Anachroniczne?

„Zrobili to!”, tak branża dziennikarsko-militarna skomentowała zapobiegliwość ukraińskich zbrojmistrzów. O co chodzi? Gdy na Wschód trafiły pierwsze zachodnie czołgi, miejscowi zaczęli doposażać je w pancerz reaktywny. Do tej pory takim przeróbkom poddawano Leopardy 2, Challengery i Abramsy. Przed kilkoma dniami pojawiły się zdjęcia dowodzące, że „ukostkowione” zostały także najstarsze z dostarczonych Ukraińcom tanków – Leopardy 1. Do wzmocnienia pancerza użyto radzieckiego systemu Kontakt-1 – i tym sposobem leciwe zimnowojenne technologie Zachodu i Wschodu „zeszły się” w jednym miejscu.

W tym konkretnym przypadku celem zejścia była – umownie rzecz ujmując – współpraca. Co do zasady jednak broń pamiętająca czasy słusznie minione w Ukrainie wykorzystywana jest zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem – ta zachodnia ma niszczyć wschodnią i na odwrót. Konflikt na Wschodzie daje nam zatem pewne wyobrażenia o tym, jak mogłaby wyglądać gorąca faza zimnej wojny, odbywająca się z wykorzystaniem dostępnego wówczas, a dziś już „emeryckiego” uzbrojenia. Dość napisać, że Leopardy 1 weszły do służby w Bundeswehrze w 1965 roku, a Kontakt-1 znalazł się na uzbrojeniu armii sowieckiej 18 lat później.

A przecież wojna w Ukrainie, przynajmniej z rosyjskiej strony, miała być „konfliktem XXI wieku”. Takie zapowiedzi serwowała nam kremlowska propaganda, tego też my jako Zachód bardzo się obawialiśmy. Tymczasem już pierwsze godziny zmagań dowiodły, że jest inaczej. Że armia rosyjska jest, najogólniej rzecz ujmując, mocno zapóźniona technologicznie.

Nie czas wymieniać wszystkie powody tego zapóźnienia, dość zauważyć, że jednym z najistotniejszych jest potężna korupcja trawiąca rosję. Fakt, iż gigantyczne pieniądze – formalnie przeznaczone na rozwój i modernizację wojska – w praktyce trafiały na prywatne konta, zwykle poza granicami federacji. Kradli generałowie, dyrektorzy fabryk, w mniejszym zakresie, ale za to liczniej okradali armię niżsi rangą wojskowi i pracownicy przemysłu. Nade wszystko jednak kradli oligarchowie. W efekcie superjachty i superlimuzyny „nowych ruskich” prezentowały wyśrubowane standardy XXI wieku, podczas gdy okręty i czołgi „drugiej armii świata” pozostały w mrokach zimnej wojny. Gdzie w większości tkwią do dziś.

Po drugiej stronie nie jest inaczej. Trawiona równie potężną korupcją, w dodatku wyzbyta imperialnych sentymentów Ukraina, też miała armię w istotnej mierze anachroniczną – z tą różnicą, że nikt nie budował wokół niej żadnych złudzeń. Przez lata mówiło się nad Dnieprem, że łatwiej znaleźć ukraiński czołg „na chodzie” gdzieś w Afryce – gdzie trafił w niejasnych okolicznościach, wyeksportowany przez bóg wie jaką biznesową-wojskową sitwę – niż na tamtejszych poligonach czy w koszarach. To daleko od Europy – przewidywano – miał dokończy żywota zimnowojenny arsenał. Rosyjskie zagrożenie zmusiło Ukraińców do zajęcia się na poważnie sprawami obronności, ale wobec mizerii finansowej państwa i tak bazą pozostawał poradziecki sprzęt, z którym kraj wszedł do pełnoskalowej wojny.

I który nadal stanowi istotną część wyposażenia ZSU. Wspartych zachodnim sprzętem, ale znów – choć wyspowo są to bardzo nowoczesne systemy – to jednak w miażdżącej większości mówimy o broni jeśli nie fizycznie, to przynajmniej koncepcyjnie zimnowojennej. Na szczęście dla Ukraińców, znacznie lepiej wykonanej, zaprojektowanej, dotąd eksploatowanej w warunkach wyższej niż na Wschodzie kultury technicznej.

Można się zżymać, że Zachód nie dzieli się tym co najlepsze, ale nie zapominajmy, że najnowsze oznacza również najdroższe. A koszty to nie wszystko, są jeszcze kwestie polityczne. Dziś jest już oczywiste, że mocarstwom wspierającym Ukrainę nie zależy na definitywnym pokonaniu rosji, bo to wiązałoby się z ryzykiem zamętu w kraju dysponującym największą liczbę głowic jądrowych. Kijów ma nie przegrać, Ukraina przetrwać – pod takie cele konstruowana jest pomoc wojskowa. Ograniczona także ryzykiem wycieku tajemnic technicznych, gdyby jakieś systemy wpadły w ręce rosjan. Odrębna kwestia to ukraińskie możliwości absorpcji zachodnich technologii wojskowych. Czym jest pośpieszne doszkalanie przekonaliśmy się na Zaporożu późną wiosną zeszłego roku, gdy ukraińska armia użyła Leopardów 2 w iście sowiecki sposób.

Konkludując, westernizacja ukraińskiej armii to konieczność – by uzupełnić jej straty i dać przewagi jakościowe. Ale westernizacja w oparciu o najnowsze systemy uzbrojenia to pieśń przyszłości. Na razie muszą Ukraińcom wystarczyć zimnowojenne lufy (szerzej piszę o tym w felietonie dla „Polski Zbrojnej”, oto link do tego materiału).

—–

Pozostając przy kwestii anachroniczności – na takie miano zasługuje rzekomo rządowy program „Tarcza Wschód”, przewidujący budowę umocnień i przeszkód terenowych przy granicy polsko-rosyjskiej i polsko-białoruskiej. „No bo kto dziś buduje fortyfikacje?” i „kogo zatrzymają bagna czy mokradła?”, pytają pseudoeksperci. Co znamienne, jednego z takich „speców od wszystkiego” – szydzącego z idei zapór naturalnych, sugerującego sadzenie w ich miejsce pokrzyw i barszczu Sosnowskiego – z radością zacytował na Twitterze zdrajca Tomasz Szmytd. I generalnie za deprecjonowanie „Tarczy…” wzięły się media o mniej lub bardziej jawnym, prorosyjskim nastawieniu. Dlaczego?

Pamiętacie, jak w kwietniu 2022 roku – podczas bitwy o Donbas – rosjanie usiłowali przeprawić się przez Doniec w okolicach Iziumu? Koryta najwyraźniej nie dało się pokonać po dnie, więc moskale zasypali bród wielkogabarytowymi śmieciami. I to po nich, zamiast po mobilnym moście, przejeżdżały czołgi; nie wszystkie, bo część utonęła. Wiele innych rozbebeszyły drony i artyleria przy podejściu do przeprawy, która nie miała należytego zabezpieczenia przeciwlotniczego. A był to manewr w wykonaniu elitarnej 4 Kantemirowskiej Dywizji Pancernej, znanej m.in. z moskiewskich parad, gdzie prezentowała to, co w rosyjskich wojskach lądowych najlepsze.

Wojna w Ukrainie jasno pokazała, że rzeki, których koryto ma więcej niż 50 metrów szerokości, stanowią dla rosjan koszmarne wyzwanie logistyczne. Zmagania na Wschodzie dowiodły, że rasputica – dwa razy do roku zmieniająca rozległe obszary Ukrainy w rozlewiska i mokradła – potrafi zatrzymać front. Że ogromne obszary leśne i bagna istotnie przyczyniają się do ochrony ukraińskiej stolicy. Że nawet zwykły las – jak choćby ten wokół Kreminnej – odpowiednio obsadzony stanowiskami obronnymi już niemal drugi rok stanowi rubież nie do przejścia.

Ten konflikt sfalsyfikował założenie o przestarzałości fortyfikacji – dość wspomnieć dwuletnią (w realiach wojny pełnoskalowej, faktycznie zaś dziesięcioletnią) epopeję znaną jako bitwa o Awdijiwkę. Sami rosjanie – na Zaporożu – udowodnili niezwykłą przydatność nowoczesnych umocnień i rozległych pól minowych.

Zatem „Tarcza…” to sensowny pomysł, żaden anachronizm, zwłaszcza wobec takiego przeciwnika jak rosja. Bylebyśmy zrealizowali ów projekt sensownie. Czyli jak? Odpowiedź przynosi stanowisko Komitetu Biologii Środowiskowej i Ewolucyjnej PAN, załączone jako ilustracja do tekstu (dołączam również link).

Tylko po co nam „Tarcza…”, skoro prawdopodobieństwo wojny z rosją jest nikłe (o czym przekonuję Was od wielu miesięcy)? Pozwólcie, że znów sięgnę do pewnej analogii. Otóż z ryzykiem wojny jest jak z ryzykiem katastrofy lotniczej – nawet jeśli jest niskie, bliskie zeru, to i tak – z uwagi na ewentualne skutki – należy traktować je bardzo poważnie. Wypadki lotnicze zdarzają się rzadko, ale w ich efekcie ginie mnóstwo ludzi. Podobnie z wojnami. Więc nie jest żadną fanaberią „dmuchanie na zimne”, śrubowanie procedur i norm, zabezpieczanie się, zbrojenie, fortyfikowanie.

Szczególnie że rosyjskie elity polityczne cechuje wyraźna skłonność do ryzykanctwa, gry va banque oraz bezwzględna determinacja. Trzeba więc założyć, że rosjanie będą szukać swojej szansy. Presją dyplomatyczną, ekonomiczną (surowcową) i militarną (poniżej progu wojny) dążyć do osłabienia sojuszniczych więzi, wyizolować ze wspólnoty pojedyncze państwa – by później z „samotnikami” – jeden na jednego – próbować się rozprawić.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Lyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Monice Rani, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Adamowi Cybowiczowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Maciejowi Ziajorowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Mateuszowi Jasinie, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi,   Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich dwóch tygodni: Michałowi Baszyńskiemu, Adamowi Andrzejowi Jaworskiemu, Michałowi Wacławowi, Kasi Byłów, Czytelnikowi o nicku Praca mgr, Łukaszowi Podsiadle, Marcinowi Kotarskiemu (za „wiadro kawy”!) i Pawłowi Drozdowi.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Sygnał(y)

Najpierw malutka retrospekcja.

Skradaliśmy się w ciszy, by podejść jak najbliżej frontowej ściany. Gdy już przy niej byliśmy, żołnierze zaczęli ostrożnie zerkać przez wybite otwory. Wtedy zrobiłem załączone zdjęcie, klnąc w duchu na czym świat stoi, bo choć był wieczór, musiałem używać aparatu w trybie „auto” bez lampy (stąd taka a nie inna jakość). Mniejsza o to, cyknąłem fotkę, przykląkłem, by zrobić następną – i nagle rozległ się sygnał incomingu. Donośny jak diabli, w końcu komórka, którą miałem w kieszeni, była chińskim „Pentagramem”, a model nazywał się „Monster” ileś tam.

„Incoming” w oryginale to dźwięk informujący o ostrzale rakietowym i jako sygnał przychodzącego połączenia był moją pamiątką z Afganistanu. Idąc z ukraińskim oddziałem na akcję, nie wyciszyłem telefonu, bo przecież w Szyrokino nie było zasięgu. Tymczasem w górnych pomieszczeniach zrujnowanego ośrodka kolonijnego „Majak” akurat był…

Zerknąłem na wyświetlacz: „Rafał”. Kolega, wówczas wzięty wojenny reporter. Tego lata 2015 roku byliśmy w Ukrainie razem, ale dzień wcześniej rozdzieliliśmy się na dwa zespoły. Rafał z kamerzystą stacjonował kilka kilometrów dalej, ja z fotoreporterem na rumowisku „Majaka”.

Skuliłem się i wyszeptałem:

– Tak?

– Co tam u Was, ciotki? – usłyszałem figlarną zaczepkę.

Wnet udzielił mi się nastrój.

– No właśnie idziemy na małą wojnę – odpowiedziałem, kątem oka dostrzegając rozbawione miny żołnierzy.

Naprawdę się uśmiechali, choć później – już po akcji – ich dowódca opierdolił mnie jak młodego rekruta. Sygnał mógł sprowokować tamtych do ostrzału, a już raz tego dnia – kilka godzin wcześniej – wpakowaliśmy się pod rusko-separski ogień (słowo harcerza, nie ja go sprowokowałem, a Ukrainiec, który zaczął okładać z granatnika okopy „watników” – a robił to z najwyższego piętra najwyższego w okolicy budynku…).

Przeprosiłem, wyłączyłem telefon w diabły, sprawa rozeszła się po kościach.

Dlaczego naszło mnie na wspominki? Branżowy internet żyje dziś wydarzeniami spod Kreminnej, których charakter i skutki przyprawiają o białą gorączkę ruskich propagandystów. Znów bowiem mamy twardy dowód, że rosyjska armia i głupota bardzo lubią chadzać pod rękę…

A było tak. Dowódca 20. Armii gen. Surab Achmedow zamierzał pogadać z żołnierzami, nim ci ruszą do boju. Na motywacyjną pogadankę spędzono więc kilkuset bojców, ale pan generał niespecjalnie się śpieszył, więc skoncentrowane wojsko czekało na niego dwie godziny. „Spicza” ostatecznie nie wygłosił, bo szybsze od generała okazały się ukraińskie pociski – z ruskich źródeł wynika, że grady i himarsy. Położyły one trupem i poharatały dwustu ludzi, puszczając przy okazji z dymem kilkadziesiąt sztuk sprzętu.

Ot, zabójcza efektywność.

Ale to nie koniec historii. Branża wnioskuje, że ruskich namierzyły ukraińskie bezzałogowce, mnie znajome ptaszki doniosły, że pierwotne rozpoznanie celu było możliwe po zlokalizowaniu źródeł nasilonych transmisji komórkowych. Żołnierze rosyjscy mają zakaz używania telefonów w strefie bezpośrednich walk (ukraińscy zresztą również), ale wspomniana jednostka nie weszła jeszcze w kontakt z wrogiem. A że była blisko…

Stał więc znudzony Sasza godzinę, z rękoma nie było co robić, to sięgnął po smartfona i zadzwonił do Wali. I pogadali sobie o tym, co kupią za zarobione na spec-operacji pieniądze. Iwan żony nie miał, ale znajoma Katia właśnie zesłała kolejne nudesy. A Pietia, poczciwy Pietia, chciał poskarżyć się matuli, że w tej Ukrainie, suka-blać, to zamiast kwiatami ich witać, walą jak najęci z czego popadnie.

I znów walnęli, skutecznie demotywując czekających na motywację żołnierzy.

Znacie nagrody Darwina, prawda? Być może pamiętacie, że zestawienie za 2022 rok otwiera rosyjski żołnierz, którego ciało znaleziono w marcu ub.r. pod Irpieniem. Bojec wyjął z kamizelki kuloodpornej płytę balistyczną i w to miejsce włożył Macbooka, skradzionego z opuszczonego przez Ukraińców domu. Gdy trafiła go karabinowa kula, wsad na piersi okazał się niewystarczający.

Mają zatem ruskie swojego pośród uhonorowanych, ale w obecnej sytuacji zasługują na więcej. Proponuję Darwina-Lux dla pana generała i nagrodę super-specjalną dla ukatrupionych nadawców sygnałów.

PS. Odnosząc się do logicznych implikacji niniejszego wpisu – tak, to co zrobiłem w Szyrokino było kretyńsko-darwińskie. Ale ja żyję, moim towarzyszom włos z głowy nie spadł, a gamoni spod Kreminnej nadal szukają po krzakach. Cóż…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Konieczności

Dziś nad ranem miał miejsce kolejny rosyjski atak rakietowy na ukraińskie miasta. Prawdopodobnie ostatni w tym roku, będący jednak zapowiedzią kontynuacji terrorystycznej kampanii w 2023 roku. Co jak już wczoraj zauważyłem, wpłynie istotnie na działania sił zbrojnych Ukrainy. Ochrona ludności i kluczowej infrastruktury przed uderzeniami z powietrza jest i pozostanie priorytetowym zadaniem, które armia będzie realizować na dwa sposoby – pasywnie i aktywnie. Przy czym owa pasywność jest umowna, chodzi bowiem o dalszą rozbudowę obrony przeciwlotniczej/przeciwrakietowej, by w docelowej konfiguracji ograniczyć do minimum liczbę osiągających cele rosyjskich pocisków. W tej kwestii piłeczka leży przede wszystkim po stronie Zachodu jako dostawcy odpowiednich systemów.

Wymiar aktywny to ukraińskie działania nakierowane na paraliż rosyjskich zdolności do przeprowadzania ataków rakietowych.

Kilka dni temu doszło do drugiego uderzenia dronów na bazę bombowców strategicznych w Engels. Ukraińskie maszyny znów przedarły się 700 km w głąb rosji, co dowodzi, jak dziurawa jest rosyjska OPL i jej system wczesnego ostrzegania. Wedle oficjalnych zapewnień rosjan, w nalocie zginęły trzy osoby (major i dwóch starszych poruczników), rażone odłamkami dronów kamikadze. Bo tak jak poprzednio, rosyjskie MON twierdzi, że maszyny nie trafiły w żaden z samolotów, a zostały zestrzelone nad lotniskiem (co samo w sobie i tak jest kompromitujące, bo jakim cudem dotarły tak daleko, nad TAKĄ bazę, KOLEJNY raz?). Pech chciał, że odłamki spadły akurat na budynek zajmowany przez personel bazy. „Taaaaa…”, mawia zwykle w takich momentach mój dobry kolega. Nie wierzę rosjanom za grosz i jestem pewien, że skoro przyznali się do trzech zabitych (wczoraj opublikowano nawet zdjęcia z ich pogrzebu), to trupów musi być znacznie więcej. Sądzę też, że ukraiński dron nie znalazł się przypadkiem nad domkiem dla obsługi i pilotów. Uważam, że był to – obok stojących na płycie bombowców – jeden z celów. Ukraińcy – poza niszczeniem techniki (w tym nalocie uszkodzonych miało zostać aż pięć Tu-95) – zabrali się za niszczenie „siły żywej”. To racjonalny krok, biorąc pod uwagę, jak kosztowny i długotrwały jest proces wyszkolenia załóg i personelu pomocniczego. W sumie całe rosyjskie lotnictwo strategiczne to około 80 maszyn (Tu-95 i Tu-160), liczbę tę należy podwoić, jeśli za samoloty tej kategorii uznamy Tu-22M. W stanie lotnym jest pewnie połowa tego, kondycja lotnictwa federacji raczej nie pozwala na pełne zdublowanie załóg. Zatem każda zniszczona i uszkodzona maszyna, każdy trwale lub na dłużej wyeliminowany ze służby pilot czy nawigator, to poważne ciosy w potencjał rosji. I Ukraińcy będą je zadawać. Niewykluczone, że w 2023 roku będziemy świadkami działań dywersyjnych zmierzających do eliminacji elity rosyjskiego personelu lotniczego – że panowie ci będą wybuchać w swoich samochodach, przyjmować szkodliwe dawki ołowiu pod domem, bądź umierać w tajemniczych okolicznościach.

Umierać będą też marynarze floty czarnomorskiej i ich okręty. Część ataków na ukraińskie miasta jest bowiem realizowana z morza. Ukraińcy dysponują zarówno rakietami przeciwokrętowymi, jak i dronami morskimi – oba rodzaje broni wykazały się już wysoką skutecznością. Po utracie „Moskwy” rosjanie trzymają się z dala od ukraińskiego wybrzeża, ale okręty będzie można dopaść w miejscach bazowania (na Krymie i w Kraju Krasnodarskim). Co stanie się łatwiejsze po kolejnych ukraińskich zwycięstwach na lądzie – o czym szerzej za chwilę. Kalibry wycelowane w ukraińskie miasta startują również z pokładów okrętów rozlokowanych na Morzu Kaspijskim – tam żadna ukraińska broń ich nie dosięgnie. Ale wszystkie rosyjskie bazy, także morskie, od miesięcy trapione są dziwnymi pożarami – jeśli miałbym stawiać pieniądze, to postawiłbym je na wysokie prawdopodobieństwo podobnych wypadków, które ograniczą zdolność kaspijskiej filii floty czarnomorskiej.

Za pewne uznaję również akty dywersyjne w rosyjskich fabrykach produkujących rakiety i pociski balistyczne. Że to niemożliwe, bo mowa o obiektach najwyższej rangi? Wolne żarty. Ukraińcy wsadzili ruskim piłkę do kosza, „wizytując” bazę bombowców strategicznych stanowiących element nuklearnej triady. Jeśli rosjanie nie potrafią upilnować takiego miejsca, ogień może im wybuchnąć a choćby i na Kremlu.

Tyle (wybaczcie skrótowość), jeśli idzie o priorytety wynikłe z rosyjskiej kampanii rakietowej.

Wojna jednak toczyć się będzie nade wszystko na lądzie. Już dziś obiecujące wieści dochodzą z obwodu ługańskiego, z okolic miejscowości Swatowo i Kreminna. Przełamanie rosyjskiej obrony w tym miejscu pozwoli na odbicie Siewierodoniecka, co przyniesie ogromne korzyści symboliczne/propagandowe. Lecz w wymiarze operacyjnym nie o Siewierodonieck chodzi, a o oskrzydlenie Doniecka – temu ma służyć wyzwolenie ługańszczyzny. Donieck jest nie do wzięcia frontalnym szturmem; przez ostatnie siedem lat zachodnie, północne i południowe rubieże miasta zostały dobrze przygotowane do obrony. Do „stolicy” dawnej DRL trzeba więc pchać się od tyłu, czyli wschodu, co będzie możliwe po uprzednim zajęciu obwodu ługańskiego. Wejście głębiej w obszar ługańszczyzny oznacza również, że w zasięgu ukraińskich Himarsów znajdzie się lotnisko w Millerowie na terenie rosji, skąd operują samoloty wykorzystywane do bezpośredniego wsparcia rosyjskich oddziałów na froncie. A całkowite wyzwolenie obwodu przyprawi o drżenie rosyjskich generałów, dowodzących „specjalną operacją wojskową” z Rostowa nad Donem, ich „centr” bowiem także załapie się na zasięg wysokoprecyzyjnych pocisków rakietowych.

Nim rozstrzygnie się sytuacja z Donieckiem, będziemy świadkami ukraińskiego kontruderzenia z okolic Zaporoża w kierunku Morza Azowskiego. Mówi się o nim już o dawna i na tyle często, że łatwo uznać je za publicystyczny artefakt czy element ukraińskiej maskirówki. „Przecież rosjanie też patrzą na mapy”, czytam opinie sceptyków. No patrzą. I im również wychodzi, że rozcięcie lądowego pasa łączącego Krym z rosją najłatwiej przeprowadzić na wysokości Melitopola. Przemawiają za tym: szerokość korytarza, dogodne warunki terenowe oraz fakt, że w Melitopolu istnieje ukraińskie podziemie. rosjanie zatem umacniają miasto, usiłują wyłapać partyzantów, ściągają posiłki i trzymają rezerwy w Berdiańsku i Mariupolu. Inni słowy, łatwo skóry nie sprzedadzą, co winno dać Ukraińcom do myślenia. Tyle że Ukraińcy… innego wyjścia nie mają. Nie są w stanie stworzyć odpowiedniej presji na całej długości korytarza ciągnącego się od Donbasu po wschodni brzeg Dniepru, spychać ruskich ku morzu na froncie o długości ponad 300 km. Szczupłość sił wymaga koncentracji na wybranym fragmencie. Przymus wynika też z korzyści – rozcięcie korytarza mocno utrudni dalsze funkcjonowanie rosyjskich oddziałów zgromadzonych u ujścia Dniepru – zostaną one odcięte od sił głównych, mających za plecami rosję, i skazane na zaopatrzenie z Krymu. A szlaki logistyczne z półwyspu znajdują się pod kontrolą ukraińskiej artylerii. Co więcej, Krym nie ma naturalnego połączenia lądowego z rosją – stanowi je Most Krymski, którego przepustowość po październikowym ataku pozostaje ograniczona. I którego przyszłość jest już przesądzona – w mojej ocenie, most zostanie w ciągu najbliższych kilku-kilkunastu tygodni wyłączony z użycia. Próba generalna już się odbyła (a przykład bazy Engels pokazuje, jak kiepsko rosjanie uczą się na błędach i jak bardzo nie potrafią zabezpieczyć kluczowych obiektów).

Zaopatrywanie garnizonu krymskiego i oddziałów rozlokowanych na północ od półwyspu (przy założeniu, że te drugie w międzyczasie się nie podadzą, bądź nie wycofają, jak to miało miejsce na przyczółku chersońskim) spocznie wówczas na barkach lotnictwa i floty. Czy rosyjska logistyka poradzi sobie z takim wyzwaniem? Z pewnością będzie pod silną presją. Prawdę powiedziawszy, nie spodziewam się rychłego ukraińskiego uderzenia na Krym – gen. Załużny dysponuje zbyt szczupłymi siłami, by decydować się na lądową operację na półwyspie. Moim zdaniem, w najbliższych miesiącach Ukraińcy poprzestaną na izolacji tamtejszego garnizonu, czemu będą towarzyszyć próby paraliżowania dostaw przy użyciu dronów morskich i lotniczych (atakujących okręty i lotniska). Jeśli wachlarz możliwości ukraińskiej armii powiększą zachodnie samoloty i precyzyjne pociski rakietowe dalekiego zasięgu, Krym będzie „pozamiatany” bez konieczności krwawych walk.

A co na to wszystko rosjanie? Oni również nie będą mieli wyjścia i wiosną rozpoczną kolejną wielką ofensywę – na północy. Ale o tym w kolejnej części tekstu.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -