opinię Polski i Polaków, co jest jednym z wielu kroków mających doprowadzić do stopniowej izolacji Rzeczpospolitej na arenie międzynarodowej. Od (nie)mądrości polskich władz zależy, czy i na jakich warunkach damy się wciągnąć w tę awanturę.

Jej ostateczny cel, patrząc z perspektywy Moskwy, jest jasny – powrót Polski do rosyjskiej strefy wpływów.

Oczywiście, aby tego uniknąć, trzeba nam czegoś więcej niż sprawnej polityki zagranicznej. Istotne są też kwestie obronności. Piszę o tym w „Posłowiu” do „Międzyrzecza” – czas ujawnić jego obszerny fragment.

Ps. Skróty wynikają z konieczności zachowania w tajemnicy istotnych elementów fabuły.

*         *          *

„My, Polacy, słusznie zarzucamy sobie tkwienie w złudnych nadziejach, w przekonaniu, że „jakoś to będzie”. A zarazem trawi nas czarnowidztwo, sprowadzające się do stwierdzenia, że „nie warto nic robić, bo i tak się nie uda”. Targamy się w tej sprzeczności, umacniając ją fantazmatami, tkanymi z wyobrażeń o własnej wyjątkowości, oraz nieprzemyślanymi działaniami, które stwarzają pozory dbania o narodowy interes.

I tylko czasem coś nam wychodzi, samo z siebie, przypadkiem.

Stawiamy na nieistotne geopolitycznie Węgry, odwołując się do wydumanej przyjaźni. Redukujemy sojusze do współpracy ze Stanami Zjednoczonymi, ignorując emocjonalną niestabilność przywódcy tego kraju. Zbroimy się „po łebkach”, tworząc w armii wyspy nowoczesności, tak od siebie oddalone, że nie sposób sensownie wykorzystać ich potencjału. Oddajemy wojsko w ręce człowieka, który funduje mu koszmarne czystki.

W tym samym czasie, na paradach i w posłusznych władzy mediach, tworzymy złudzenie silnych, zwartych i gotowych, pielęgnując przy tym mit wspaniałej husarii, sarmackiej przeszłości, państwowej potęgi, która zawojowała przed wiekami znaczną część Europy.

I jednocześnie machamy ręką, gdy pytają nas o zachodnie gwarancje bezpieczeństwa. „Będzie, jak było” – mówimy, z masochistyczną lubością wypowiadając frazę, że „oni znów nas zdradzą”. Choć w głębi ducha wierzymy, że jednak nie, bo przecież NATO i Unia Europejska – do których niegdyś przystąpiliśmy – to najsilniejszy militarny sojusz i najmocniejsza gospodarcza wspólnota na świecie.

W tej kompulsywnej autoszarpaninie walimy na odlew we własnych żołnierzy, traktując ich jak darmozjadów, „chłopców napalonych na duże zabawki”. Nieprzydatne zabawki – twierdzimy – bo przecież nie zapewnią nam bezpieczeństwa. Bo największy wróg i tak „nakryje nas czapkami” – tyle ma ludzi i sprzętu. Lepiej więc przeznaczmy publiczne pieniądze na coś bardziej sensownego – na przykład na pięćset plus.

A na Kremlu zacierają ręce…

Nie, nie wierzę, by w najbliższej przyszłości Rosja napadła na Polskę. Lecz przez lata tkwiąc jedną nogą w świecie wojskowych, przyjąłem po części ich punkt widzenia. Jest więc dla mnie jasne, że armia musi sposobić się na rozmaite zagrożenia, także te najgorsze. Rosyjskie, choć relatywnie nieduże, jest jednym z nich.

I trzeba to robić z głową, w oparciu o racjonalne przesłanki – od razu zakładając, że da się zwyciężyć.

„Nadzieja jest w zwycięstwie” – brzmi motto serii Warbook. Nie wspominam o nim przypadkiem, uważam bowiem, że idealnie oddaje istotę rzeczy. Z Rosją można zwyciężyć, można mieć nadzieję na taki sukces. Oczywiście, szyty na miarę – nie chodzi mi o bombastyczne wizje polskiej flagi powiewającej nad Kremlem. „To se ne vrati” – jak mawiają nasi południowi sąsiedzi. Nasze zwycięstwo z Rosją to kraj ocalony przed okupacją. Tylko i aż tyle.

Nie wszystko rzecz jasna da się przewidzieć i nie każde zagrożenie jesteśmy w stanie zniwelować. Federacja to mocarstwo atomowe – o tym zawsze trzeba pamiętać. Stąd nadzieja, nie pewność.

Ta nadzieja winna się zasadzać na mocnych podstawach – najważniejszą z nich jest relatywna siła armii. Nasze wojsko musi być zdolne zadać Rosjanom takie straty, których wizja uczyni wojnę nieopłacalną.

Czy współczesne Wojsko Polskie ma taką moc? Już nie – i winą za to należy obciążyć polityków. Nie tylko tych, którzy rządzą nami w ostatnich latach.

Dziś, bez książkowej „Polisy”, nie dalibyśmy rady. Lecz scenariusz, w którym nie musielibyśmy sięgać po tak drastyczne środki, jest na wyciągnięcie ręki. Polska dysponuje potencjałem ekonomicznym, gospodarczym i intelektualnym na tyle dużym, by w nieodległej przyszłości zapewnić sobie poczucie bezpieczeństwa. (…). Trzeba nam tylko mądrych polityków. I dowódców, którzy nie będą nosić parasoli nad urzędnikami z politycznego nadania, a asertywnie wyartykułują potrzeby armii. I dopilnują ich realizacji.

Czas płynie i nie działa na naszą korzyść. (…)”.

romek

—–
Nz. głównym, ilustracyjnym, zniszczony ukraiński czołg. Okolice wioski Piski, wiosna 2015/fot. własne
Zdjęcie nr 2 – „Międzyrzecze” jako choinkowy prezent/fot. Roman Szaga

Postaw mi kawę na buycoffee.to