Notka

Szanowni, jeszcze książka, jeszcze mnie wessało. Akceptuję właśnie redakcyjne poprawki, uwzględniam sugestie – wszystko po to, by „Alfabet…” w ostatecznej wersji był dziełem skończonym. Wypieszczonym czy jak kto woli – wycyzelowanym. Ale to już naprawdę „kropka nad i”.

Od poniedziałku wracam do regularnego komentowania wojny w Ukrainie.

A dziś ostatnia „około-książkowa wrzutka” – notka redakcyjna, zilustrowana jednym z pomysłów na okładkę tylną „Alfabetu…” (ostatecznie druga strona oprawy będzie inna, choć również przedstawiająca mnie „na robocie”).

Oto treść rzeczonej notki:

Wojna w Ukrainie trwa już dziesięć lat, właśnie zaczął się trzeci rok jej pełnoskalowej odsłony. Konflikt pochłonął setki tysięcy ofiar, stając się jednym z najkrwawszych w najnowszych dziejach ludzkości. A toczy się tuż za progiem, u granic Rzeczpospolitej.

Ukraińcy walczą o siebie i dla siebie, ale krwawią też i dla nas. „To moja wojna”, pisze Ogdowski i do takiej wizji konfliktu stara się nas przekonać.

Raz jest to intymna relacja reportera. Innym razem twarda analiza, za którą stoi solidny warsztat i wiedza z zakresu historii, wojskowości i socjologii. W jeszcze innych fragmentach mamy do czynienia z publicystyką – opiniami autora cechującymi się nie tylko dobrym piórem, ale i racjonalną argumentacją.

Przede wszystkim jednak „Alfabet…” to solidne kompendium wiedzy na temat rosyjsko-ukraińskiej wojny.

To nie jest książka kogoś, kto obserwuje zmagania na Wschodzie z daleka i pisze, co mu się wydaje. To relacja człowieka, który brutalność wojny poznał na własnej skórze. Który zna Ukrainę i Ukraińców i któremu nieobce są też melodie grające w duszy agresora. Odtwarza je nam, samemu usiłując zrozumieć, po co Rosji i Rosjanom ta wojna.

Tę książkę koniecznie trzeba przeczytać.

Daje radę? Zachęca?

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Fot. Darek Prosiński

„Prosiak”

Dziś opowiem Wam o jednym z najodważniejszych spośród ludzi, których znam. A życie tak mi się ułożyło, że spotkałem mnóstwo naprawdę odważnych kobiet i mężczyzn.

Darka – dla znajomych „Prosiaka”, dla mnie od zawsze „Daro” – poznałem 10 lat temu, na premierze jednej ze swoich książek. Człowiek z aparatem, podesłany przez zaprzyjaźnioną redakcję, miał przygotować materiał ilustracyjny do rozmowy ze mną. Banał, który nieco ponad rok później przerodził się w „turbo-męską” przygodę, gdy pojechaliśmy do ogarniętej wojną wschodniej Ukrainy. W sumie pracowaliśmy razem podczas czterech reporterskich wypraw, w trakcie których Darek dał się poznać jako człowiek o stalowych nerwach, a zarazem bardzo wrażliwy i uważny fotoreporter. No i kumpel-jajcarz.

Któregoś razu, w Doniecku, zaczepił nas monumentalny Lenin sterczący na placu w centrum miasta. Zaczepił, bo prowokował samym swoim byciem. Człowiek mimo wieku miewa różne głupawki, mnie zamarzyło się wleźć na postument i naszczać na nogę Wodza Rewolucji. Problem w tym, że obok stał milicyjny samochód, którego załoga pilnowała spokoju Włodzimierza Ilicza. Wiosną 2015 roku w Donbasie ostro się tłukli, no a my byliśmy Polakami – trochę za dużo tych ryzyk, uznaliśmy zgodnie.

– No to chuja oplujemy – zaproponował Darek.

Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Siarczyście, z dużą zawartością gęstego (zresztą inaczej by się nie dało, bo chrochać trzeba było w górę). Pod nosem separskiej milicji. Chciałbym napisać, że ku chwale Ojczyzny, ale przecież to nieprawda. Wyczyn ów był dla jaj, choć niezbyt mądry, bo jakby nas sowieciarze obczaili, byłoby raczej krucho.

Krucho byłoby ze mną pewnego czerwcowego przedpołudnia tego samego roku, kiedy ogień separatystów lub rosjan dopadł nas na rumowisku domu wczasowego „Majak” w Szyrokino. W którymś momencie przez nieuwagę przystanąłem w świetle okna. Nagle poczułem silne uderzenie – nachylony „Prosiak” walnął mnie w bok aż się zatoczyłem. Niemal jednocześnie usłyszałem charakterystyczny dźwięk pocisków bijących po ścianie. Oberwałem odpryskami tynku, ale poza tym nic mi się nie stało. A mogło, gdyby nie gwałtowna i wymuszona zmiana pozycji.

Tego samego dnia wieczorem Darek zrobił zdjęcie żołnierza ostrzeliwującego rosyjskie pozycje z potężnego karabinu DSzK. Moim zdaniem, to jedno z najlepszych battle photos, jakie wyszło spod ręki polskiego fotoreportera w Ukrainie. Nie zastanawiałem się wcale, gdy „Prosiak” zaproponował użycie tej fotografii na okładce mojej ukraińskiej powieści („Uwikłani”).

Ale już wtedy Darkowi nie wystarczało samo dokumentowanie konfliktu; chciał czegoś więcej. Nie zdziwiłem się więc, gdy po wybuchu pełnoskalowej wojny oznajmił, że jedzie na wschód jako ratownik medyczny. Szkolił się w tym zakresie dużo wcześniej, jego apteczka i umiejętności z czasów naszych wspólnych eskapad były imponujące. Skądinąd to właśnie Darek namówił mnie na kurs medycyny pola walki.

Nie wiem, ilu ukraińskim żołnierzom „Prosiak” uratował życie – nie rozmawialiśmy zbyt często. Z tymi wojennymi przyjaźniami to w ogóle jest tak, że trudno je utrzymać w realiach codzienności. Znikł mi Daro z radaru, ale wiedziałem, że bywał tam, gdzie najgorzej. Gdzie rannych i poszkodowanych było najwięcej.

Ostatni raz rozmawialiśmy na początku tego roku (potem jeszcze kilka razy wysyłaliśmy sobie wiadomości) – przygotowywałem się wówczas do wyjazdu do Bachmutu.

– Marcinku, dobrze się zabezpiecz, bo tam lata tyle żelastwa, że nie da się tego porównać z niczym, co wcześniej przeżyliśmy – radził. – Mówię ci, zginąć tam jest strasznie łatwo.

A Darek nie zginął. I włos mu z głowy nie spadał. Szczęście opuściło go kilka tygodni temu, w Polsce. W domu. W środku nocy jego mieszkanie zajęło się ogniem, a „Prosiak” z poważnymi obrażeniami trafił do szpitala. Przeżył, ale przed nim długa i kosztowna rehabilitacja. A wypalone mieszkanie wymaga poważnego remontu. Przyjaciele Darka utworzyli zbiórkę, a ja proszę Was o jej wsparcie. Dla człowieka, który z narażeniem życia pomagał innym, a teraz sam potrzebuje pomocy. Dla jednego z najodważniejszych spośród ludzi, których znam. Darka Prosińskiego.

Oto link do zbiórki.

Nz. Darek w okopach pod Mariupolem, lato 2015 roku/fot. własne

„Pelikany”

Zimą 2012 roku trafiłem do dystryktu Moqur w Afganistanie. Rejon nie cieszył się najlepszą opinią – talibowie czuli się tam dużo swobodniej niż wojskowi z rządowej armii afgańskiej czy żołnierze Wojska Polskiego. „Chcesz wyłapać eprega albo wjechać na ajdika? Jedź do Moquru” – mówili nasi misjonarze. Ów żart utrzymany w konwencji turystycznej zachęty był typowym przykładem wojskowego czarnego humoru. Bazując na tej konwencji, tuż przed wyjazdem napisałem do dobrego kolegi: „Zobaczymy, jakie atrakcje zaoferują mi turbaniarze”.

I lipa. Wjeżdżałem do Moquru kilka razy, w konwojach i patrolach – i poza jednym przypadkowym ostrzałem i odnalezieniem przez saperów dwóch założonych przy drodze ładunków wybuchowych, nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Za to byłem świadkiem osobliwego zdarzenia z udziałem Rosomaka – potężnej maszyny w bojowej wersji. Wjechaliśmy do bazy armii afgańskiej, konwój się zatrzymał, ludzie opuścili pojazdy. Zamierzałem się rozejrzeć, gdy głośne „o kurwa!” zwróciło moją uwagę. Jeden z „rośków” właśnie przewracał się na bok niczym tonąca łódź. Lewa burta zapadała się w błocie przez kilkanaście sekund. Gdy było po wszystkim, transporter zastygł w solidnym przechyle. Zrobiłem zdjęcia z kilku różnych pozycji i jedną z fotografii posłałem wspomnianemu kumplowi. „Moqur nie zawiódł”, napisałem, dodając emotikona puszczającego oczko. „Wyjebało go na minie? Nieźle…”, przeczytałem w odpowiedzi.

Wyjaśniłem kontekst, ale cała historia uświadomiła mi, jak łatwo manipulować nawet oczywistym zdawałoby się obrazem. Nie lubię sformułowania „ciemny lud wszystko kupi”, ale niestety, coś na rzeczy jest. W rosyjsko-ukraińskiej wojnie informacyjnej, Kreml wielokrotnie korzysta z owej ciemnoty. I mniejsza już o ładowanie kłamstw i przeinaczeń do łbów rosjanom – na naszym polskim odcinku skarpetkosceptyczni aktywiści robią dokładnie to samo. Jeden z takich ancymonów zamieścił kilka dni temu na Twitterze zdjęcie wypalonego czołgu z informacją, że to jeden z polskich T-72 (przekazanych Ukrainie), że rosjanie się rozkręcają i że takich wraków będzie więcej. Niewprawne oko nie znalazłoby podstaw do podważenia takiego opisu, wprawne bez trudu dostrzegło, że sfajczona „siedem-dwójka” to wersja B3, używana przez armię rosyjską (z elementami, które wskazywały, że mamy do czynienia z ubiegłoroczną, wojenną już modernizacją). No ale, sądząc po komentarzach, ileś „pelikanów” „łyknęło ściemę”.

W rusnecie – skąd następuje eksport dalej, także do naszej przestrzeni informacyjnej – sporo jest zdjęć zachodniego sprzętu ciężkiego, ilustrujących jego rzekome słabości. Wcześniej widzieliśmy już „zniszczone” na froncie Leopardy czy Abramsy; rosyjska propaganda wykorzystywała w ten sposób archiwalne fotografie wykonane w Syrii, Iraku czy na natowskich poligonach (w tym ostatnim przypadku zdjęcia przedstawiały skutki wypadków, do których doszło podczas ćwiczeń). Miał to być „dowód” skuteczności rosjan w obliczu zachodniej techniki. Ów trik został zarzucony – moskale „nie niszczą” już tanków i BWP-ów z USA czy Niemiec, ale te i tak „kompromitują się” podczas szkoleń i wdrażania do ukraińskiej armii. Przegrywają w starciu z ukraińskim terenem (a więc nie nadają się na wojnę we wschodniej Europie), są też zbyt delikatne jak na nawyki Ukraińców (bądź też, w innej wersji, Ukraińcy są „za głupi”, by je użytkować). I tak możemy sobie zobaczyć utopionego w rzece Mardera czy nurkującego w błocie Bradleya. By nie było wątpliwości, że to sprzęt ZSU, pojazdy mają wymalowane na pancerzach charakterystyczne krzyże. Wymalowane podczas obróbki, rzecz w tym bowiem, że zdjęcie Mardera wykonano w Afganistanie, a Bradleya w Iraku – co łatwo ustalić nawet bez znajomości technikaliów czy charakterystycznych cech przyrody. Wystarczy sięgnąć do wyszukiwarki obrazów. No ale „ciemny lud wszystko kupi”…

Bezczelność i prostactwo rosyjskiego przekazu ma wiele postaci, także „niewizualną”. Dowiódł tego już wielokrotnie dmitrij pieskow, rzecznik Kremla, ostatnio w wywiadzie udzielonym bośniackiej telewizji ATV. Plugawy łgarz rzekł m.in. coś takiego: „My nie prowadzimy wojny. Prowadzenie wojny to zupełnie inna sprawa, to totalne zniszczenie infrastruktury, totalne zniszczenie miast i tak dalej. Nie robimy tego. Próbujemy ratować infrastrukturę, a od prawie dwóch lat próbujemy ratować ludzkie życie”. „Jakbym był pryszczaty na jedno oko, to może bym uwierzył”, skomentował ów wywód jeden z moich Czytelników. Trudno o lepsze podsumowanie. Niestety, mimo oczywistej niedorzeczności – popartej tysiącami materialnych dowodów – i w tym przypadku istnieją stada „pelikanów”. Części z nich już nigdy nie da się przekonać, że funkcjonują w alternatywnej rzeczywistości. Tym, których stać jeszcze na odrobinę racjonalnego myślenia, chciałbym pokazać kilka zdjęć ilustrujących rosyjskie „nie-niszczenie infrastruktury”. To fotografie Darka Prosińskiego, wykonane w Awdijiwce i w drodze do tego miasta, zaledwie kilka dni temu. Tak wygląda ziemia, na której nogę postawił – bądź próbuje postawić – rosyjski żołnierz.

Te zdjęcia są bez retuszu…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Ilustracje

Znamy już tegorocznych laureatów Pulitzera – w kategorii fotografii newsowej główną nagrodę zdobył zespół fotoreporterów „Associated Press”, za zdjęcia dokumentujące wojnę w Ukrainie. Wyróżnione fotografie ukazują pierwsze miesiące rosyjskiej inwazji, wiele zostało wykonanych podczas zagłady Mariupola. Ale są pośród nich także niezwykle przejmujące ilustracje z Buczy – zamieszczam tu link do galerii, sami się przekonajcie. Jeśli ktoś szuka odpowiedzi na pytanie „o co jest ta wojna?”, po przejrzeniu katalogu na wskroś pozna ukraińskie motywacje.

—–

Pozostając przy zdjęciach – załączona fotografia powstała kilka dni temu w Awdijiwce, jednym z donieckich miasteczek-twierdz, o które toczą się najcięższe walki.

– Zobaczyłem kobitkę, która pieli grządki – opowiada Darek Prosiński, autor zdjęcia. – Nie miałem aparatu, tylko telefon, odruchowo po niego sięgnąłem. Sytuacja była surrealistyczna – wokół grzmiały działa, w okolicy spadały pociski, a ta pani jak gdyby nic pielęgnowała przydomowy ogródek. Nie miałem serca jej powiedzieć, że przecież zaraz to wszystko trafi szlag…

To zaskakujący zbieg okoliczności, bo Darek zadzwonił do mnie dwa, może trzy dni po tym, jak usłyszałem podobną opowieść. Mniejsza o kontekst – mój rozmówca zrelacjonował mi historię z czasów Powstania Warszawskiego. O starszym mężczyźnie, który jeszcze we wrześniu 1944 roku, w niezajętej przez Niemców części stolicy, codziennie o tej samej porze wychodził na balon i podlewał kwiaty – zdaje się, że pelargonie; wybaczcie, nie mam pamięci do roślin. No więc tamtego lata ogromne połacie miasta już płonęły, a on mimo wszystko troszczył się o swoje rośliny.

Nawyk, który nie pozwalał zwariować? Owszem, choć zapewne też coś jeszcze. Nie wiem, czy trzeba do tego wojny – pewnie nie – ale to w czasie wojny, gdy wokół otacza nas bezmiar okrucieństwa serwowanego ludziom przez ludzi, łatwiej nam obdarzać rośliny sentymentem. Jakby motywowała nas ujawniana wówczas po całości kruchość materii.

I chyba wiem, o czym piszę – zimą 2015 roku utknąłem na blok-poście ustawionym przez armię ukraińską na drodze z Popasnej. W miasteczku trwały wówczas ciężkie walki, wielu mieszkańców zdecydowało się uciec. Wciąż mam przed oczyma starego moskwicza wyładowanego po dach domowymi sprzętami. Za kółkiem siedział młody mężczyzna, obok równolatka, najpewniej żona, trzymająca na kolanach najwyżej roczne dziecko. Auto ciągnęło przyczepkę, a właściwie klatkę na kółkach, w której podróżowała dorodna świnia. Na dachu klatko-przyczepy zamocowano kolejne toboły, na wolnym fragmencie platformy stała zaś… doniczka z okazałym kwiatem. Właściwie to drzewkiem, które niczym chybotliwy maszt co rusz wystawało ponad obrys zabytkowej fury. „Na chuj im ta witka!?” – nie miałem bladego pojęcia. Prosiak był oczywistym wyborem, ale palma (nie wiem czy palma – tak ją sobie w głowie nazwałem)?

Dziś już łatwiej byłoby mi nie zastanawiać się nad tak (nie)oczywistym wyborem przedmiotów przeznaczonych do ewakuacji.

—–

Wróćmy do Darka, bo to ciekawa postać. Pracowaliśmy razem w Donbasie w 2015 i 2016 roku. Daro robił zdjęcia, wyborne; jedno z nich posłużyło za okładkę „Uwikłanych”, mojej ukraińskiej powieści. Miał chłop oko i potrafił kreować ciekawe wydarzenia.

– Jestem w kiblu – szeptał któregoś razu do telefonu. – Schowałem się przed tym specnazowcem, któremu zrobiłem zdjęcie.

Nie mogłem powstrzymać śmiechu. Był kwiecień 2015 roku, kręciliśmy się (ja i trzech innych dziennikarzy) po dworcu autobusowym w Doniecku. Darek wnet wypatrzył mężczyznę w charakterystycznym mundurze, z flagą rosji na ramieniu. I poszedł za nim z aparatem, niby to robiąc zdjęcia przypadkowym podróżnym (myśmy, podczas tamtego wyjazdu, naprawdę dokumentowali codzienne życie mieszkańców separatystycznej stolicy). Poszedł, przepadł – a kilka minut później zadzwonił z kibla. Musicie wiedzieć, że wiosną 2015 roku rosyjskiej armii ależ skąd! w Donbasie nie było (walczyli wyłącznie miejscowi traktorzyści, górnicy i hutnicy…). A jednak była, a Darek miał to na zdjęciu.

Ale rusek chyba się zorientował, że ktoś go „sfocił z partyzanta”… Prawdę mówiąc, nie wiem, czy specnazowiec byłby w stanie pokonać Darka na pięści; pewnie nie. Niestety, skubaniec miał broń i kilku kolegów.

– Dasz radę zwiać, czy mamy robić zamieszanie? – sytuacja nadal wydawała się zabawna, ale widziałem już potencjalne zagrożenia.

– Dam. Zwijajcie się, a ja do was dołączę – usłyszałem.

I dołączył. Wcześniej zgubił trop, nie stracił aparatu i wyjątkowej w tamtym okresie fotografii.

Dziś Darek regularnie wraca do Ukrainy – już nie jako fotoreporter, a ratownik medyczny. Pracował na froncie, towarzyszy jako „medyczna obstawa” wolontariuszom wożącym na wschód pomoc humanitarną. Ale „genu nie wytrzebisz”, sięga więc Daro po aparat czy telefon, gdy coś mu się przytrafi. Zerknijcie czasem na jego instagramowy profil, bo warto. Tę wojnę należy opowiadać na różne sposoby, wymowne ilustracje to jeden z nich.

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -