Idiota

W lesie, w pobliżu wyludnionej wioski w obwodzie donieckim, oddział armii ukraińskiej odnajduje masowy grób. A w nim kilkadziesiąt ciała bestialsko zamordowanych żołnierzy ZSU. Rząd w Kijowie obarcza winą separatystów i rosję, których oddziały zostały wyparte z tego obszaru kilka dni wcześniej. Świat się oburza, o sprawie donoszą wszystkie najważniejsze media.

Sposób, w jaki potraktowano ofiary – pętając im dłonie drutem i strzelając w potylicę – w Polsce przywołuje wspomnienia o mordzie katyńskim…

Tymczasem wspierani przez Moskwę rebelianci odpierają zarzuty i… odbijają utracone tereny. Na jaw wychodzą też informacje, które burzą dotychczasowy obraz wydarzeń.

Kto zatem stoi za zbrodnią? Jakie były jej okoliczności? Komu zależy na tym, by ich nie ujawniać? O tym jest moja powieść pt.: „Uwikłani”.

Napisałem ją w 2015 roku, to pokłosie moich pierwszych wyjazdów do Donbasu. Dzieje się w realiach ówczesnego konfliktu, choć nieco podkręcam dynamikę militarnych zdarzeń (kreślę scenariusz poważnej próby rekonkwisty i rosyjskiej na nią odpowiedzi). Opowieść snuję przez pryzmat losów czwórki Polaków, uwikłanych w wojnę po obu stronach barykady. Jedna z postaci to walczący w szeregach gwardii narodowej Ukrainy Michał Domański – i to on jest bohaterem poniższego fragmentu.

Obiecałem Czytelnikom, że „Uwikłanych” – z dedykacją i pozdrowieniami – wstawię do oferty na Patronite. Książkę można już zamawiać (oto aktywny link), a na zachętę podrzucam krótką opowieść z pierwszych kart tej historii.

*          *          *

Okolice Słowiańska, obwód doniecki, 21 lipca

Dowódca batalionu okazał się idiotą. Dobrym człowiekiem, ale idiotą – tak o pyzatym, czterdziestoletnim pułkowniku myślał tego ranka Domański. Siedział właśnie nad kawą, przy pomocy której próbował przepędzić zmęczenie po nieprzespanej nocy.

„Po najgorszej nocy w życiu” – Michał czuł, że znów zbiera mu się na mdłości. Właściwie to nie miał już czym rzygać, bo całą zawartość żołądka oddał kilka godzin wcześniej na leśną ściółkę. Ale skurcze nie odpuszczały, pobiegł więc za dom, wydalając z siebie niewielkie ilości kipiącej żółci.

– W porządku? – Wadim przyglądał mu się uważnie.

Domański pokręcił głową.

– Sam widzisz – odpowiedział.

– Nos do góry. – Lekarz podał Michałowi niedużą manierkę. – Flaki masz podrażnione, ale weź łyka, dobrze ci zrobi.

– Nie, nie chcę wódki. – Domański aż wzdrygnął się na samo wyobrażenie smaku alkoholu. – To prawda, że mają nas jeszcze dziś wycofać? – zapytał.

Wadim wzruszył ramionami.

– Tak mówią ludzie, ale czy tak będzie? – Medyk wziął haust wyskokowego napoju. – Organizacja to nie jest silna strona naszego wojska – dodał, znów przechylając manierkę. – Ale o tym przecież wiesz. – Wytarł usta dłonią.

– Oj, kurwa, wiem… – Michał skrzywił twarz w smutnym uśmiechu. Bałagan i niekompetencja, których świadkiem był przez ostatnie kilkanaście godzin, brutalnie obnażyły słabość już nie tyle wojska, co całego ukraińskiego państwa.

Informacja o makabrycznym znalezisku trafiła do kwatery głównej operacji antyterrorystycznej późnym popołudniem. „Nie ruszać – czekać!” – brzmiał lakoniczny rozkaz dowództwa ATO. Sztab Generalny, który również został poinformowany o zdarzeniu, rozkazał z kolei „natychmiast ustalić liczbę ofiar”. Czego nie dało się zrobić bez rozkopania grobu. Dowódca brygady, w skład której wchodził batalion Domańskiego, kazał więc kopać, i wysłał na miejsce dwóch prokuratorów. Ci, przez komórkę, skontaktowali się z dowódcą batalionu, radząc mu, by… nie rozpoczynał ekshumacji, póki na miejscu nie zjawi się ekipa dochodzeniowa ze sztabu ATO. Zdezorientowany i wściekły pułkownik rzucił telefonem o najbliższe drzewo, niszcząc aparat – i wtedy po raz pierwszy okazał się idiotą. Bo zamierzał wykonać rozkaz dowódcy brygady, który w międzyczasie zmienił zdanie, ale z jakichś powodów nie mógł tego zakomunikować przez radio, a próbował przez komórkę.

Chłopcy z kompanii Michała zaczęli więc odgarniać ziemię, odkrywając sześć kolejnych ciał. Więcej nie zdołali, bo choć udało się zorganizować reflektory, wieczorem prace wstrzymano. Stało się to na wniosek prokuratorów z Kijowa, którzy na pokładach śmigłowców lada moment mieli dotrzeć na miejsce. Gdy już przylecieli, jeden ze śledczych zrugał potwornie żołnierzy z łopatami, a pułkownika zapytał wprost, czy przypadkiem nie zależy mu na zacieraniu śladów.

Wtedy dowódca batalionu wyszedł na idiotę po raz drugi, bo zgodnie z prawdą powołał się na rozkaz dowódcy brygady. Ten, obecny już na polanie, zwalił winę na Sztab Generalny, a pułkownikowi – z dala od śledczych ze stolicy – zapowiedział rychły koniec kariery w szeregach gwardii narodowej.

A potem zaczął się kolejny cyrk.

Sprawa nagle okazała się bardzo pilna. Z jakiegoś powodu do rana miano wydobyć z grobu wszystkie ciała. Ponoć dowództwo ATO spodziewało się kontrataku rebeliantów, którzy przegrupowywali swoje siły kilka kilometrów dalej. Ekshumację powinny przeprowadzić profesjonalne ekipy, ale do północy udało się ściągnąć tylko kilku techników policyjnych z pobliskiego Słowiańska. Przez jakiś czas była jeszcze nadzieja, że dołączą do nich koledzy z sąsiedniego Kramatorska, lecz ci zapadli się pod ziemię podczas niedawnych walk o miasto. Mówiono, że przynajmniej niektórzy przyłączyli się do separatystów i razem z nimi wycofali się na wschód.

Prokuratorzy poprosili więc o pomoc żołnierzy. Ochotników, którzy wyciągali ciała do szóstej nad ranem. Wojskowi pracowali w maseczkach, które nie chroniły przed smrodem, i w rękawiczkach tak szczelnych, że po godzinie ich dłonie wyglądały jak galareta. Ale nikt nie narzekał – niemal cała kompania Domańskiego stawiła się na polanie, by na zmianę brać udział w ekshumacji. Michał czuł autentyczną dumę, wspominając teraz tę niezwykłą solidarność.

Zwłoki układali na brezentowych płachtach, równiutko, jedne przy drugich, okrywając je pałatkami. W nogach ciał położyli foliowe woreczki, do których trafiła zawartość kieszeni zamordowanych oraz kartonowe tabliczki z imieniem, otczestwem, nazwiskiem i stopniem. Te ostatnie były tylko przy dwudziestu ośmiu ciałach – czterech chłopaków nie udało się zidentyfikować na podstawie rzeczy osobistych.

O siódmej rano, gdy wszyscy spodziewali się przyjazdu zapowiadanych od dawna chłodni, na skraju zdobytego dzień wcześniej przysiołka wylądował śmigłowiec Mi‑17. Domański od razu poznał charakterystyczne logo wymalowane na burcie. Maszyna latała w barwach należącej do prezydenta Ukrainy telewizji KRAW‑SAT. Chwilę później pokład helikoptera opuściła ekipa reporterska, z gwiazdą ukraińskich mediów Sandrą Tarasiuk na czele. „Kto inny miałby poinformować naród o bestialskiej zbrodni separatystów, albo nawet samych Rosjan, jeśli nie pupilka Witalija Krawczenki?” – przyszło wówczas do głowy Michałowi.

Wtedy też uznał, że wie już, skąd naprawdę wzięła się presja, by jak najszybciej wydobyć ciała. „Gdyby zostawić zwłoki w oryginalnym ułożeniu, jedne na drugich, trudno byłoby ukazać skalę zbrodni” – kalkulował. Jednak Domański – jak się niebawem przekonał – niewiele wiedział o zasadach „robienia telewizji”. Tarasiuk bowiem, imponując dziesiątkom mężczyzn, którzy spodziewali się widoku mdlejącej paniusi, bez cienia emocji przeszła wzdłuż szeregu martwych ciał. I ku zdumieniu zebranych zaczęła krzyczeć, że ekipa ekshumacyjna powinna zostawić przynajmniej część zwłok w grobie. I nie zdejmować im drucianych pęt.

Pyzaty pułkownik stał obok czarnowłosej, długonogiej gwiazdy i długo milczał. Aż wreszcie nie wytrzymał i wrzasnął: „I co!? Mamy im znów zadrutować ręce!? Wrzucić z powrotem do grobu!?”. To wtedy, po raz trzeci, okazał się idiotą. Gdy Sandra Tarasiuk, w towarzystwie prokuratorów z Kijowa i kilku generałów ze sztabu ATO, paliła papierosy na skraju polany, żołnierze przenosili ciała szesnastu ofiar do grobu. W dole zaś inni wojskowi, w tym Domański, zakładali zabitym druty na ręce.

To, co wydarzyło się później, było na swój sposób jeszcze bardziej przejmujące. Michał w każdym razie czuł ciarki na plecach na wspomnienie tej sytuacji. Dowódca batalionu sam chwycił za łopatę i zaczął przysypywać zwłoki zgodnie z sugestiami operatora kamery. „Ja to nawet rozumiem” – mamrotał pod nosem. „W wojnie propagandowej liczą się mocne obrazy. A ludziom trzeba pokazać grozę tego, co się tutaj stało. Trzeba, prawda?” – pytał Domańskiego i innych podwładnych. „Rozumiem, rozumiem, rozumiem” – powtarzał jak nawiedzony, wciąż operując łopatą. I płakał.

Czyta się? Ta powieść zebrała sporo dobrych recenzji i wciąż odkrywana jest przez nowych Czytelników. Ufam, że właśnie znalazłem kolejnych.

Jutro wracam do bieżącego raportowania. A już dziś polecam Waszej uwadze poniższe przyciski – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Za które wszystkim pięknie dziękuję!

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

Nz. Okładka książki/Warbook/fot. Darek Prosiński

Autografy

Podpisywanie książek to robota podwyższonego ryzyka – dowiedziono to już dawno temu. Więc proszę się nie śmiać z pomarańczowego wdzianka, które mam na sobie. Bezpieczeństwo i Higiena Pracy ponad wszystko!

Siłowałem się dziś w wielkim centrum logistycznym, skąd jadą w Polskę książki chyba wszystkich wydawanych nad Wisłą autorów. Mój boziu, jaki to moloch. Magazyn wysokiego składowania, pełen podnośników, wózków widłowych i temu podobnych – stąd restrykcyjne reguły przebywania.

Tak czy inaczej, kilkaset autografów wyszło przed południem spod mojej ręki.

Pytacie, gdzie podpisane książki można dostać. Ano na stronie wydawnictwa lada moment pojawi się taka opcja. W przyszłym tygodniu wystartuje też zakładka „sklep” na moim koncie na Patronite.

Jeśli ktoś już kupił/zamówił „Alfabet…” w normalnej dystrybucji – nic straconego. Planuję co najmniej kilka wieczorów autorskich (najbliższy już w przyszłym tygodniu w Radomiu), więc będzie okazja i do podpisu, i do rozmowy. O spotkaniach będę informował na bieżąco.

A propos spotkań – organizują je szeroko pojęte instytucje kultury, szkoły, uczelnie; to one muszą mnie zaprosić. Więc jeśli ktoś chciałby Ogdowskiego u siebie, najpierw trzeba podrzucić sugestię lokalnej bibliotece czy domowi kultury. Lubię być w ruchu i spotykać się z Czytelnikami; dystanse nie mają tu większego znaczenia.

A już w poniedziałek widzimy się on-line – przypomnę się jeszcze po niedzieli, ale kto może – i chce – niech sobie rezerwuje czas między 19.00 a 21.00.

Dobrego weekendu Wam życzę i idę włożyć rękę w lód.

PS. Nie ma żadnej popeliny – kresek, kropek czy innych mini-wygibasów. Autograf jest prawilny, ba, poprzedzony pozdrowieniami.

—–

Szanowni, piszę dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Jestem wdzięczny za dotychczasowe subskrypcje i „kawy”, proszę też o następne, by móc dalej kontynuować pisarsko-dziennikarską aktywność. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Fot. Sławek Brudny

„Lajf”

EDIT!: Z powodu globalnej awarii YouTuba – z którą administratorzy serwisu prawdopodobnie już dziś sobie nie poradzą – spotkanie autorskie zostaje przeniesione na najbliższy poniedziałek 4 marca, na godz. 19.00. Za zmianę terminu przepraszam w imieniu swoim i organizatorów. Nasza rozmowa miała być transmitowana także na kanale Mateusza, a w obecnej sytuacji nie jest to możliwe. Stąd zmiana.

Ufam, że niezależnie od okoliczności niebawem się zobaczymy/usłyszymy.

ORYGINALNY WPIS: No to dziś wystartowała sprzedaż papierowej wersji „Alfabetu…”. Szukajcie w dobrych księgarniach.

Nieco wcześniej ruszyła przedsprzedaż, do nabycia były też e-booki, są zatem już Czytelnicy, którzy lekturę książki mają za sobą. Docierają do mnie pierwsze opinie i komentarze. Odbiór jest – najskromniej rzecz ujmując – dobry.

Co cieszy mnie niezmiernie, bo „Alfabet…” to chyba najważniejsza moja książka. A na pewno taka, w którą włożyłem najwięcej fizycznego i psychicznego wysiłku.

No ale konie wystartowały, teraz pozostaje czekać na wyniki tej gonitwy.

Rzecz jasna nie bezczynnie – zapraszam Was dziś na spotkanie, tym razem on-line. Więcej szczegółów znajdziecie na zdjęciu i pod tym linkiem. Pogadamy o „Alfabecie…”, nade wszystko jednak o Ukrainie. Spotkanie poprowadzi Mateusz Grzeszczuk z Podróży bez paszportu.

Widzimy się i słyszymy o 19.00!

—–

Szanowni, piszę dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Jestem wdzięczny za dotychczasowe subskrypcje i „kawy”, proszę też o następne, by móc dalej kontynuować pisarsko-dziennikarską aktywność. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Okazja

O nieuzasadnionym czarnowidztwie co do przyszłości Ukrainy, ale i o wyśrubowanych oczekiwaniach (także moich!) odnośnie wyniku wojny. O niezaprzeczalnym ukraińskim sukcesie, ale i straconych szansach – Ukrainy, Polski, całego Zachodu. O możliwej zmianie paradygmatu prowadzenia wojny na skutek ukraińskich doświadczeń. O rosyjskim bestialstwie (także o tym, jak bardzo się w tej kwestii pomyliłem) i konformizmie. O ukraińskiej potrzebie zachowania normalności. O tym, w że państwie walczącym o słuszną sprawę wcale nie jest tak, że nagle wszyscy stają się z automatu dobrzy i uczciwi (a więc również i o mojej naiwności). O rosyjskim rabunku populacyjnym oraz groźbach wysuwanych wobec krajów NATO. O tym wszystkim opowiadam w wywiadzie dla portalu Onet.pl, który przeprowadził ze mną Mateusz Zimmerman.

Poniżej zapis rozmowy. Mimo odmiennych standardów obowiązujących na blogu, zachowałem oryginalną pisownię wywiadu – stąd rosja i rosjanie z wielkiej litery.

Zapraszam do lektury – a jeśli ktoś woli czytać w layoucie onetowskim, artykuł znajdzie pod tym linkiem.

*          *          *

– Pisze pan o tej wojnie regularnie – dlatego zakładam, że siadając do pracy nad książką podsumowującą dwa lata rosyjskiej inwazji, trzeba się było od codziennych doniesień „odsunąć”, tak aby móc dostrzec większy i głębszy obraz. Co pan dzięki temu zobaczył?

– Że przy wszystkich zastrzeżeniach, o których opowiem za moment, mamy do czynienia z wielkim ukraińskim sukcesem.

Widzę w ostatnich tygodniach, że polska opinia publiczna w sprawie tej wojny pada ofiarą czarnowidztwa. Słychać to w mediach głównego nurtu, od wszelkiej maści komentatorów. Można odnieść wrażenie, że ukraińska obrona stoi u progu straszliwej katastrofy. To jest perspektywa „tunelowa”, obejmująca ledwie wycinek tych dwóch lat.

– Ale od tego nie uciekniemy. Upadła Awdijiwka, niedobory amunicji po stronie ukraińskiej nie są tajemnicą, okoliczności odwołania generała Załużnego też trudno postrzegać jako dobry znak – za to destrukcyjny zapał Rosjan nie słabnie…

– Obserwowałem na własne oczy kilka różnych konfliktów, dostrzegając, że każda wojna ma własną dynamikę, zmienność. Dzięki temu wiem m.in., że kiedy w ocenach zaczynają brać górę silne emocje, to trzeba je wyhamować – by nie pomylić się w ocenie sytuacji.

Mówiąc to nie ukrywam, że w ciągu tych dwóch lat sam takim emocjom ulegałem. Było we mnie sporo euforii, kiedy Rosjan udało się pogonić spod Kijowa albo gdy Ukraińcy przeprowadzili błyskotliwą operację charkowską. Nie potrafię zaprzeczyć, że na skutek tych wydarzeń i ja ustawiłem poprzeczkę oczekiwań wobec rezultatów wojny nieco za wysoko.

Bo to, co dzieje się dziś na froncie, nie napawa optymizmem. I skłania do stwierdzenia, że wojna w Ukrainie z dużym prawdopodobieństwem nie zakończy się tak, jakbyśmy sobie życzyli – czyli odzyskaniem przez Kijów wszystkich okupowanych terytoriów i miażdżącą klęską Rosji.

– Gdzie więc ten sukces?

– Ukraina już wygrała niepodległość. Zasadniczy cel agresji Putina – zajęcie dużej części tego państwa i podporządkowanie sobie całej reszty – nie został zrealizowany i nic nie wskazuje na to, by do tego doszło.

Ukraina toczy obecnie wojnę o kształt granic, a nie o to, czy nadal będzie odrębnym, suwerennym państwem z własną tożsamością. Jeśli to zestawimy ze wszystkim, co dwa lata temu wiedzieliśmy o różnicy potencjałów między Rosją i Ukrainą, to należy mówić o sukcesie Kijowa.

– Sam pan jednak przyznał, że stan bieżący nie napawa optymizmem.

– Jeden z kluczowych problemów ukraińskiej armii dotyczy dziś mobilizacji. Jej dotychczasowa formuła polegająca na oszczędzaniu młodszych pokoleń, jest nie do utrzymania. Front tak przetrzebił starsze roczniki, że bez młodych mężczyzn nie sposób odtwarzać stanów osobowych. Ba, nie sposób zachować podstawowych zdolności armii, bo przecież wielu „dziadków” – panów w wieku 45 plus – siedzi w okopach od dwóch lat i jest na granicy fizycznego i psychicznego wyczerpania.

Z drugiej strony, o czym słyszymy mniej, Rosjanie mają podobne problemy. Owszem, nadal mogą rzucić na front więcej ludzi niż Ukraińcy, ale nie są w stanie zdominować przeciwnika ilościową przewagą. Ich zasoby mobilizacyjne też nie są niewyczerpane.

– A kwestia amunicji?

– Do Ukraińców nie dociera jej dziś ani tyle, ile im obiecano, ani tyle, by zrównoważyć rosyjską siłę ognia. A przecież, jakkolwiek dzielni by nie byli, muszą mieć czym strzelać. Ale! To właściwy moment, by poczynić pewne zastrzeżenie: otóż moim zdaniem, kwestia pocisków artyleryjskich jest w publicznej debacie nadmiernie fetyszyzowana.

Wojna w Ukrainie nabrała charakteru dronowego. Niedostateczną ilość amunicji Ukraińcy zręcznie kompensują właśnie przy pomocy aparatów bezpilotowych; to one przejęły przynajmniej niektóre zadania artylerii. Po drugiej stronie – w innym zakresie, ale również borykającej się z niedostatkiem luf i wsadu – jest podobnie.

– A to nie jest raczej przymus podyktowany właśnie brakiem amunicji do armat, szczególnie tej precyzyjnej, a nie taktyka z wyboru?

– Oczywiście, że chodzi o mechanizm adaptacyjny, wynikły z faktu, że w Ukrainie nie walczą dwie zaawansowane technologicznie armie. Obie strony toczą „bieda-wojnę”. Specyficzną, ale i pouczającą dla reszty świata. Nie chcę tego przesądzać, ale mam przeczucie, że coraz szersze wykorzystanie dronów może zachwiać dotychczasowym kanonem używania artylerii na polu bitwy. Już choćby dlatego, że dron jest dużo tańszy niż pocisk.

– Jakiego rzędu to różnice?

– Typowy natowski pocisk kalibru 155 mm kosztuje w tej chwili parę tysięcy dolarów. Amunicja kierowana – czyli np. pocisk Excalibur i podobne rozwiązania – może być i kilkadziesiąt razy droższa. Tymczasem prosty dron to wydatek rzędu kilkuset dolarów, a ładunek wybuchowy, który można przenieść przy pomocy tego urządzenia, to kolejne kilkaset.

Oczywiście to nie działa tak, że wysłanie jednego drona przekłada się na jeden zniszczony czołg albo jednego zabitego żołnierza po stronie wroga – choćby dlatego, że obie strony stosują różne techniki zakłócania i strącania dronów. Ze stu aparatów do celu dotrze kilkanaście, na niektórych odcinkach frontu ledwie kilka.

– I to jest zadowalający odsetek?

– Bardziej zadowalający niż w przypadku tradycyjnej artylerii. Mało kto ze „zwykłych zjadaczy chleba” wie, że tylko promil wystrzeliwanych przez nią pocisków wyrządza przeciwnikowi fizyczne szkody, rozumiane jako zabicie czy zranienie. Nie mówię tu oczywiście o amunicji precyzyjnej. Z czysto księgowego punktu widzenia skuteczność artylerii jest niska – i stąd moje podejrzenie, że powszechne wykorzystanie dronów może doprowadzić do zmiany paradygmatu, w którym artyleria pozostaje „bogiem wojny”.

Z dronami w tym konflikcie może być inny problem: duża część podzespołów wykorzystywanych przy ich produkcji pochodzi z Chin. A przecież możemy wyobrazić sobie sytuację, w której Chińczycy zamykają temu czy innemu państwu albo organizacji dostęp do tych części – a z pewnością nie byłaby to Rosja, której Pekin w tym konflikcie sprzyja.

– Użył pan pojęcia: bieda-wojna – mamy tu technologiczne zapóźnienie, posowieckie nawyki, choćby taktyczne, i gospodarowanie ciągłym niedoborem. Czy armie NATO mogą się czegoś z tej wojny dowiedzieć?

– Nie tylko zachodnie opinie publiczne, ale również analitycy militarni i zawodowi wojskowi, przez lata trwali w przekonaniu o wysokiej jakości rosyjskiego wojska. Tymczasem Ukraińcy pokazali, że „druga armia świata” nie jest w stanie prowadzić nowoczesnej wojny o dużej intensywności – w sposób, który dawałby natychmiastowe i nokautujące rozstrzygnięcia.

– To wniosek ogólny, a jakiś konkret?

– Jako się rzekło, nie wiem, czy drony zdeklasują artylerię, ale już dziś – w oparciu właśnie o ukraińsko-rosyjskie doświadczenia – trudno wyobrazić sobie budowanie świadomości sytuacyjnej na polu bitwy bez ich udziału. To nie pozostanie bez wpływu na procesy modernizacyjne sojuszniczych armii, a przynajmniej nie powinno.

– Wracając do kondycji Rosjan: nie taki diabeł straszny, jak go malowaliśmy?

– Kilka lat temu napisałem powieść „Międzyrzecze. Cena przetrwania”. Osadziłem jej akcję w realiach hipotetycznej wojny polsko-rosyjskiej. Czytelnicy, którzy tej książki nie znają, mogą teraz do niej sięgnąć, by przekonać się, że w jakimś sensie przewidziałem przebieg wojny w Ukrainie. Mówię tu o założeniu, że armia średniej wielkości europejskiego państwa może skutecznie walczyć z rosyjską inwazją.

– Pan się już wcześniej naoglądał wojny z bliska. Czy coś pana w wojnie – rozumianej jako ponadczasowe zjawisko – zdziwiło, kiedy przyglądał się tej konkretnej?

– Odwołam się jeszcze raz do „Międzyrzecza”, bo czytelnik znajdzie tam też dowód na to, że jednego nie potrafiłem przewidzieć. Otóż zakładałem, że Rosjanie – jako armia – nie będą bestialscy.

Pochodzę z Torunia. W tym mieście nadejście Armii Czerwonej w 1945 roku, chociaż wiązało się z wyzwoleniem, było postrzegane jako koszmar – a to z powodu gwałtu, jakiego radzieccy żołnierze dopuścili się na ludności cywilnej. Niby miałem więc w głowie różne schematy myślowe, dotyczące „wojska ze Wschodu”. Tyle że odłożyłem je na półkę o nazwie „historia”. Założyłem, że mamy XXI wiek…

– Że wojny wyglądają inaczej – to pan chce powiedzieć?

Bo wyglądają, humanizują się. To z jednej strony efekt postępu technologicznego, z drugiej humanistycznej refleksji, która szeroko rozlała się zwłaszcza po świecie zachodnim.

Co do tego, kim jest Putin i czym jest putinizm, nie miałem wielkich złudzeń – ale zakładałem, że idee związane z wartością ludzkiego życia przenikły również do Rosji. I że przełożą się na sposób prowadzenia wojny.

– To chyba nie pan jeden się w tym pomylił.

– Tak – ale to żadne pocieszenie.

Już drugiego dnia pełnoskalowej inwazji widzieliśmy, jak Rosjanie przy użyciu wyrzutni Grad ostrzeliwują Saltówkę – dzielnicę mieszkaniową w Charkowie. Potem przyszły doniesienia z Mariupola, rujnowanego przez artylerię i lotnictwo.

Kiedy Ukraińcy odzyskali kontrolę nad Buczą, Irpieniem, Borodzianką i całą masą innych miejscowości, było już w pełni jasne, że Rosjanie po prostu wprzęgli barbarzyństwo w swój sposób prowadzenia wojny. „Na Wschodzie bez zmian”, skonkludowałem mocno tym zawiedziony.

– Zdaje się, że nie doceniliśmy przemocy jako fundamentu życia społecznego w Rosji.

– Przemoc to jedno, ale nie zapominałbym też o konformizmie. Putin nie musi się dziś obawiać żadnego istotnego oporu społecznego, jeśli chodzi o wojnę. Możemy sobie wyobrazić, że gdyby nasiliła się akcja mobilizacyjna w większych miastach, pojawiłyby się zarzewia buntu – ale to byłby sprzeciw oparty nie na wartościach, a na strachu o życie potencjalnych poborowych.

Zresztą, to już i tak byłoby coś. Po wybuchu wojny w Czeczenii w Rosji mocno uaktywnił się Komitet Matek Żołnierzy – dziś nic takiego się nie dzieje. Protesty, jeśli o jakichś słyszymy, dotyczą np. tego, że żonie jakiegoś żołnierza pensja nie wpłynęła na konto w terminie. Putinizm, niestety, do spodu przeorał także etyczno-moralną kondycję rosyjskiego społeczeństwa.

– A co pan w wojnie zobaczył niezmiennego?

Zdolność ludzi do adaptacji do nienormalnych warunków. Zawsze mnie to fascynowało, choćby z uwagi na moje socjologiczne wykształcenie.

Widziałem to na wojnie już wcześniej, również w Ukrainie podczas poprzedniej odsłony konfliktu. Mam mnóstwo takich wspomnień – oto jestem 15-20 kilometrów od linii walk, słychać artylerię, co jakiś czas nawet spada w okolicy jakiś pocisk. Część mieszkańców oczywiście uciekła, ale życie toczy się w miarę normalnym rytmem: jest sklep, jeżdżą auta, działa szkoła i przedszkole itd. Gdyby „wyłączyć fonię”, można by odnieść wrażenie, że nic się nie zmieniło.

Na przełomie września i października ubiegłego roku objechałem spory kawał Ukrainy. Byłem w miejscowościach przyfrontowych, gdzie właściwie żadnych ludzi już nie było. Ale w odległości kilkudziesięciu, a już na pewno kilkuset kilometrów, toczyło się zwykłe życie. W Połtawie widziałem wycieczki szkolne, pełne restauracyjne ogródki, w których poza zwykłymi nasiadówkami odbywały np. urodzinowe imprezy.

Zresztą, co tu dużo mówić – w Chersoniu, w bezpośrednim zasięgu rosyjskich armat, w takim właśnie ogródku zjadłem kilka razy obiad.

– Pozór normalności?

– Wszystko to, co uważamy za normalność i z czym jesteśmy oswojeni. O wojnie przypominają Ukraińcom alarmy przeciwlotnicze, choć ludzie na nie zwykle już nie reagują. Czytać o takim przystosowaniu w książkach to jedno, a widzieć je na własne oczy to coś innego. Za każdym razem, od lat, zmagam się z poczuciem surrealizmu.

– Skoro mowa o normalności w Ukrainie – jakimś wstydliwym objawem tejże jest powrót korupcji.

– Na początku inwazji to zjawisko z jednej strony osłabło, z drugiej – woleliśmy go nie widzieć i sami Ukraińcy chyba też. Pamiętam, jak podczas walk o Czernihów dotarły do mnie doniesienia, że ukraińskim żołnierzom jakiś zaopatrzeniowiec oferował „wykupienie” dodatkowej amunicji. Nie dałem temu wiary, choć przecież taka historia nie powinna mnie zaskakiwać – natykałem się na różne oblicza korupcji podczas moich wcześniejszych podróży do Ukrainy.

Kraj zmaga się z tą plagą od zarania niepodległości. Do tego dochodzi uniwersalna prawidłowość: gdzie toczy się wojna, tam zawsze pojawiają się tłuste koty, które się na niej pasą.

Warto to widzieć we właściwych proporcjach. Sam długo sobie idealizowałem obraz Ukrainy. Zakochałem się w kraju, który chce zmiany, wydostania się z posowieckiej strefy wpływów. Nie mówię, że korupcja to unieważnia – mówię, że to nigdy nie działa tak, że w państwie walczącym o słuszną sprawę nagle wszyscy stają się z automatu dobrzy i uczciwi.

– Pan pokazuje na paru przykładach, że ta wojna ma wymiar także grabieżczy – ta jej warstwa jest chyba nie do końca dostrzegana na Zachodzie.

– Rzeczywiście łatwiej nam widzieć ten konflikt w kategoriach terytorialnych czy czysto militarnych – czyli to, że Moskwa traktuje Ukrainę jako teren do zbudowania sobie głębi strategicznej, czegoś w rodzaju bufora, który miałby chronić miękkie podbrzusze Matki Rosji. Ale tam pod spodem jest jeszcze coś innego: próba potraktowania Ukrainy jako wartościowego zasobu ludzkiego.

Rosyjskie społeczeństwo jest w koszmarnym stanie, jeśli idzie o demografię i zdrowie publiczne. Mówię m.in. o średniej długości życia i dostępie do opieki medycznej – te i inne wskaźniki lokują Rosję poza kręgiem krajów rozwiniętych.

Oczywiście jej mieszkańcy są świadomi, w jakim państwie żyją. Ale jakakolwiek perspektywa zmiany tego stanu rzeczy łączy im się w głowach z przywiązaniem do statusu mocarstwa. I dla jego utrzymania są gotowi popierać takie narzędzia, które w kategoriach cywilizowanego świata się nie mieszczą.

– Na przykład grabież dzieci?

– Nie tylko. W 2014 roku Rosjanie zajęli Krym: powiększyli swój rezerwuar demograficzny o 2,5 mln ludzi, i to bez większych kosztów. „Specjalna operacja wojskowa” też miała tak wyglądać.

Z perspektywy dzisiejszej Rosji, Ukraina to kilkadziesiąt milionów ludzi: białych – w rozumieniu: „lepszych” od ludów azjatyckich czy kaukaskich – prawosławnych i stosunkowo dobrze wykształconych. A przede wszystkim: kulturowo bliskich, co ułatwia ich „wchłonięcie”.

– Bliskich?

– Niezależnie od w pełni zrozumiałej chęci Ukraińców do zerwania więzi z rosyjskością, tej kulturowej bliskości nie da się zaprzeczyć. Tylko że Rosja dla Ukraińców nie jest cywilizacyjną obietnicą ani punktem odniesienia. Ukraińskie społeczeństwo w miażdżącej większości wybiera dziś Zachód, jego wartości, nie „ruski mir”. Moskwie, która nie może zdobyć „serc i umysłów” tych ludzi, pozostaje metoda populacyjnego rabunku.

– Zachód nie zostawił Ukrainy samej po inwazji – ale jednocześnie jego wsparcie bez przerwy podlega zasadzie: za mało, za późno. Teraz widzimy, jak przykręcenie amerykańskiego kurka z pomocą wojskową przekłada się na sytuację na froncie. Co myśleć o tych sprzecznościach?

– Przed 24 lutego 2022 roku nie było na Zachodzie wielkiego przekonania, że Ukraina przetrwa. To przekładało się na symboliczne dostawy broni, obliczone na to, żeby napsuć Rosjanom krwi, gdyby się jednak porwali na inwazję. Kiedy okazało się, że armia najeźdźcy nie jest wcale niezwyciężona i jej pokonanie nie byłoby cudem, pojawiła się w zachodnich elitach obawa.

Uznano, że Rosji nie można pokonać szybko ani zdecydowanie, bo skutkiem byłby kolaps państwa rosyjskiego, co z kolei byłoby straszliwym scenariuszem – mówimy bowiem o kraju, który dysponuje sześcioma tysiącami głowic nuklearnych. A co jeśli wpadną one w ręce podmiotów mających „jeszcze krótszy lont” niż obecne kremlowskie władze? Ten lęk do dziś kształtuje myślenie zachodnich elit o zbrojnym wspieraniu Kijowa. Dawano więc Ukrainie dość, by Rosjanom uniemożliwić zajęcie tego kraju – ale zarazem nie tyle, by Ukraińcy mogli przepędzić najeźdźców z własnej ziemi i wybić im z głowy ewentualną powtórkę.

Ale i nie zapominajmy o zdolnościach armii ukraińskiej do absorpcji zachodniego sprzętu. Na Zaporożu widzieliśmy, czym się może skończyć użycie świetnych skądinąd niemieckich czołgów w sposób, do jakiego nawykli Ukraińcy. Leopardy po prostu nie miały szans zrealizować swoich zadań. Takie epizody mówią nam, jak ważne jest szkolenie. Prawdziwe, rozłożone w czasie, a nie powierzchowne, trwające kilka czy kilkanaście tygodni.

– Od kilku tygodni coraz częściej słychać, że Rosja w perspektywie kilku lat może spróbować ataku na któreś z państw NATO. To są pańskim zdaniem realistyczne ostrzeżenia?

– Jeśli ktoś stawia prognozę, w której Rosjanie za dwa-trzy lata wjeżdżają do Polski na czołgach, to tego rodzaju wizje trochę mnie śmieszą.

Ta armia nie była i nie jest w stanie poradzić sobie z Ukraińcami, a przecież to ich musiałaby najpierw pokonać, żeby ruszyć dalej na zachód. Mało tego: w takim scenariuszu nadziałaby się na wojsko natowskie – o wiele bardziej zaawansowane technologicznie.

Moim zdaniem, pojawianie się takich przewidywań wynika z dwóch powodów. O jednym powiem za chwilę, drugi wiąże się ze specyfiką współczesnych mediów. Straszenie po prostu się opłaca: ludzie lubią się trochę bać, a media lubią na tym zarabiać.

– Jeśli więc nie próba inwazji – to co?

– Zagrożenia hybrydowe. Próby wzniecania niepokoju wszędzie tam, gdzie można wykorzystać choćby rosyjską mniejszość – czyli w państwach bałtyckich. Sabotaż. Dywersja. Dezinformacja.

To ostatnie wydaje mi się szczególnie groźne. Rosjanie bardzo sprawnie używają rozmaitych technik dezinformacyjnych, by doprowadzić do sytuacji, w której obywatele państw NATO i UE nie wierzą swoim rządom. Przed wojną mieliśmy próbkę takich działań w kwestii pandemii i szczepień – Rosjanie znakomicie to rozgrywali.

Mówimy o metodzie małych kroków, mało widocznych na co dzień – i dlatego wydaje mi się ona tak niebezpieczna. Efektem ma być „poszatkowanie” zachodnich opinii publicznych, sparaliżowanie ich przez wzajemną nieufność – i to wszystko ma upośledzać procesy decyzyjne, gospodarcze, a w ostatecznym rozrachunku również zdolności militarne Zachodu. Tego powinniśmy się obawiać.

– A rosyjskich czołgów nie?

– Ryzyko, że Rosja przyniesie tutaj wojnę i zaleje Europę wojskiem jest znikome. Jeśli ten scenariusz budzi w kimś lęk, to mogę odpowiedzieć tylko w jeden sposób: można to ryzyko obniżyć jeszcze bliżej zera. Jak? Pomagając Ukrainie. Tu i teraz.

To w tym prostym przekazie kryje się drugi powód alarmistycznych doniesień. Mają nas one zmobilizować.

Po dwóch latach tej wojny jest we mnie rozczarowanie i optymizm. Rozczarowanie – bo Zachód przegapił już kilka okazji, żeby Rosję po prostu pokonać. Znieść egzystencjalne zagrożenie dla Wschodu kontynentu. Optymizm – bo to ciągle jest możliwe. Pozwólmy Ukraińcom prowadzić wojnę bez niedostatków, dajmy im wszystkie niezbędne narzędzia. A dostaniemy Rosję tak osłabioną, że niezdolną do agresji na wiele, wiele lat. Ukraina wciąż może nam wywalczyć czas na zbrojenia, konwersję przemysłu, ściślejszą integrację. Jeśli go dobrze wykorzystamy, „okienko strategicznych okazji” może się dla Moskwy już nigdy nie otworzyć.

– Dziękuję za rozmowę.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. Okaleczona Saltówka, gdzie niemrawo – z uwagi na brak pieniędzy – toczy się odbudowa/fot. własne

Alfabet

No dobra, niech się dzieje! Skoro EMPiK odpalił już przedsprzedaż, nie ma co kryć się po kątach…

Tak wygląda okładka „Alfabetu…”, do której wykorzystaliśmy zdjęcie mojego autorstwa. Przy innej okazji opowiem o nim nieco więcej.

Premiera książki zaplanowana jest na 28 lutego. Będę wdzięczny, jeśli poniesiecie wieść w świat.

—–

Dziękuję za uwagę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -