Język

Na wspólnej konferencji prasowej  ministrowie spraw wewnętrznych i administracji oraz obrony narodowej zaprezentowali materiały operacyjne pozyskane rzekomo od zatrzymanych na polsko-białoruskiej granicy uchodźców. „Służby (…) zidentyfikowały dowody na działalność pedofilską oraz dowody zoofilii”, mówił Stanisław Żaryn, rzecznik Mariusza Kamińskiego. „Podjęliśmy decyzję, żeby udokumentować również ten wątek”, wtórował mu przełożony, gdy na wielkim ekranie wyświetlano częściowo zamazane ujęcie mężczyzny kopulującego ze zwierzęciem. „Zgwałcił krowę, chciał dostać się do Polski?”, zaalarmowała TVP Info. „Zabezpieczone materiały wskazują, że wśród uchodźców są narkomani, pedofile i zoofile”, informowały wieczorne „Wiadomości”.

Zagrożenie totalne

Dla porządku dodajmy, że podczas konferencji pokazano także inne „dowody” obciążające ujętych imigrantów, m.in. zdjęcia z brutalnych egzekucji, dokonanych gdzieś na Bliskim Wschodzie. O jakości materiałów najlepiej świadczy fakt, że zoofilski kadr okazał się fragmentem nielegalnego pornosa sprzed lat. Co więcej, występuje w nim nie krowa, ale klacz.

Sprawa może wydawać się zabawna i ilustrować kolejną kompromitującą wpadkę pisowskiej władzy. Lecz nie sposób przejść nad nią do porządku dziennego.

– Celem prezentacji było wywołanie poczucia zagrożenia totalnego – ocenia dr Maria Stojkow, socjolożka z Wydziału Humanistycznego AGH. – Obcy nie tylko zdolni są wyrządzić krzywdę mnie, moim bliskim, ale nawet żywemu inwentarzowi. Wpuszczenie ich do Polski to ryzyko dla wszystkiego, co posiadam, dla całego gospodarstwa. I nie ma większego znaczenia, że ów przekaz został poddany miażdżącej weryfikacji przez wolne media. W publicznej telewizji i radiu dalej wałkowano temat.

Muzułmańskie zagrożenie wraca w narracji PiS – opartej na najgorszych stereotypach – jak bumerang.

– Istnieje kilka grup, które nadają się do budowania wrażenia, że my, „normalni Polacy”, żyjemy w warunkach oblężonej twierdzy – zauważa dr Stojkow. – Wciąż nie milkną echa nagonki na środowiska LGBT, lecz Arabowie, czy szerzej – muzułmanie, to obiekt idealny, bo bezbronny. W Polsce jest ich mało, a ci na granicy to niezorganizowana grupa. PiS umiejętnie to wykorzystuje.

Zaczęło się podczas kampanii parlamentarnej w 2015 r., która zbiegła się z poważnym kryzysem migracyjnym w Europie. Ponad milion osób, głównie Syryjczyków, szturmowało wówczas granice Unii Europejskiej. „Są już objawy (…) chorób bardzo niebezpiecznych i dawno niewidzianych w Europie: cholera na wyspach greckich, dyzenteria w Wiedniu, różnego rodzaju pasożyty, pierwotniaki, które nie są groźne w organizmach tych ludzi, mogą tutaj być groźne. To nie oznacza, żeby kogoś dyskryminować. Ale sprawdzić trzeba”, mówił Jarosław Kaczyński. Jego ugrupowanie postawiło sobie za cel niedopuszczenie do przyjmowania uchodźców w Polsce i… wygrało wybory.

– Słowa Kaczyńskiego sprawiły, że część ludzi zaczęła postrzegać uchodźców jako pasożyty – zwraca uwagę Maria Stojkow, widząc w tym jedną z tajemnic sukcesu PiS.

Podatność na manipulacje strachem nie jest tylko polską przypadłością i nie zależy od kontekstu kulturowego – przekonuje socjolożka i przypomina ludobójstwo w Rwandzie. Zaczęło się od tego, że Hutu nazywali Tutsi „karaluchami”.

Dlaczego PiS sięga po takie środki? Bo może. – Edukacja w Polsce nie jest nastawiona na propagowanie treści antydyskryminacyjnych – wylicza dr Stojkow. – Nie mamy zatem nawyku reagowania na niestosowne praktyki. Państwo też nie reaguje, bo jest słabe – Kamiński czy Błaszczak po takiej prezentacji powinni z miejsca stracić posady, ale tak się nie stanie, bo runęłaby cała konstrukcja obozu władzy. No i opozycyjna część społeczeństwa chyba „wypaliła się obywatelsko”. Skala rozmaitych wyzwań, jakie postawiło przed nią PiS, spowodowała ogromną mobilizację, ale skutki były i są mizerne. Przekonanie o nieskuteczności działań sprzyja wycofaniu i nie pomaga w tworzeniu odpowiedniej presji. A rozochocony rząd idzie dalej, co rusz przekraczając kolejne czerwone linie.

Islamofobia realna…

Lecz to nie PiS przecierało szlaki – w historii Polski po 1989 r. język pełnił już funkcje dehumanizujące muzułmanów. Identyczne procesy były udziałem służących w Iraku i Afganistanie polskich żołnierzy. Wobec drugiej strony nie używano określenia „nieprzyjaciel”, „wróg”. Oficjalnie Polacy walczyli z „przeciwnikami” czy „insurdżentami” (od ang. insurgent – powstaniec), nieoficjalnie – z „brudasami”, „szmatogłowymi”, „kozoj…” i – przede wszystkim – z „szuszfolami”. Tej ostatniej nazwy używano zarówno w odniesieniu do rebeliantów, jak i wszystkich mieszkańców Iraku i Afganistanu. Słowo „szuszfol” wywodzi się z Pałuk, regionu na granicy Kujaw i Wielkopolski, i w tamtejszej gwarze oznacza człowieka niechlujnego i leniwego. Wojskowi stosowali je zamiennie z określeniem „arabus” – także w Afganistanie, niezamieszkanym przez Arabów.

Wojna w naturalny sposób sprzyja deprecjonowaniu przeciwnika. Złośliwe i lekceważące słownictwo odbiera mu cześć i powagę. A umniejszony w ten sposób nieprzyjaciel staje się wrogiem trochę mniej strasznym. Weźmy choćby popularne przed laty „szwaby”, które – zarezerwowane w języku polskim dla Niemców – oznaczają również robactwo – coś obrzydliwego i zarazem dającego się pokonać. Bo właśnie wroga pozbawionego cech ludzkich czy tylko statusu „przyzwoitego człowieka” po prostu łatwiej się zabija. Czy wręcz „likwiduje”, jak przez dłuższy czas mogliśmy czytać w oficjalnych komunikatach wysyłanych do Polski z Afganistanu.

Bazą dla dehumanizacyjnych praktyk językowych w Afganistanie była też frustracja. „Nie chce mi się z tobą gadać. Te małe gnojki spuściły nam dzisiaj wpier…”, zbył mnie dowódca jednego z patroli, gdy po powrocie do bazy poprosiłem go o rozmowę. Ostatecznie nie pogadaliśmy, choć wyjaśnił mi, na czym owo lanie polegało. Otóż oddział już po wyjściu z wizytowanej wioski został ostrzelany z granatników RPG – szczęśliwie dla Polaków niecelnie. Centrum operacji taktycznych zabroniło kontrakcji i nakazało odwrót. Zbliżał się wieczór, dowództwo kontyngentu nie chciało ryzykować walki w ciemnościach. Usłyszawszy tę relację, wyobraziłem sobie chłopca szczypiącego olbrzyma. Bo dla większości Afgańczyków – ludzi z naszej perspektywy średniego i niskiego wzrostu – polscy żołnierze to naprawdę rosłe chłopaki. I mimo tej rosłości często bezsilne.

Ale misyjny slang upokarzał też sojuszników. Żołnierz ANA (ang. Afghan National Army) nie zasługiwał na inne określenie niż „anals” lub „anusiak”. Deprecjonowanie Afgańczyków do poziomu tylnej części ciała bądź śmiesznej postaci z kreskówki było efektem nie tylko kulturowego, ale i zawodowego poczucia wyższości. „My to byśmy dopiero zrobili zasadzkę…”, skomentował latem 2009 r. jeden z polskich żołnierzy nieudaną akcję ANA. Inny śmiał się z „cudacznych czapek, mundurów i starych kałachów” afgańskiej armii. Dwa lata później pośród naszych wojskowych w Ghazni rekordy popularności bił filmik zarejestrowany rzekomo przez bezzałogowiec. Przedstawiał on mężczyznę w mundurze afgańskiej policji, kopulującego z kozą. „Oni do niczego innego się nie nadają”, mówiono. Trudu weryfikacji materiału nikt się nie podjął.

…i platoniczna

Trzeba jednak zauważyć, że opisane zjawiska miały w większości charakter nieformalny. MON i dowództwa kontyngentów nie wspierały rasistowskich postaw. Dość wspomnieć, że z miejsca przystano na sugestię grupy dziennikarzy, by nie pisać o „likwidacji” rebeliantów. Konferencja Kamińskiego i Błaszczaka to już zupełnie inny poziom. Za jej sprawą język dehumanizacji uzyskał legitymizację. Dokąd nas to zaprowadzi? Karkołomna wydaje się teza, że rząd działa z intencją napędzania fizycznej przemocy wobec niechcianych cudzoziemców. Nikt przy zdrowych zmysłach z widłami na uchodźców nie pójdzie. Ale działaniom władz towarzyszy brak albo ignorowanie świadomości długofalowych skutków. Muzułmanie – rdzenni Polacy i obcokrajowcy – po 2015 r. mierzą się z coraz liczniejszymi przejawami przemocy. Dr Stojkow podaje przykład zrzucania chust z głów kobietom.

– Wielu moich znajomych z lękiem wsiada do autobusu – opowiada socjolożka. – Ciemniejsza skóra czy charakterystyczny element ubioru coraz częściej działają jak płachta na byka. Skutki można rozpatrywać na dwóch płaszczyznach. Po pierwsze, złe wieści idą w świat, karmiąc negatywne wyobrażenia o Polakach. Nasz kraj przez dekady cieszył się dobrą opinią na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej. Przyłączenie się do interwencji w Iraku rozpoczęło proces psucia reputacji. Rasistowska retoryka władz RP dopełnia obrazu zniszczeń na tym polu. Ale z poważniejszymi skutkami przyjdzie nam się mierzyć tu, w Polsce, gdzie rośnie w siłę platoniczna islamofobia. Platoniczna, bo większość Polaków nie zna muzułmanów, a jedynym punktem odniesienia jest dla nich powierzchowna relacja ze sprzedawcą kebabu. Niedostatek muzułmanów sprawi, że osoby skłonne do praktyk dyskryminacyjnych wezmą na celownik pozostałych „lekko innych”.

—–

Nz. Słowa „szuszfol” używano zarówno w odniesieniu do rebeliantów, jak i wszystkich mieszkańców Iraku i Afganistanu/fot. autor

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 41/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Upadek

Jesienią 2001 r., w przededniu inwazji na Afganistan, do Moskwy udała się z tajną misją grupa urzędników brytyjskiego ministerstwa obrony. Rząd w Londynie, który popierał Waszyngton i zapowiedział pełne wsparcie dla amerykańskich działań militarnych, zwrócił się do Rosjan z prośbą o radę. „Nie chcemy powtórzyć waszych błędów”, deklarowali Brytyjczycy, odnosząc się do zakończonej klęską radzieckiej interwencji z lat 1979-1989. Jak pisze Deborah Haynes z telewizji Sky News, gospodarze nie owijali w bawełnę. „Dokonujecie tak samo złego wyboru jak my”, ostrzegali. „Wejdziecie do Afganistanu, wielu z was zginie, a okoliczności i tak zmuszą was do odwrotu. Dla nas to będzie dobre, więc… jak możemy wam pomóc?”. Dziś w Foreign Office wspomina się tę historię z gorzką świadomością ich proroczego charakteru. I ze złością, że Wielka Brytania dała się wmanewrować USA w konflikt zakończony spektakularną klęską.

Kreml wstrzymuje się z komentarzami typu „a nie mówiliśmy”, lecz rosyjska prasa w najlepsze dworuje sobie z Zachodu i NATO. Szczególnie popularny wątek dotyczy trwałości struktur państwowych pozostawionych przez interwentów. Rząd Muhammada Nadżibullaha funkcjonował jeszcze trzy lata bez wsparcia Moskwy, prozachodni gabinet Aszrafa Ghaniego upadł po trzymiesięcznej ofensywie talibów. Co więcej, towarzyszyły temu dramatyczne sceny na lotnisku w Kabulu, których zapis – w postaci zdjęć i filmów, niekiedy wyjątkowo drastycznych – masowo dystrybuowały w mediach społecznościowych rosyjskojęzyczne profile. Dla Rosjan brutalnie obnażona słabość Zachodu nie stanowi powodu do zmartwień – wręcz przeciwnie. Warto również zauważyć, że gorzki finał 20-letniej interwencji NATO koi rosyjskie kompleksy wynikłe z własnej porażki w Afganistanie. Daje asumpt do opinii, że „w naszym przypadku aż tak źle nie było”.

Tymczasem jeszcze 8 lipca br. Joe Biden, ogłaszając harmonogram wycofywania sił USA z Afganistanu, tryskał optymizmem. Zapowiedział, że operacja zakończy się do 31 sierpnia, i nie przewidywał większych problemów. Gdy zapytano go – odwołując się do doświadczeń weteranów z Wietnamu – czy nie widzi podobieństw do sytuacji z 1975 r., odparł pewnie: „Zero. Możliwości talibów nie da się porównać do Wietnamu Północnego. Nie zobaczymy ludzi podnoszonych z dachu ambasady Stanów Zjednoczonych w Kabulu”. Minęło kilka tygodni i świat obiegły obrazy przypominające Sajgon sprzed 46 lat. Były na nich także śmigłowce startujące z dachu amerykańskiego przedstawicielstwa. Co poszło nie tak? Dlaczego prozachodni reżim rozpadł się jak domek z kart? Co dalej z Afganistanem i jego mieszkańcami? Jakim cudem natowska machina dała się zaskoczyć talibom, w wyniku czego doszło do panicznej ewakuacji Europejczyków, Amerykanów i współpracujących z nimi Afgańczyków? Jak blamaż USA wpłynie na geopolitykę?

Głodny żołnierz nie będzie walczył

W kwietniu br. sytuacja wyglądała zgoła inaczej – talibowie panowali nad jedną piątą Afganistanu, głównie na prowincji. Wydarzenia nabrały dynamiki na początku sierpnia, kiedy talibskie oddziały zaczęły zajmować – wszędzie bez walki bądź przy symbolicznym oporze armii i policji – wielkie miasta i otaczające je dystrykty. 11 sierpnia rząd w Kabulu formalnie sprawował władzę już tylko w centrum kraju (mniej więcej na 20% powierzchni) i w stolicy. Ta upadła cztery dni później, a wraz z nią wianuszek okołostołecznych dystryktów. Po 15 sierpnia jedynym wolnym od islamskich fundamentalistów regionem pozostaje Pandższir – słynna prowincja, której nie udało się zająć ani armii radzieckiej, ani talibom w czasach ich pierwszych rządów w latach 1996-2001. Z dostępnych informacji wynika, że nowi-starzy władcy Afganistanu negocjują poddanie Pandższiru z synem legendarnego Ahmada Szaha Masuda. Na razie trudno przesądzić, jaki będzie efekt tych rozmów, choć nie brakuje opinii, że region, jak w 2001 r., po rozpoczęciu amerykańskich nalotów znów stanie się rozsadnikiem antytalibskiej rebelii.

Co znamienne, Pandższir ostał się nie dzięki siłom rządowym, ale za sprawą milicji dowodzonej przez Masuda Juniora. ANA (ang. Afghan National Army) i ANP (ang. Afghan National Police) i tam zawiodły.

– Myślałem, że wojsko będzie dłużej się opierać – przyznaje gen. Waldemar Skrzypczak, dowódca wojsk lądowych i wiceminister obrony w czasach największego zaangażowania Polski w operację w Afganistanie. – Ale czy jestem szczególnie zaskoczony? Tak spektakularna dezorganizacja to typowe zjawisko dla muzułmańskich armii. Nie ta dyscyplina, nie to morale. Przypomina mi się 8. dywizja iracka, która w 2004 r., podczas powstania As-Sadra, koncertowo poszła w rozsypkę – mówi wojskowy, który dowodził polskim kontyngentem w Iraku. Po czym wskazuje kolejny czynnik. – Do afgańskich sił bezpieczeństwa brano jak leci, bez należytej weryfikacji. I ANA, i ANP, były do spodu zinfiltrowane przez talibów. Poza tym nie wierzę w raportowane przeszło 300-tysięczne stany osobowe. Moim zdaniem niemała część personelu afgańskich sił zbrojnych to były martwe dusze, za które dowódcy pobierali żołd.

Marcin Krzyżanowski, niegdyś konsul RP w Kabulu, zwraca uwagę na sposób, w jaki NATO przez lata budowało siły zbrojne Afganistanu.

– Nie stworzono logistyki ani lotnictwa z prawdziwego zdarzenia – twierdzi były dyplomata. – A mówimy o kraju ponad dwa razy większym od Polski, górzystym, gdzie realnie tylko mosty powietrzne są w stanie zapewnić sprawne funkcjonowanie wielu garnizonów. Skutki? Opłakane. Brak amunicji, żywności, zapasów. A przecież głodny i bezbronny żołnierz nie będzie walczył. I nie walczył.

– Chłopcy z ANA i ANP byli nieźli do szczebla kompanii (ok. 100 ludzi – przyp. MO) i zadań typowo wartowniczych, porządkowych. O wojowaniu pojęcie miała może dziesiąta część sił bezpieczeństwa, którą rząd w Kabulu traktował jak straż pożarną. Tych chłopaków przez ostatni rok zajechano – mówi pozostający w służbie czynnej pułkownik WP, weteran afgańskiej misji. – Reszta wojska i policji lepiej znała się na braniu narkotyków niż na konserwacji broni.

Przepis na nieuniknioną katastrofę

Armia i policja nie działały w próżni, ale w warunkach stworzonych przez polityków – zarówno krajowych, jak i zagranicznych. Wskazując na „grzechy” tych pierwszych, Marcin Krzyżanowski skupia się na cechach osobowości prezydenta Ghaniego.

– Dążąc do pełni władzy, zraził do siebie warlordów, dawnych komendantów mudżahedinów – wyjaśnia były konsul. – Odciął od funduszy ich prywatne armie, których wsparcia w decydującym momencie zabrakło rządowemu wojsku. Gdy wreszcie sypnął groszem, na niewiele to się zdało, bo jednocześnie uwikłał się w spory kompetencyjne. Sam chciał kontrolować te oddziały, gdyż bał się, że wzmocnieni komendanci zagrożą jego pozycji.

Ghaniemu nie po drodze było też z lokalnymi starszyznami, co w wymiarze militarnym oznaczało rezygnację ze wsparcia lokalnych milicji. Ambitny polityk uznał, że państwo może sobie pozwolić na narzucanie woli tradycyjnym strukturom władzy. I przeliczył się, bo wioskowe starszyzny – jak Afganistan długi i szeroki – nie akceptowały jego dekretów i zwróciły się ku talibom.

– Nie bez znaczenia są też okoliczności i styl, w jakich prezydent uciekł z kraju – przekonuje były pracownik polskiego przedstawicielstwa. – Ghani nie dość, że nie wynegocjował z talibami porozumienia pokojowego, to jeszcze zostawił po sobie pustkę polityczną i chaos. Wcześniej, myśląc o własnych interesach, otoczył się marnym zapleczem, ziomkami bez kompetencji, którzy wobec determinacji talibów mogli tylko bezradnie rozłożyć ręce. Dodajmy do tego świętą trójcę afgańskiego nieszczęścia – korupcję, nepotyzm, konflikty etniczne – i mamy przepis na nieuniknioną katastrofę.

Do której ręce przyłożyli także politycy Zachodu, zwłaszcza Donald Trump. W pędzie do zakończenia wojny – i do uznania, które się z tym wiązało – poprzedni amerykański prezydent popełnił trzy zasadnicze błędy.

– Po pierwsze, nadał talibom podmiotowość, siadając z nimi do rokowań w Katarze w lutym 2020 r. – wymienia Marcin Krzyżanowski. – Tym samym osłabił pozycję afgańskiego rządu, wszystko bowiem działo się za plecami władz w Kabulu. W efekcie koniunkturaliści zaczęli orientować się na talibów. Po drugie, zgodził się na bardzo krótki czas wycofywania wojsk amerykańskich. Kilka dodatkowych miesięcy nie zmieniłoby ogólnego obrazu wojny, ale z pewnością pozwoliłoby uniknąć paniki, z jaką mamy do czynienia po 15 sierpnia. Po trzecie, przystał na drastyczne obniżenie aktywności amerykańskiego lotnictwa, co dało talibom kilkanaście miesięcy względnego spokoju, podczas których rozbudowali wpływy i militarną potęgę. Biden niczego w tej układance nie zmienił, a mógł renegocjować, także przy użyciu argumentów siły.

Pouczający przykład płynął z nieodległej przeszłości.

– Rząd Wietnamu Północnego długo nie zamierzał dogadywać się z Południem – przypomina dr Michał Piekarski, politolog z Instytutu Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego. – Dopiero amerykańskie operacje lotnicze Linebacker I i Linebacker II z 1972 r. zmusiły komunistów do rozmów pokojowych w Paryżu. Co prawda, zawarty w 1973 r. układ między Północą a Południem przetrwał zaledwie dwa lata, ale to już inna historia.

Nie wierzę w oświecony taliban

Gdy media na całym świecie zaczęły nadawać dramatyczne relacje z Kabulu, w Stanach – ale nie tylko – podniosły się głosy o poafgańskiej traumie, która – jak przed laty syndrom powietnamski – niechybnie dopadnie Amerykanów.

– To mało prawdopodobne – stwierdza dr Piekarski. – Wietnam był dla Amerykanów traumą z kilku powodów. Po pierwsze, doniesienia o zbrodniach takich jak My Lai, czy obrazy bombardowanych napalmem wiosek, obalały narrację o armii walczącej w słusznej sprawie. Po drugie, afera „dokumentów Pentagonu” i inne ujawniły, że rządzący okłamywali obywateli. Po trzecie, społeczeństwo było podzielone, powstał ogromny ruch antywojenny, na który nałożyły się konflikty rasowe. Obecnie sytuacja jest odmienna. W Wietnamie walczyli poborowi, w Afganistanie ochotnicy, relatywnie niewielka grupa. Narracja support our troops oznaczała nie tylko wsparcie dla żołnierzy i weteranów, ale także brak otwartego sprzeciwu wobec użycia wojska, zwłaszcza że do Afganistanu wysłano je w następstwie ataku z 11 września. Konsekwencje porażki będą więc odczuwalne dla weteranów i cywilów, którzy byli tam w różnych rolach, ale nie dla społeczeństwa jako całości.

Skutki w takiej skali zapewne poniosą Afgańczycy – i to na wielu polach.

– Straszne jest to, jak wiele broni z magazynów ANA i ANP trafiło w ręce talibów – martwi się gen. Skrzypczak. – Dziś są oni potężni jak nigdy dotąd i już z tego względu liczenie na zmianę status quo jest naiwnością.

– Talibowie nie mają żadnej konkurencji – potwierdza Marcin Krzyżanowski. – Opozycja nie istnieje, warlordowie stracili szacunek. Młody Massud, który jeszcze opiera się w Dolinie Pandższiru, nie porwie za sobą Afgańczyków. Trzeba zatem przyzwyczaić się do sytuacji, w której fundamentaliści rządzą Afganistanem, zwłaszcza że wspiera ich Pakistan. Iran w tej układance się nie liczy, Rosja z talibami się dogaduje. Chiny, mimo kawałka wspólnej granicy, są za daleko, no i nie śpieszą się do wypełnienia luki po Amerykanach. Pekin życzyłby sobie względnego spokoju w Afganistanie, nic więcej. Między bajki można włożyć opinie o chęci pozyskania afgańskich surowców naturalnych. One oczywiście tam są, ale nie ropa i gaz, na których zależałoby Chińczykom. Eksploatacja metali ziem rzadkich czy złóż węgla wymagałby zbudowania od podstaw potężnej infrastruktury, choćby kolei, co w wysokich górach Hindukuszu wiązałoby się z kolosalnymi inwestycjami.

Nowy-stary reżim ma więc zielone światło do działania – jak je wykorzysta? Wróci do zamordystycznego modelu sprawowania władzy, opartego na skrajnie konserwatywnej interpretacji szariatu? Dzień po zajęciu Kabulu talibowie ogłosili amnestię dla pracowników rządu, wzywając ich do powrotu do pracy. Rzucili też obietnicę ulgowego traktowania kobiet.

– Nie wierzę w oświecony taliban – mówi Waldemar Skrzypczak.

Taką samą opinię wyraża Marcin Krzyżanowski, choć zastrzega, że na razie, poza niewiarą, nie ma twardych dowodów.

– Talibowie zachowują się nad wyraz przyzwoicie – komentuje. – Widać, że zabiegają o uznanie części międzynarodowych instytucji i opinii publicznych.

Jak długo wytrwają w tej postawie? W Heracie, w tamtejszym banku i magistracie, już w minionym tygodniu nakazano kobietom wrócić do domów. Lecz wynikało to z faktu, że obie instytucje czekały na nowe wytyczne, nie zaś z już ustanowionego porządku, w którym nie ma miejsca dla pracy kobiet.

Czekają nas dwie fale uchodźców

Niezależnie od tego ekspertów niepokoi sytuacja humanitarna w kraju.

– W pierwszej połowie tego roku pomocy potrzebowało prawie 16 mln Afgańczyków, 42% ludności – wylicza dr Wojciech Wilk, ekspert ONZ i szef Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM). – Pomoc humanitarną niosło 156 organizacji, korzystających z finansowania w wysokości prawie 600 mln dol. rocznie. Państwa i podmioty, które się na nią składały, to głównie USA, Wielka Brytania i Komisja Europejska. Kraje NATO, nie licząc UE, finansowały w 2020 r. dwie trzecie wsparcia humanitarnego dla Afganistanu.

Upadek prozachodniego rządu oznacza brak zainteresowania krajów NATO, co oznaczać będzie drastyczne ograniczenie finansowania działań pomocowych – przewiduje oenzetowski ekspert.

– Rosja czy Chiny nie wypełnią tej luki – nie ma złudzeń Wojciech Wilk. – W 2020 r. Rosja na pomoc humanitarną dla Afganistanu wydała 1 mln dol., Arabia Saudyjska 10 mln. Chiny nie przekazały w ramach systemu ONZ żadnej pomocy. W tym czasie Stany Zjednoczone finansowały działania pomocowe na kwotę aż 226 mln dol.

Zdaniem dr. Wilka rządy państw Zachodu nie utną całkowicie pomocy humanitarnej, by nie narazić się na krytykę.

– W ciągu roku finansowanie dla Afganistanu spadnie od 50% do 80% – szacuje. – Dostępna kwota będzie zbyt mała, aby dostarczyć żywność potrzebującym, wspierać system ochrony zdrowia czy edukacji. Brak finansowania uderzy najpierw w ochronę zdrowia, szczególnie w szpitale. Miliony Afgańczyków będą przymierać głodem, zabraknie pieniędzy na nowe inwestycje w studnie czy inną infrastrukturę wodną. Pod znakiem zapytania może stanąć nawet oczyszczanie wody, gdyż chlor potrzebny do jej odkażania jest także komponentem broni chemicznej (chlor do odkażania wody ma formę stałą, ale nadal jest to materiał niebezpieczny – przyp. MO).

W ocenie dr. Wilka świat powinien przygotować się na dwie fale uchodźców – jedną, która dotrze do krajów sąsiadujących z Afganistanem, a w ciągu kilku tygodni również do Unii Europejskiej. Druga fala będzie rozłożona w czasie, wzbierze, gdy z Afganistanu zaczną uciekać ludzie pozbawieni nadziei na normalność. Skutki?

– Iran już gości ponad milion uchodźców z Afganistanu, więc nowych chętnie skieruje do Turcji, a Turcja do Grecji i do Bułgarii – mówi dr Wilk. – Drugi szlak przerzutowy zapewne będzie prowadzić przez Białoruś, dokąd afgańscy uchodźcy dotrą samolotami z Uzbekistanu, Tadżykistanu i Iranu. Tych zapewne zobaczymy na polskiej i litewskiej granicy.

Prezes PCPM zwraca uwagę, jak ważne jest, by nie skupiać się tylko na pomocy uchodźcom, którzy dotrą do Europy. Realnym sposobem na ograniczenie tej migracji będzie wsparcie tych, którzy pozostali w Afganistanie oraz uciekli do sąsiednich krajów – Iranu, Tadżykistanu i Pakistanu. To tam skieruje swoje wysiłki PCPM – zapowiada już dziś szef organizacji.

Pozycja hegemona niezagrożona

Stany Zjednoczone jeszcze nie zdefiniowały nowej polityki wobec talibów. Nie wiadomo, czy i jak wesprą działania organizacji pomocowych. Na razie Waszyngton rozpalają emocje wynikłe z wizerunkowej klapy, jaką dla imperium stanowią dramatyczne wydarzenia w Kabulu. Postawiony pod ścianą Joe Biden wziął się do… naprawiania historii. W wygłoszonym 17 sierpnia przemówieniu podkreślił, że celem USA nigdy nie było stworzenie scentralizowanej demokracji w Afganistanie, a jedynie zapobieganie atakom terrorystycznym.

– Daliśmy radę zmniejszyć obecność Al-Kaidy, dopadliśmy Osamę bin Ladena – podkreślił. – Wojsko Afganistanu poddało się, a (…) nasi żołnierze nie mogą ginąć na wojnie, w której nie chcą walczyć sami Afgańczycy – dodał.

W tej ostatniej kwestii trudno nie przyznać mu racji, ale nie sposób zapomnieć setek deklaracji i tonu dyskusji medialnych, wedle których Zachód zamierzał udemokratycznić Afganistan. Czy fakt, że ów proces zakończył się niepowodzeniem, wpłynie na pozycję USA?

– Amerykanie nie ponieśli klęski w otwartym starciu, a ich potęga wojskowa to przede wszystkim arsenał jądrowy i konwencjonalny, przeznaczony do odstraszania i walki z siłami zbrojnymi innych państw – zauważa dr Michał Piekarski. – Afganistan nie był strategicznie ważny dla Amerykanów, więc redukcja zaangażowania, a potem wycofanie się, nie mają dużego wpływu na rywalizację wielkich mocarstw. Medialnie argument o porzuceniu Afgańczyków będzie używany, tak jak kiedyś mówiono o Wietnamie, i będą po niego sięgać Rosjanie czy Chińczycy. Ale ma on ograniczone znaczenie, gdy uświadomimy sobie, że to USA dysponują najsilniejszym lotnictwem i marynarką wojenną. W dodatku użycie tych sił to nie to samo, co wysyłanie kolejnych zmian brygad piechoty w góry czy na pustynię, gdzie czekają na nie zasadzki i IED (miny pułapki – przyp. MO), ale działania, w których ryzyko jest niewielkie, a przeciwnikowi można zadać duże straty. W najbliższych czasach, które określane są już wprost jako great power competition (współzawodnictwo wielkich mocarstw), Amerykanie będą więc dalej używać wojska. Będą to krótkie operacje powietrzno-morskie, uzupełniane przez siły specjalne, a nie długotrwałe, lądowe misje stabilizacyjne.

W chwili gdy kończę ów tekst, najważniejszą misją amerykańskiej armii – i całego Sojuszu – pozostaje ewakuacja współpracujących z NATO Afgańczyków. Towarzyszący temu chaos zaskoczył nawet najbardziej wytrawnych obserwatorów działań polityczno-wojskowych.

– Zdumiewa mnie brak zdolności przewidywania – przyznaje gen. Skrzypczak. – Tak trudno było się domyśleć, że tych ludzi trzeba będzie powywozić w bezpieczne miejsca? Dlaczego robi się to w ostatniej chwili? To kompromitujące nie tylko dla nas, ale i dla NATO. Tyle że czego się spodziewać po strukturach, dla których ważniejsze są parady i pikniki?

Szczególnie oburzająco brzmiały przy tej okazji wystąpienia premiera Morawieckiego czy ministra Błaszczaka, gdy pierwszy mówił o współpracownikach polskiego wojska, że „się rozpierzchli”, a drugi zapewniał, że o ewakuację tych osób zadbaliśmy już w czerwcu br. Pod pręgierzem opinii publicznej – ale także w obliczu działań innych państw, które wysłały po „swoich” Afgańczyków samoloty – rząd RP zdecydował się na ewakuację. Szybko jednak wyszło na jaw, że listy sporządzane przez urzędników są dramatycznie niekompletne. Na pomoc ruszyli wolontariusze – osoby na różne sposoby związane z Afganistanem. Emerytowani żołnierze, dawni pracownicy cywilni kontyngentów, dyplomaci, działacze organizacji pozarządowych i dziennikarze. Dzięki ich kontaktom i zaangażowaniu udało się znacznie powiększyć grono osób, które unikną talibskiej zemsty.

Na szczęście talibowie – mimo że otoczyli lotnisko – zdecydowali się nie przeszkadzać w ewakuacji.

—–

Fot. Adam Roik

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 35/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to