Kulisy

Jak szacuje amerykański Instytut Studiów nad Wojną, gdyby Ukraina otrzymała pociski Tomahawk o zasięgu 2,5 tys. km, w obszarze ich rażenia znalazłoby się 1945 rosyjskich obiektów o znaczeniu militarnym. Gdyby nad Dniepr dotarły rakiety o zasięgu do 1,6 tys. km – wówczas byłoby to 1655 potencjalnych celów. Niemal całe zaplecze machiny wojennej putina funkcjonowałoby zatem w realiach stałego zagrożenia. A utrata tylko niektórych obiektów oznaczałaby poważne kłopoty. Dla przykładu, produkcja Szahedów odbywa się w jednym miejscu – w republice Tatarstanu, 1300 km od Ukrainy. Zniszczenie tej fabryki odebrałoby rosjanom podstawowe narzędzie presji na Kijów.

I właśnie stąd bierze się nerwowa reakcja Kremla na doniesienia o możliwym transferze uzbrojenia. putin zapowiada pogorszenie „dobrze układających się ostatnio” relacji ze Stanami Zjednoczonymi, miedwiediew grozi odwetem całemu NATO, a na najniższym poziomie – w mediach społecznościowych, także w Polsce – zaobserwować można istotne wzmożenie pośród (pro)rosyjskich aktywistów i „użytecznych idiotów”, przestrzegających przed sprowokowaniem rosji do wojny jądrowej.

„Nic nowego”, można by skomentować, wracając pamięcią do wielu podobnych sytuacji, kiedy Moskwa kreśliła „nieprzekraczalne czerwone linie”. Chciałbym, by i tym razem owo „tupanie nóżką” zostało zignorowane – i by Ameryka rzeczywiście przekazała Ukraińcom Tomahawki. Lecz po prawdziwe niespecjalnie w to wierzę. Moim zdaniem Waszyngton blefuje (otartym pozostaje pytanie, czy Kijów też, czy Ukraińcy jednak liczą na pozyskanie rakiet) – wypuszczając kontrolowane przecieki o rozmowach na temat przekazania Tomahawków, USA chcą zmusić rosję do powrotu do negocjacyjnego stołu. Przekaz jest prosty: „albo zaczniecie rozmawiać z Ukrainą, albo wasza sytuacja drastycznie się pogorszy”. Co zrobi Biały Dom, gdy Kreml powie „sprawdzam!” – nie wiem, ale już teraz dostrzegam u Amerykanów poważną zmianę w podejściu do rosjan.

—–

Widać ją przy okazji ukraińskiej kampanii „grillowania” rosyjskiego zaplecza przemysłowego, przede wszystkim petrochemicznego. Precyzja, z jaką Ukraińcy rażą rosyjską infrastrukturę, nie bierze się „znikąd”. Poza rosnącą doskonałością techniczną broni to też efekt dobrego rozpoznania – a na tym obszarze wykraczamy poza kompetencje ściśle ukraińskie. Ktoś mógłby stwierdzić: „a jaki problem znaleźć i trafić rafinerię; przecież do tego Google Maps wystarczy”. Tyle że sama lokalizacja to ledwie wstęp do ataku. rosjanie mają kilkadziesiąt rafinerii, o różnej wielkości i różnym udziale w ogólnej produkcji. Ich parametry nie są sztywne: wydajność jest zmienna, zależy od wielu czynników. Największy zakład może być podrzędnym celem, jeśli akurat niewiele produkuje. By osiągnąć odpowiednią synergię środków i korzyści, trzeba wiedzieć w co w danym momencie uderzyć. Ustalić, który element łańcucha jest teraz kluczowy – to po pierwsze.

Po drugie, rosjanie działają w realiach „krótkiej kołderki”, jeśli idzie o możliwości obrony przeciwlotniczej. Nie są w stanie zapewnić ochrony wszystkich niezbędnych elementów własnej infrastruktury (żadne państwo nie ma takich mocy). Jedne chronią lepiej, inne gorzej lub wcale, część obiektów ma rotacyjną osłonę. Nałóżmy na to rosyjski bałagan i otrzymujemy sytuację, w której bieżące możliwości lokalnych „parasoli OPL” stają się zmienną-niewiadomą. Nie sztuka posłać rój dronów, sztuką jest, by przynajmniej część z nich nie została namierzona i zestrzelona. Jak myślicie, kto daje Ukraińcom te „oczy i uszy”, kto buduje ich świadomość sytuacyjną z dala od granic, gdzie nie sięgają ukraińskie radary i stacje nasłuchowe? Ukraina ma sprawne służby wywiadowcze, niezłą agenturę w rosji, ale wielu niezbędnych informacji nie da się pozyskać bez rozpoznania satelitarnego. W tym zakresie w ograniczony sposób wspiera Kijów Europa (głównie Francja), przede wszystkim jednak jest to domena Amerykanów.

—–

Wiem, że to stwierdzenie rodzi pewien dysonans, przynajmniej u części Czytelników – Donald Trump zrobił bowiem w ostatnich miesiącach wiele, byśmy zwątpili w dobre intencje Stanów Zjednoczonych wobec Ukrainy i generalnie w amerykańską wiarygodność sojuszniczą. Dał asumpt do twierdzeń, że jest miękkim graczem wobec rosji, ba, że wręcz nie pozwoli jej zrobić krzywdy. Nie zamierzam psychologizować, ani też chodzić tropem teorii spiskowych, „wyjaśniających” zachowanie prezydenta USA; poprzestanę na stwierdzeniu, że polityka obecnej administracji była dla mnie rozczarowująca. Nadal jest, gdyż oczekiwałbym od Waszyngtonu bardziej zdecydowanych działań wobec Moskwy, prowadzonych z pozycji dominującego w tej relacji supermocarstwa. rosja nie jest dla Stanów równorzędnym partnerem, a utrwalanie u putina iluzji imperialnej siły i sprawczości to niebezpieczny proceder i, w dużej mierze, „wina Trumpa”. Tym niemniej dostrzegam to, o czym pisałem – zakulisowy wkład Amerykanów w bolesną dla rosji kampanię.

I dlatego śmieszą mnie opinie, zgodnie z którymi atakując zakłady w głębi rosji, Ukraina „gra na nosie nie tylko putinowi, ale też Trumpowi”. Przy całym moi szacunku dla walczącego kraju, jego armii i społeczeństwa, za niepoważne uważam próby „nadupodmiotowienia” Ukraińców w tej opowieści – przedstawienia ich jako tych, którzy są w pełni samodzielni i nie oglądają się na opinie innych. Mimo rosnącego finansowego zaangażowania Europy w pomoc Ukrainie, w wymiarze czysto wojskowym nadal większość zachodniego wsparcia pochodzi z USA. Czy naprawdę ktoś wierzy, że Kijów zaryzykowałby przerwanie tej „żyły stali” i robił coś, na co nie ma przynajmniej cichego przyzwolenia Waszyngtonu? Ukraińcy próbowali już wcześniej „grillować” rosyjską petrochemię, ale nasilenie obecnej kampanii zbiegło się z fiaskiem zabiegów pokojowych Trumpa. W tym nie ma przypadku, to przejście na inny poziom „wymiany argumentów”. A Tomahawki to sygnał, że stawkę można podbić wyżej, w czym zresztą zawiera się kolejny komunikat: Ameryka ma techniczne, konwencjonalne (!) zdolności, by serią szybkich, precyzyjnych uderzeń odciąć tlen całej rosyjskiej machinie wojennej. Doprowadzić do zapaści jej zaplecza bez potrzeby konfrontowania się w zwarciu. To oczywistość, która w ostatnim czasie – tu, nad Wisłą – zaczęła nam gdzieś umykać. Warto zatem i ten aspekt podkreślić, zwłaszcza w obliczu defetystycznych narracji o rosji, która „w razie wojny zasypie nas dronami”. Tylko gdzie je wyprodukuje?

Ten tekst, w obszerniejszej wersji, opublikowałem w portalu „Polska Zbrojna” – oto link do całości materiału.

—–

A gdybyście chcieli wesprzeć mój ukraiński raport, polecam się poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję wsparcia „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, moje książki powstają także dzięki Wam! W sklepie Patronite możecie nabyć je w wersji z autografem i pozdrowieniami. Szeroka oferta pod tym linkiem.

Nz. Płonąca rafineria pod Krasodarem/fot. anonimowe źródło rosyjskie

Składy

W ubiegłym tygodniu przez kilkadziesiąt godzin płonął 51. Arsenał GRAU (Głównego Zarządu Rakiet i Artylerii), położony około 60 kilometrów na wschód od Moskwy. Zniszczeniu lub uszkodzeniu uległa niemal połowa składowanej amunicji o masie ponad 100 tys. ton. Oficjalne rosyjskie źródła mówią o niezachowaniu zasad bezpieczeństwa jako pierwotnej przyczynie pożaru. Ale to nieprawda – obiekt został zaatakowany przez ukraińskie drony.

Był to kolejny tego typu incydent na głębokich rosyjskich tyłach. Zważywszy na skalę strat, jak dotąd najpoważniejszy. Nie znamy dokładnego asortymentu przechowywanych w 51. Arsenale materiałów – gdyby były to wyłącznie pociski armatnie, 100 tys. ton oznaczałoby nawet 2 mln sztuk (1,5 mln przy uwzględnieniu ładunków miotających). Czy to dużo? Owszem. W trakcie zmagań w Donbasie wiosną i latem 2022 roku rosjanom zdarzało się strzelać i 60 tys. pocisków dziennie, ale od ponad dwóch lat intensywność ich ognia jest kilkukrotnie niższa. Niewykluczone więc, że na skutek pojedynczego ataku ukraińskich dronów stracili półroczny zapas amunicji do armat, haubic i ciężkich moździerzy.

—–

Charakter ubytków jest zapewne nieco inny, ale to nie znaczy, że mniej dotkliwy. 51. Arsenał był bowiem kluczowym elementem łańcucha logistycznego, obsługującego front w Ukrainie. rosjanie magazynowali tam nie tylko pociski artyleryjskie, ale też rakiety balistyczne Iskander, ich koreańskie odpowiedniki KN-23 i amunicję do systemów obrony powietrznej S-300. W liczbach bezwzględnych to nie mogły być imponujące zapasy – dość wspomnieć, że do tej pory Korea Północna przekazała rosji około 140 pocisków KN-23, a roczna produkcja Iskanderów nie przekracza pięciuset sztuk. W tym przypadku jednak trzeba brać pod uwagę cechy broni (siłę rażenia, zasięg i precyzję) oraz jej wysokie koszty. „Pójście z dymem” kilkudziesięciu czy kilkuset sztuk takiej amunicji to poważna strata.

Takie też były skutki inne ukraińskiego ataku – przeprowadzonego 20 marca br. uderzenia na bazę rosyjskich sił powietrznych w Engels. Tym razem do nalotu użyto nie tylko dronów, ale i „długich Neptunów” – rakiet zaprojektowanych jako pociski przeciwokrętowe, po modyfikacji zdolnych razić cele naziemne na dystansie do 1000 km. Jedna z nich trafiła w skład amunicji, dzień przed atakiem uzupełniony o kolejną partią pocisków manewrujących Ch-101. Siła pierwotnego wybuchu była tak duża, że fala uderzeniowa uszkodziła budynki w promieniu pięciu kilometrów. Jeszcze wiele godzin po ataku mieszkańcy okolicznych miejscowości pisali w mediach społecznościowych o dużej liczbie eksplozji wtórnych. Wkrótce wyszło na jaw, że rosjanie stracili prawie setkę rakiet, wartych ponad miliard dolarów; w wymiarze czysto finansowym było to chyba najbardziej efektywne ukraińskie uderzenie rosyjską infrastrukturę wojskową.

—–

Ale w niszczeniu składów ilość również przechodzi w jakość. Mieliśmy z tym do czynienia wiosną i latem 2022 roku. Wtedy to Ukraińcy obrali sobie za cel rosyjskie składy tworzone tuż na zapleczu stanowisk bojowych. W realizacji zadania pomogły im świeżo pozyskane Himarsy. Ich zasięg (do 80 km) i precyzja pozwoliły na masowe niszczenie rosyjskich magazynów. W sumie zniszczono ich ponad setkę, pozbawiając rosjan co najmniej miliona pocisków artyleryjskich. Tej „obróbce” towarzyszyły ataki na magazyny z żywnością i innym zaopatrzeniem. W rezultacie rosyjska artyleria się zadławiła, a żołnierze nie mieli co jeść. Operacja ofensywna ustała, szerzył się defetyzm, który przesądził o klęsce agresorów na Charkowszczyźnie we wrześniu 2022 roku. Dla podkreślenia efektywności przedsięwzięcia dodajmy: Ukraińcy mieli wówczas kilkanaście wyrzutni Himars i około 500 pocisków do nich.

Co łączy ataki na płytkie i głębokie rosyjskie zaplecze? Po pierwsze, zmuszają one rosję do rozpraszania zasobów i komplikują jej logistykę. Po drugie, umniejszają podaż dostępnych pocisków, a więc wprost przekładają się na mniejsze zdolności bojowe oddziałów na froncie. Niejako przy okazji niszczą mit gigantycznej materiałowej zasobności i wydolności rosji. Rezerwy pocisków artyleryjskich federacji przed lutym 2022 roku szacowane były na 15 mln sztuk, a możliwości produkcyjne przemysłu zbrojeniowego oceniano na poziomie 1,5 mln sztuk rocznie. Pod koniec 2023 roku okazało się, że Moskwa musi importować amunicję z Korei Północnej, by wojsko na froncie miało czym strzelać. Jak dotąd Koreańczycy dostarczyli rosjanom co najmniej 4 mln pocisków (wedle niektórych źródeł 6 mln sztuk). Obecnie północnokoreańskie dostawy stanowią nawet 70 proc. amunicji używanej przez rosyjską artylerię.

—–

Północnokoreańskie pociski są gorszej jakości niż te wyprodukowane w rosji – w wielu partiach jeden na trzy ujawniany jest jako felerny. Żołnierze putina nie lubią nimi strzelać, tym gorzej więc dla nich, gdy w ziszczonych składach znajdowała się rodzima amunicja. W czym objawia się także pewna złośliwość losu – „karma”, jak kto woli. W tej wojnie niszczenie składów amunicyjnych zapoczątkowali bowiem rosjanie – i to na długo zanim konflikt przybrał pełnoskalową postać. W październiku 2014 roku doszło do eksplozji w składach amunicyjnych w czeskich Vrběticach. Śledztwo wykazało, że stali za tym agenci rosyjskiego wywiadu. Czesi planowali dostawę pocisków do Ukrainy, rosjanie chcieli im te plany pokrzyżować. Źle ustawione detonatory spowodowały eksplozje jeszcze w Czechach, choć wedle założeń miało to nastąpić w Ukrainie. Zginęły dwie przypadkowe osoby, a Moskwa musiała dramatycznie zredukować liczbę personelu swojej ambasady.

Amunicyjny skład zapalił się również w marcu 2017 roku w Bałakliji – mieście położonym w obwodzie charkowskim. Był to wówczas największy taki magazyn w Ukrainie, w którym na 370 hektarach zgromadzono 140 tys. ton środków bojowych do armat i haubic o kalibrze powyżej 100 mm. Owe 140 tys. ton to w przybliżeniu 3,5 mln pocisków artyleryjskich. W gigantycznym pożarze zniszczeniu uległo 70 proc. zapasów. W ocenie ukraińskich organów ścigania, w Bałakliji doszło do sabotażu – przyczyną pierwotnej eksplozji był dron-samobójca, który przyleciał zza pobliskiej granicy z rosją. Później tych zniszczonych w pożarze pocisków mocno Ukrainie brakowało…

—–

Zachęcam Was do wsparcia mojego ukraińskiego raportu, który w znaczniej mierze powstaje dzięki Wam – Waszym subskrypcjom i „kawom”.

Tych, którzy wybierają opcję wsparcia „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, zapraszam Was do sklepu Patronite, gdzie możecie nabyć moje książki w wersji z autografem i pozdrowieniami. Pełną ofertę znajdziecie pod tym linkiem.

Nz. Płonące 51. Arsenał, screen z filmu udostępnionego przez anonimowe źródło rosyjskie

Ten tekst powstał na bazie krótszego materiału, który opublikowałem w portalu „Polska Zbrojna”. Wersję skróconą znajdziecie tu.