Wstrzemięźliwość

Wraz z początkiem października 2022 roku rosjanie rozpoczęli – idąc tropem ich propagandy – „bój o ukraińską energetykę”. Polegał on na powtarzalnych, skoordynowanych i masowych uderzeniach lotniczych w elektrownie i sieci przesyłowe – tak, by pozbawić Ukraińców ciepłej wody, gazu, prądu, ogrzewania. W tym kontekście mieści się także zniszczenie tamy w Nowej Kachowce – choć nie użyto tam rakiet czy dronów i nastąpiło to w czerwcu 2023 roku, czyli kilkanaście tygodni po zawieszeniu kampanii lotniczej.

W każdym z takich ataków – ponawianych średnio co dwa tygodnie – rosjanie używali 50-60 skrzydlatych pocisków, wspartych kilkunastoma, czasem 20-30 dronami kamikadze. W największym ataku – z 15 listopada 2022 roku – wykorzystali 96 rakiet Ch-101 i Ch-555 i nieznaną liczbę irańskich bezpilotowców Szahid-136.

Próby sparaliżowania ukraińskiej energetyki nie przyniosły oczekiwanych efektów. Dzięki wysokiej skuteczności ukraińskiej obrony przeciwlotniczej wiele rosyjskich ataków spaliło na panewce. Wedle różnych szacunków, agresorom udało się porazić od 40 do 60 proc. obiektów odpowiedzialnych za produkcję i przesył energii – jednak duża ich część była na bieżąco remontowana. Skutki nalotów – nawet kilkudniowe blackouty i nocne zaciemnienia – wraz z innymi niedogodnościami towarzyszącymi wojennej codzienności, doprowadziły więc „jedynie” do pogorszenia warunków życia. Do złamania woli oporu ukraińskiego społeczeństwa – a taki był nadrzędny cel Moskwy – nie doszło.

„Spróbują kolejnej jesieni”, zwiastowali analitycy militarni i zwykli Ukraińcy. Tymczasem kończy się październik, a rosyjskiej ofensywy lotniczej jak nie było, tak nie ma. Czyżby rosjanie odpuścili?

Kwitnący przemyt

Armia rosyjska weszła do wojny z Ukrainą bez należytego zapasu precyzyjnej amunicji. W tym tekście skupiam się na lotniczych pociskach manewrujących, ale dotyczy to całego spektrum „inteligentnych” środków rażenia. Przestawienie gospodarki na tory wojenne niewiele zmieniło. Wedle szacunków ukraińskiego wywiadu, przemysł rosji wiosną 2023 r. mógł wytwarzać około 70 skrzydlatych pocisków – i był to znaczący wzrost w porównaniu z poprzednimi miesiącami. Doniesienia zachodnich wywiadów z późnego lata br. potwierdziły te ustalenia.

Zwiększenie produkcji raczej nie wchodzi w grę. rosjanie mogą bez istotnych problemów wytwarzać kolejne korpusy, silniki i głowice bojowe, jednak „sercem” nowoczesnej amunicji są systemy nawigacyjne i celownicze. Stare, analogowe rozwiązania nie gwarantują właściwej precyzji i niezawodności, dlatego tak dużo rosyjskich rakiet używanych w wojnie z Ukrainą – pamiętających jeszcze czasy ZSRR – „gubi się” lub spada przed dotarciem do celu, a jeśli doleci, razi jego okolice. Rewolucja cybernetyczna – szczególnie związana z nią miniaturyzacja – okazała się niewdzięcznym wyzwaniem najpierw dla sowieckich, a potem dla rosyjskich naukowców. W zbrojeniówce poradzono sobie z tym w duchu niegodnym oficjalnej ideologii – już na etapie projektowym przewidując zastosowanie zachodniej elektroniki. Pozyskiwanej na różne sposoby, od oficjalnych zakupów po nielegalne transakcje, które z nadejściem reżimu sankcyjnego – „delikatnego” po 2014 r. i ostrego po zeszłorocznej inwazji – stały się dużo trudniejsze do przeprowadzenia. A bez „elektro-wsadu” ani rusz. Przemyt, choć kwitnie, znacząco rozwinąć skrzydeł rosyjskiej zbrojeniówce nie pozwala.

Kumulacja szkód

Produkcja 70 pocisków na miesiąc nie zapewni skutecznej kampanii rakietowej, zwłaszcza w obliczu rosnącej wydajności ukraińskiej obrony powietrznej, od jesieni 2022 r. zasilanej zachodnimi systemami. Dość wspomnieć, że z tych 70 rakiet zaledwie kilkanaście ma szanse dolecieć do celu. A przecież przy jednorazowym użyciu mniejszej liczby pocisków trafień będzie jeszcze mniej. Skutek tych uwarunkowań jest taki, że rosjanie chomikują amunicję. Przygotowują się na „sezon nalotów” tak, by wejść w niego z przytupem. Im więcej pocisków znajdzie się w ukraińskiej przestrzeni powietrznej, tym więcej się przebije. Jeśli uda się przeprowadzić ataki raz za razem, możliwy będzie efekt kumulacji – takiego nagromadzenia szkód, że Ukraińcy nie zdołają przeprowadzić szybkich napraw (dwutygodniowe interwały dawały im taką sposobność). Ta kalkulacja – wymuszona obiektywnymi czynnikami – to moim zdaniem najważniejszy powód wstrzemięźliwości rosjan. Nie jest nim w każdym razie rzekoma wysoka niesprawność samolotów strategicznych Tu-95 i Tu-160, nośników wspomnianych rakiet. Jakość rosyjskiej flotylli bombowej pozostawia wiele do życzenia, ale 30-40 sprawnych maszyn, zdolnych ponieść 100-160 pocisków jednocześnie, Moskwa jest w stanie wystawić.

Czynnikiem nie bez znaczenia pozostaje też pogoda.

Dlaczego? Tego dowiecie się z dalszej części tekstu. Opublikowałem go w portalu Interia.pl – dostępny jest pod tym linkiem.

Nz. A nad stacjami przesyłowymi pojawiły się gigantyczne siatki, jak ta ze zdjęcia (jeszcze niekompletna). Rakiet one nie zatrzymają, ale drony już owszem…/fot. własne

Oczekiwania

To już ostatni rozdział artykułu poświęconego wydarzeniom z 16 grudnia ub.r. oraz ich konsekwencjom (część I i część II). Nim jednak wrócę do zasadniczego wątku, chciałbym jeszcze nawiązać do wczorajszej bitwy nad Kijowem. W jej trakcie zachodnie systemy OPL, w tym amerykańskie patrioty, starły się z rosyjską super-techniką – pociskami hipersonicznymi Kindżał, rakietami Iskander i Kalibr. Obie strony ogłosiły zwycięstwo – Ukraińcy m.in. zestrzelenie wszystkich sześciu posłanych przez wroga „hipersoników”, rosjanie zaś zniszczenie „baterii Patriot”. Dziś wiemy już nieco więcej na temat efektów zwarcia – na przykład, że rosyjskie zapewnienia można włożyć między bajki. Elementy systemu Patriot rzeczywiście ucierpiały, ale nie na skutek „bezpośredniego trafienia pociskiem Kindżał”, a od odłamków, no i nie jest to „cała bateria” (jak pisze RIA Novosti), a jedna z wyrzutni. Przypomnijmy, w posiadaniu ZSU są obecnie dwie baterie patriotów, jeśli w najpopularniejszej konfiguracji, to każda z nich ma po osiem wyrzutni. Realna skala rosyjskiego sukcesu jest zatem raczej symboliczna. Dodajmy do tego fakt, że wyrzutnie – choć niezwykle istotne – są najtańszym elementem systemu. Newralgiczną rolę odgrywają w nim dwie pozostałe składowe – stanowiska dowodzenia i radary („mózg” i „oczy”).

Co istotne, baterie w położeniu bojowym – zwłaszcza gdy chroniony obszar jest rozległy (jak aglomeracja kijowska) – rozmieszczone są w sporym rozproszeniu. Poszczególne elementy może dzielić nawet kilkukilometrowa odległość. Nie ma zatem sposobności, by całą baterię zniszczyć pojedynczym kindżałem, chyba że byłby to pocisk przenoszący głowicę jądrową. A takiej, jak wiemy, rosjanie nie użyli. Dlaczego więc kłamią? Bo mogą. Bo jest na to zapotrzebowanie, bo istnieje szereg innych zmiennych, ale bezkarność jest tutaj czynnikiem kluczowym. Mogą, bo większość odbiorców ich przekazu uzna go za prawdziwy. Bo rzeczona większość nie ma pojęcia, bądź ma niewielkie, o technicznych aspektach funkcjonowania współczesnych rodzajów broni (i wcale mieć nie musi; specjalistyczna wiedza nie jest żadnym obiektywnym obligo). Tak tworzy się pole do nadużyć, a świadomość jego istnienia jest niezbędna także dla zrozumienia tego, co działo się w Polsce po przylocie Ch-55.

Na półce z „drugą armią świata”

Sedno rozważań zawiera się w określeniu „nierealistyczne oczekiwania”. Występują one nie tylko w Polsce czy rosji – kompetencyjna ułomność (ta fraza nie ma charakteru ocennego) w odniesieniu do możliwości systemów obronnych jest zjawiskiem powszechnym. Pewne drobne różnice mogą się nakładać na granice państw – zasadnym byłby wniosek, że w krajach o wyższym stopniu zmilitaryzowania, więcej wysiłku wkłada się w wojskową edukację obywateli. Nierealistyczne oczekiwania mogą mieć dwie postaci – niedoszacowaną i przeszacowaną. Zwykle mierzymy się ze skutkami tej drugiej, zwłaszcza w sytuacji, w której aparat propagandowy państwa spory nacisk kładzie na budowanie poczucia bezpieczeństwa obywateli. Niestety, prawda często przegrywa tu z politycznym marketingiem i zamiast komunikatów typu: „Ten system pozwoli znacząco zredukować ryzyko…”, słyszymy zapewnienia: „Nic wam nie grozi, bo mamy to, to i tamto”. Sielanka trwa, póki ktoś nie powie: „sprawdzam!”. Tymczasem rzeczywistość jest brutalna – wunderwaffe nie istnieje. Żaden kraj nie zapewni sobie skutecznej obrony przeciwlotniczej dla 100 proc. terytorium. Może jedynie chronić kluczowe elementy – stolicę (gdzie mieści się „mózg” państwa), duże skupiska ludności, elementy krytycznej infrastruktury (ważne fabryki, rafinerie, porty itp.) czy zgrupowania wojsk. Czysto teoretycznie da się doprowadzić do sytuacji: „jeden powiat-jedna bateria antyrakiet”. Tyle że praktycznie to stan nieosiągalny. Bateria patriotów na powiat to gwarancja bardzo szczelnego nieba – ale powiatów mamy w Polsce 308, a pojedyncza bateria kosztuje 2,5 mld dol. Kto za to zapłaci? Najzasobniejszych krajów nie stać na takie wydatki, więc inwestują wyłącznie w dobrą, punktową OPL.

Dla nas to niedościgły wzorzec (ta relatywnie skuteczna OPL). I nie, nie jest winą PiS-u, że jesteśmy w tym obszarze w przysłowiowej ciemnej dupie. Kondycja obrony przeciwlotniczej nie jest jedynie wynikiem skandalicznych zaniedbań z czasów Antoniego Macierewicza. O tym, że sprawnej OPL potrzebujemy „na wczoraj”, wiadomo od ponad dwóch dekad. Zaniedbania, machanie ręką na problem nieszczelnego parasola (odraczanie niezbędnych zakupów na „lepsze czasy”), to zasługa całej klasy politycznej. Kilku kolejnych gabinetów, działających w myśl zasady „jakoś to będzie”. Ale jest odpowiedzialnością PiS, i Mariusza Błaszczaka osobiście, wywindowanie oczekiwań wobec możliwości obronnych państwa na poziom, na którym rosjanie ulokowali swoją opowieść o „drugiej armii świata”. Nie-realizm jest tam tak duży, że spokojnie można mówić o mitach. Błaszczak j u ż stworzył wielopiętrową OPL, j u ż kupił (to jego słynne „kupiłem”, jakby wydawał własne pieniądze…) wszelkie niezbędne elementy. Ta narracja dotyczy nie tylko obrony powietrznej – w ostatnim czasie wysiłki szefa MON poszły w kierunku kreowania wyobrażeń o „najsilniejszej armii lądowej Europy”. „Już” zmieniło się w „za dwa lata”, lecz to nadal ta sama nierealistyczna perspektywa. W 2025 roku będzie w Polsce spora część zakupionych czołgów – a gdzie ludzie, szkolenie, zgranie? Proces dochodzenia do gotowości bojowej nie kończy się wraz z odebraniem nowej broni. To początek kilkuletnich przygotowań. Kilkunastoletnich, gdy mowa o OPL – tyle że o tym większość Polaków nie ma zielonego pojęcia. Stąd szok, gdy wpadła do nas pierwsza rakieta, szok, gdy kilkanaście dni temu okazało się, że była również druga.

Zarejestrowany zawód

Jak to ludziom zakomunikować, nie tracąc twarzy? Oczywiście, nie byłoby problemu, gdyby Błaszczak budował wizerunek na prawdziwych oświadczeniach. No ale nie budował, a sceptyczne opinie ekspertów z różnych powodów nie przebijały się do powszechnej świadomości. Co więcej, w przypadku szefa MON mamy do czynienia z czymś więcej niż osobiste ambicje i wynikająca z nich potrzeba zachowania wiarygodności. PiS od dłuższego czasu konsekwentnie realizuje – jak mówią w wojsku – „projekt Mariusz”. W jego ramach postać ministra obrony kreowana jest na tego, który „zastał armię poradziecką i słabą, a zostawił zwesternizowaną i silną”. To część szerszego zamysłu – uczynienia kwestii bezpieczeństwa państwa motorem kampanii wyborczej. Przekonania Polaków, że nikt tak jak PiS w tej materii o nich nie zadba. Partia władzy ma tu nie lada atuty – możemy zżymać się na kłamstwa ministra obrony, ale faktem jest, że to za jego kadencji doszło do największych zakupów zbrojeniowych w historii III RP. Nie wszystkie były sensowne, wiele przeprowadzono w co najmniej dziwacznym trybie, ale takimi szczegółami przeciętni zjadacze chleba nie zaprzątają sobie głów. Z pewnością nie robią tego wyborcy Zjednoczonej Prawicy – aż 93 proc. z nich uważa, że poziom bezpieczeństwa kraju w ciągu ośmiu lat rządów PiS się poprawił (badania IBRiS z kwietnia br. na zlecenie „Rzeczpospolitej”). „Dzięki Błaszczakowi”, brzmi rządowy przekaz, dzięki któremu partia władzy chciałaby wygrać wybory parlamentarne. I zyskać mocnego kandydata do prezydenckiej rozgrywki w 2025 roku. W końcu człowiek, który „postawił armię na nogi”, jak nikt nadaje się do roli głowy państwa. Nierealistyczne oczekiwania obywateli nie byłyby w tym kontekście żadnym problemem – przeciwnie, „niosłyby” kampanię, bo przecież lubimy czuć się silni i wspieramy ludzi, którzy nam poczucie siły dają. Ale co, gdy wyjdzie na jaw, że robili nas w konia? Pisowska władza nie chciała tego sprawdzać – stąd pomysł, by sprawę Ch-55 zamieść pod dywan.

Jeden z moich mundurowych rozmówców sugeruje, że prośba, by nie nagłaśniać incydentu, wyszła od Amerykanów. Jeśli to prawda, raczej nie mamy do czynienia z amerykańską próbą zachowania politycznego status quo w Polsce. Kluczowa, w mojej ocenie, znów byłaby kwestia nierealistycznych oczekiwań. Rządowa propaganda także w odniesieniu do Stanów Zjednoczonych i NATO weszła na niebotyczne poziomy. W ciągu ostatnich miesięcy od rozpoczęcia rosyjskiej inwazji w Ukrainie nie raz już słyszeliśmy – z ust prezydenta Dudy, premiera Morawieckiego czy właśnie Mariusza Błaszczaka – że drugim filarem naszego bezpieczeństwa (obok silnej armii), jest obecność wojsk sojuszniczych w Polsce. Na tyle licznych, na tyle silnych i doskonale wyposażonych, że n i c nam nie grozi. No więc owo „nic” to jednak jest „coś” – jak choćby zabłąkana rakieta, która mogłaby kogoś zabić. Jedna już zabiła, w Przewodowie, niemal miesiąc przed incydentem z Ch-55. Ukraiński pocisk przeciwlotniczy S-300, pierwotnie posłany w kierunku rosyjskich rakiet, przestrzelił i wylądował u nas, odbierając życie dwóm przypadkowym osobom. Przez cały kraj przeszedł wówczas jęk zawodu – że jak to, „siedzi u nas całe NATO i nikt, nic, nie był w stanie zrobić?”. Ów zawód zarejestrowano w Polsce, zarejestrowali go również nasi sojusznicy. Poza skrajnymi środowiskami, Przewodów nie uruchomił u Polaków refleksji na temat sensowności zaangażowania w pomoc Ukrainie, ale nieufność wobec NATO i jego możliwości dało się wyczuć – usłyszeć w codziennych rozmowach, wyczytać z publicystyki i komentarzy. Kolejna rakieta – tym razem rosyjska – mogłaby wzmocnić oba zjawiska. Patrząc z perspektywy Waszyngtonu czy Sojuszu jako całości – w kraju frontowym, pełniącym rolę hubu logistycznego, postawy antynatowskie i antyukraińskie są niepożądane, zwłaszcza gdyby się rozlały. Przemilczenie incydentu mogłoby temu zapobiec i być tańsze niż ściąganie nad Wisłę dodatkowych zestawów OPL, by zaspokoić nierealistyczne oczekiwania Polaków.

Gdyby szukano…

Tylko czy Polacy rzeczywiście by się tak bardzo kolejną rakietą przejęli? Teraz – gdy już wiemy, że przyleciała (poniewczasie, ale wiemy…) – możemy oczekiwać odpowiedzi na tak postawione pytanie. Pośrednią przynosi nam sondaż IBRiS dla Radia Zet, przeprowadzony w miniony weekend (a zatem w szczytowym momencie medialnego zamieszania wokół Ch-55). Wynika z niego, że 93,4 proc. Polaków słyszało o incydencie związanym z rosyjską rakietą odnalezioną pod Bydgoszczą – czyli możemy mówić o wiedzy powszechnej. „Czy ta sytuacja wpłynęła na Pana/Pani ocenę skuteczności polskiego systemu obronnego?”, pytali ankieterzy. Odpowiedzi „tak, obniżyła ocenę” udzieliło 51,8 proc. badanych. Przeciwnego zdania (że ocena pozostaje bez zmian) było 48,2 proc. ankietowanych. Co istotne, najwięcej uczestników badania, którzy przyznali, że ich ocena skuteczności nie spadła, jest wśród wyborców Zjednoczonej Prawicy – to aż 85 proc. Konkludując więc – w nieco gorzkawym tonie – twardy elektorat nie storpedowałby „projektu Mariusz”, a strach przed paniczną reakcją opinii publicznej był przynajmniej częściowo bezzasadny.

A to ten strach sprawił, że 19 grudnia ub.r. całkowicie odstąpiono od poszukiwań wraku. Jeśli przy tej okazji za dobrą monetę wzięto zapewnienia rosjan, że zgubili nieuzbrojony wabik, byłby to dowód na skrajną naiwność decydentów. Post factum jesteśmy mądrzy (wiemy, że Ch-55 nie przenosił głowicy bojowej), ale czy nie mam racji sądząc, iż domyślną reakcją na jakiekolwiek deklaracje Moskwy winna być nieufność? Czyli w tym konkretnym przypadku szukanie szczątków rakiety do skutku. Jeśli zaś brakowało jasności, co do nas wpadło – a w oparciu o dostępne informacje dało się jedynie założyć, że z dużym prawdopodobieństwem był to pocisk manewrujący – zarzucenie poszukiwań to skrajna nieodpowiedzialność. W obu scenariuszach zaś delikt – narażenie przypadkowych osób na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu. „Po 19 grudnia dalsze czynności prowadzono dyskretnie, by nie wzbudzić podejrzeń cywilów”, przekonywał mnie jeden z emerytowanych generałów Wojska Polskiego. Doprawdy? Dzięki danym z radaru F-16 dość precyzyjnie wyznaczono obszar upadku Ch-55. Więc nawet w rygorze dyskretnych poszukiwań udałoby się szczątki odnaleźć. Gdyby szukano…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Wystrzelenie pocisku Patriot, zdjęcie ilustracyjne/fot. Bohyun Pyun, domena publiczna

Spisek?

Nim wrócę do wątku zasygnalizowanego w pierwszej części tekstu – stanu polskiej obrony przeciwlotniczej – chciałbym zwrócić Waszą uwagę na wydarzenia z Kijowa. Dziś w nocy doszło tam do potężnego rosyjskiego ataku powietrznego, w którym wykorzystano m.in. pociski hipersoniczne Kindżał. Ukraińcy raportują zestrzelenie aż sześciu „sztyletów” oraz wielu innych rakiet i dronów. Na razie nie ma informacji o stratach w ludziach, choć w wielu rejonach miasta doszło do pożarów. Kijów się obronił, wykorzystując nowoczesne zachodnie systemy OPL, w tym wyrzutnie Patriot. To one zresztą były nadrzędnym celem rosyjskiego ataku – kolejnego, bowiem moskale polują na Patrioty od momentu ich wejścia do służby operacyjnej. Motywacje wojskowe, wynikłe z wysokiej skuteczności amerykańskiego systemu, zeszły się tu z wymogami czysto propagandowymi – rosjanie koniecznie chcą udowodnić, że ich super-broń jest lepsza od zachodniej. W tym ujęciu utrata sześciu kindżałów byłaby kolejnym policzkiem (przypomnijmy – kilka dni temu Ukraińcom udało się po raz pierwszy zestrzelić taki pocisk właśnie przy użyciu patriotów). Czy w istocie do tego doszło – przekonamy się niebawem. Po pierwszym sukcesie w starciu z „hipersonikiem” Ukraińcy pokazali publicznie szczątki rakiety. Jeśli teraz zrobią to samo, będziemy mieli dowód. Dzisiejsza bitwa toczyła się nad terenem kontrolowanym przez siły zbrojne Ukrainy, w dodatku nad miastem, więc z pozyskaniem wraków nie powinno być większych problemów.

Dla porządku odnotujmy, że rosjanie także raportują sukces, czyli zniszczenie „elementów systemu Patriot”. Być może udało im się trafić którąś ze stacji radiolokacyjnych, te bowiem w trybie bojowym, roboczym, emitują sporo sygnałów. Zwykle jednak lokuje się je z dala od wyrzutni, co mogłoby oznaczać, że dostała „głowa”, ale „ręce” wciąż są sprawne. Ufam, że mimo wszystko tak się nie stało.

Piętra w budowie

A teraz do sedna. Skończyłem poprzednią część artykułu stwierdzeniem, że rodzima OPL jest bezzębna. Do czasu wdrożenia zakupionych kilka lat temu patriotów, średni zasięg (70-100 km), nie jest przez Wojsko Polskie obsługiwany. W kraju są już elementy dwóch baterii Patriot, ale nadal nie pełnią dyżurów bojowych. Na południu Polski rozmieszczono co najmniej dwie baterie patriotów należące do armii USA, które strzegą hubu logistycznego w Rzeszowie. Od lutego br. „wyżej” położonych fragmentów polsko-ukraińskiej granicy pilnują patrioty z Niemiec (można zatem zaryzykować wniosek, że dziś przedrzeć się Ch-55 byłoby trudniej). I to w zasadzie tyle. Do zbudowania samodzielnych zdolności w tym obszarze potrzebujemy jeszcze sześciu baterii Patriot. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z deklaracjami politycznymi, proces pozyskania i wdrażania zakończy się na początku lat 30.

Gorzej wygląda sytuacja z obroną krótkiego zasięgu (do 40 km) – tu wciąż bazujemy na sprzęcie poradzieckim. Co istotne, część systemów przekazaliśmy Ukrainie, obniżając i tak już niskie zdolności. To rodzaj inwestycji długofalowej – Ukraińcy bowiem robią z wyrzutni i rakiet odpowiedni użytek (przydają się one m.in. do zestrzeliwania rosyjskich dronów), korzystny z punktu widzenia naszego interesu narodowego. Lecz musimy mieć świadomość, że na krótką metę wszelkie darowizny oznaczają zmniejszanie potencjału Wojska Polskiego. Dotyczy to nie tylko OPL – w większym stopniu na przykład sił pancernych, które w ciągu roku pozbyły się na rzecz wschodniego sojusznika połowy czołgów. Co do obrony krótkiego zasięgu – wiosną zeszłego roku podpisano umowę z brytyjską firmą MBDA UK na dostawę baterii pocisków kierowanych CAMM i wyrzutni iLauncher. Docelowo w ramach programu „Narew” WP ma pozyskać 23 baterie krótkiego zasięgu. Plan jest ambitny, gdyż zakłada częściową polonizację – wyposażenie baterii w nasze radary i rakiety produkowane na licencji – a to wszystko do końca dekady.

Najlepiej sprawy mają się z „najniższym piętrem” – systemami umożliwiającymi obronę do zasięgu 5 km. Zmagania w Ukrainie udowodniły wysoką skuteczność produkowanych w Mesko ręcznych wyrzutni przeciwlotniczych Grom/Piorun. Wiele takich zestawów posłaliśmy na wschód – mówi się, że połowę zapasów WP. Braki jednak mają być uzupełniono z naddatkiem poprzez zakup w najbliższych latach 3,5 tys. rakiet i 600 mechanizmów startowych. Pioruny użytkowane są w wojsku także w formie mobilnych platform, zintegrowanych z 23-milimetrowymi armatami – taki zestaw nosi nazwę Pilica, pierwsze pojawiły się w linii w 2020 roku. Pioruny, w dowolnej konfiguracji, służą do zestrzeliwania samolotów, śmigłowców i bezzałogowców, ale i z Ch-55 dałyby sobie radę. Konkludując tę część rozważań, o zbudowaniu całego wielowarstwowego systemu OPL będzie można mówić najwcześniej w połowie przyszłej dekady – gdy wszystkie elementy zostaną zintegrowane, także z samolotami F-35, których dostawy zaczną się na przełomie 2025/26 roku i potrwają pięć lat. Zaś na morzu pojawią się fregaty „Miecznik”, będące de facto mobilnymi wyrzutniami i stacjami radarowymi.

Ogromne szkody

Dach jest dziurawy i choć trochę go połatano, cudów nie ma i nie będzie. Oczywiście, moglibyśmy oczekiwać od polityków partii rządzącej bardziej asertywnej postawy wobec sojuszników z NATO. Mówiąc wprost, zabiegów o przysłanie do Polski większej liczby zachodnich systemów OPL, zbudowania „pomostowej zdolności”, jak mówi się w wojsku. Realnie rzecz oceniając, to marzenie ściętej głowy. Ryzyko utraty życia lub zdrowia przez obywateli RP na skutek „rykoszetów” z ukraińsko-rosyjskiego placu boju jest bowiem zbyt niskie. A relokacje i przede wszystkim używanie nowoczesnej broni kosztują dziś ogromne pieniądze. Jakkolwiek brutalnie to zabrzmi – musiałyby nam spadać na głowy ze dwie-trzy rakiety w miesiącu, żeby NATO zyskało odpowiedni pretekst do większego wzmocnienia polskiego „parasola”. Nieco paradoksalnie, historia z Ch-55 może służyć za uzasadnienie dla wstrzemięźliwości – w końcu pocisk wylądował w lesie i nikomu nie zrobił krzywdy.

Fizycznie, bo szkody, jakie wywołał post factum, są ogromne. Tyle że o nie trudno już obwiniać rosjan. Gdy stało się jasne, że pod Bydgoszczą znaleziono wrak rosyjskiej rakiety, opinii publicznej w Polsce (i nie tylko) zafundowano demoralizujący spektakl pt.: „Ja nic nie wiedziałem!”. Nic o tym, że coś do Polski wleciało, dodajmy dla porządku. Nad kwestią (nie)wiedzy premiera i przede wszystkim ministra obrony pochylę się w dalszej części tekstu. Na tym etapie chciałbym skupić się na skutkach wojny między cywilnym kierownictwem a wojskiem. Jak trafnie zauważył Marek Świerczyński, publicysta Polityki Insight, mamy tu do czynienia z najpoważniejszym kryzysem na najwyższych szczeblach zarządzania siłami zbrojnymi od czasu niesławnego „obiadu drawskiego” z 1994 roku (kiedy część generalicji wymówiła posłuszeństwo ówczesnemu ministrowi obrony) – z nieco inaczej rozłożonymi akcentami. Oto bowiem szef MON publicznie zarzucił dowódcy operacyjnemu (trzeciemu generałowi w armii), rażące zaniedbania i kłamstwo. Sprowadzały się one do rzekomego niepoinformowania ministra o incydencie z 16 grudnia oraz zatajenia zdarzenia w oficjalnej dokumentacji. Mariusz Błaszczak wypowiedział te słowa, gdy gen. Tomasz Piotrowski dowodził największymi w tej chwili natowskimi ćwiczeniami „Anakonda 23” – podważył zatem jego kompetencje w niezwykle wrażliwym momencie, gdy oficer WP stał na czele wielonarodowego komponentu sił Sojuszu. Gen. Piotrowski najpierw milczał, a potem wydał własne oświadczenie – literalnie niejednoznaczne, w przesłaniu oczywiste – gdzie zaapelował o „rozsądek i sprawiedliwość”. W sukurs przyszedł mu przełożony, szef sztabu generalnego WP, gen. Rajmund Andrzejczak, który dobitnie stwierdził, że przełożeni (premier, minister, prezydent) zostali przez niego poinformowani o wszystkim, co działo się w polskiej przestrzeni powietrznej wspomnianego dnia. „Wtedy, kiedy miało to (incydent – dop. MO) miejsce”, zaznaczył pierwszy żołnierz Rzeczpospolitej.

W takich okolicznościach posłaliśmy w świat kilka istotnych komunikatów, a wieści dotarły nie tylko do zachodnich sojuszników, ale również do rosjan. Ktoś na górze kłamie, ktoś fałszuje dokumenty, między cywilnym a wojskowym kierownictwem nie ma zaufania, obie strony nie potrafią współpracować i dla zachowania własnej wiarygodności gotowe są „iść na noże” – takie rzeczy dzieją się w Polsce w kluczowych obszarach zarządzania państwem. I pal licho nadwyrężoną (znowu…) wiarygodność u sojuszników, ale taka diagnoza jest dla Moskwy darem niebios. Ujawnia bowiem istnienie atrakcyjnej przestrzeni dla działań zakulisowych, dla rozgrywania napięć między wojskiem a cywilnym kierownictwem. Jeśli minister nie ma zaufania do generała, jak zareaguje, gdy „umyślny” dostarczy mu obciążający wojskowego „kwit” – a choćby i spreparowany? Taki Macierewicz nie miał problemów z czystką w armii, opartą o niewydarzone i niesprawdzane (!) zarzuty wobec najwartościowszych oficerów WP. A mechanizm podkręcania konfliktów może działać w obie strony i wcale nie musi bazować na sfabrykowanych oskarżeniach. W żadnym demokratycznym kraju współpraca cywilno-wojskowa nie układa się idealnie, wiele napięć wynika z samej natury wymuszonego „małżeństwa” dwóch tak różnych światów. I żeby nie pozostać gołosłownym – rosjanie już próbują wykorzystać iskrzenia na linii kadra dowódcza-kierownictwo MON. Na pro-rosyjskich profilach kwitnie teoria spiskowa, „wyjaśniająca” okoliczności incydentu z Ch-55. Zgodnie z nią, wojskowi rzeczywiście nie poinformowali polityków o rakiecie, bo bali się, że „szaleni pisowcy”, „rusofobiczny rząd”, „nieodpowiedzialni polscy przywódcy” w odpowiedzi pchną Polskę ku otwartej wojnie z rosją. Nawet jeśli te bzdury nie przekonają żadnego z polskich VIP-ów, „kupi je” jakaś część zwykłych obywateli. Co tylko nasili kryzys zaufania do instytucji państwa.

Niepokojące przypuszczenia

Po prawdzie i bez ruskich interwencji ów kryzys się nasila. Bo ktoś w sprawie Ch-55 kłamać musi i nie jest to zwyczajny Kowalski. Możliwe, że z prawdą w różnych zakresach mijają się obie strony. Ujawnione w zeszłym tygodniu dokumenty – świadczące na korzyść Błaszczaka – nie są w każdym razie przesądzające. Nie jest bowiem tak, że minister obrony czerpie informacje tylko z jednego źródła, jakim są raporty dowództwa operacyjnego (w tym z 16 grudnia 2022 roku nie ma wzmianki o naruszeniu/przekroczeniu przestrzeni powietrznej RP). No i Mariusz Błaszczak wielokrotnie już udowodnił, że ma skłonność do – delikatnie mówiąc – koloryzowania rzeczywistości. 14 października 2022 roku napisał na Twitterze: „Zbudowaliśmy wielowarstwowy system obrony przeciwlotniczej. Mamy Pioruny, zestawy Pilica, Małą Narew i Patrioty. Dzięki staraniom rządu PiS nasze niebo jest bezpieczne. Nie musimy przystępować do proponowanych przez Niemcy programów zakładających budowę mniej zaawansowanego systemu”. No więc nie zbudowaliśmy, a zaczęliśmy budować – i wciąż jesteśmy bardzo głęboko w lesie, z czego szef MON zdaje sobie sprawę jak mało kto w tym kraju.

Gdy Ch-55 wleciał nad Polskę, nie dało się w oparciu o odczyty ze stacji radiolokacyjnej stwierdzić, czym dokładnie jest. Ale dzięki parametrom lotu – prędkości i wysokości – jasnym było, że nie mamy do czynienia z balonem lub awionetką z jednej strony, samolotem pasażerskim z drugiej (pociski manewrujące są szybsze od pierwszych, latają dużo niżej od drugich). Do takich wniosków doszedł zresztą personel Centrum Operacji Powietrznych, dlatego uruchomiono parę dyżurnych F-16. I choć piloci myśliwców nie dostrzegli gołym okiem pocisku, radar co najmniej jednej z maszyn zarejestrował ostatnią fazę lotu Ch-55. A mówimy o urządzeniu – najogólniej rzecz ujmując – dużo „czulszym” niż naziemne stacje radiolokacyjne. Jeśli wcześniej ktokolwiek miał wątpliwości, czym jest tajemniczy obiekt, po analizie danych z F-16 mieć ich nie powinien. I teraz zwróćmy uwagę, że oskarżenia Mariusza Błaszczaka są wymierzone nie tylko w gen. Piotrowskiego, ale w kilkadziesiąt innych osób, które z racji pełnionych dyżurów wiedziały o zdarzeniu i miały na ten temat co najmniej niepokojące przypuszczenia. Te oskarżenia obejmują też Amerykanów, którzy – jak pamiętamy – wysłali w powietrze własne samoloty. I mamy wierzyć, że nikt panu ministrowi nic nie powiedział? Ignorując nie tylko wewnętrzne, ale i sojusznicze zobowiązania. O najgroźniejszym incydencie, mogącym posłużyć za casus belli, jaki w relacjach NATO-rosja wydarzył się po 1991 roku. Wolne żarty…

Wspominałem już o tym, że sami rosjanie – za pośrednictwem NATO – poinformowali o zaginionej rakiecie. Stało się to tuż po niefortunnym lądowaniu Ch-55. Jeśli rzeczywiście tak było, ministra oszukali również (ukryli przed nim ważne informacje), wojskowi i cywilni przedstawiciele Polski przy NATO. Nazywając rzeczy po imieniu, mielibyśmy wówczas do czynienia ze spiskiem wymierzonym w najwyższe władze RP, realizowanym, w najlepszym razie, przy obojętności USA i, zapewne, pozostałych członków Sojuszu. Jak mawia klasyk, „toć to we łbie się nie mieści”. Jak to, że choć na podstawie danych pozyskanych przez F-16 udało się wyznaczyć prawdopodobny rejon upadku pocisku (jak się w kwietniu okazało, uczyniono to z dużą dokładnością), poszukiwań z prawdziwego zdarzenia nigdy nie przeprowadzono. Dlaczego? Skąd wzięła się potrzeba „zamiecenia sprawy pod dywan” i będące jej skutkiem dzisiejsze „ja o niczym nie wiedziałem!”? O tym przeczytacie już jutro, w kolejnej, ostatniej części tekstu.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. muzealny egzemplarz Ch-55/fot. domena publiczna

Wabik

Morze słów wylano już w temacie rosyjskiej rakiety, która 16 grudnia ub. r. spadła pod Bydgoszczą. Tyle dobrego, że nie muszę niczego streszczać, bo podstawowe fakty są Czytelnikom dobrze znane. Ale obok faktów w przestrzeni publicznej pojawiło się mnóstwo niedomówień, przeinaczeń, nadinterpretacji i zwyczajnych kłamstw. Zaciemniają one obraz niezależnie od tego, czy mają na celu podkręcenie paniki czy przeciwnie – totalne umniejszenie/unieważnienie incydentu. Postaram się z tym zmierzyć, stworzyć w miarę klarowny opis wydarzeń – w oparciu o rozmowy z kilkoma wysokiej rangi wojskowymi oraz własne intuicje i przypuszczenia. Nie narzucam nikomu wniosków, zwłaszcza z drugiej części tekstu. Namawiam jedynie do namysłu, sprawa bowiem jest bardzo poważna.

Jest poważna nie dlatego, że mieliśmy do czynienia z rosyjską prowokacją. Wedle teorii, która ją zakłada, pocisk manewrujący Ch-55 przyleciał pod Bydgoszcz celowo tam wysłany. W opcji „hard” miał trafić w któryś z istotnych obiektów w mieście, w wersji „soft”, już samo jego pojawienie się w naszej przestrzeni powietrznej miało nam (Polsce, NATO) „dać do myślenia”. W obu ujęciach fakt, iż Ch-55 nie posiadał głowicy bojowej – a betonowy wkład – ma być dowodem dobrej woli rosjan. Wpisującym się w logikę rosyjskiej doktryny wojennej, zakładającej deeskalację przez eskalację. „Owszem, idziemy po bandzie, śląc wam rakietę, ale ona była ‘pusta’. Moglibyśmy wysłać ‘pełną’, mamy możliwości. Nie zrobimy tego, a w zamian wycofajcie wsparcie dla Ukrainy” – tak, w skrócie, miałby brzmieć przekaz. Wzmocniony rodzajem użytej broni – pociski Ch-55 pierwotnie przeznaczono do przenoszenia głowic jądrowych.

Pechowe zapętlenie

Brzmi groźnie, prawda? Tymczasem „Bydgoszcz to polska stolica NATO”, podkreślają media. „W mieście znajdują się Wojskowe Zakłady Lotnicze!”, czytamy, zostając z przeświadczeniem o nieprzypadkowym wyborze rosjan. Ale… WZL to żadna fabryka, a warsztat, gdzie obsługuje się przede wszystkim starsze typy maszyn używane przez Siły Powietrzne RP. W kategoriach wojskowych, cel zastępczy, niższej kategorii. Centrum Szkolenia Sił Połączonych Sojuszu istotnie, ma siedzibę w Bydgoszczy. W stolicy województwa kujawsko-pomorskiego (jednej z dwóch obok Torunia) stacjonuje też m.in. Grupa Integracyjna Sił NATO, znajduje się Centrum Eksperckie Policji Wojskowych, działa sojuszniczy Zespół Wsparcia Teleinformatycznego. Zacne „firmy”, lecz mówienie o istotnym elemencie struktur Sojuszu Północnoatlantyckiego jest nieporozumieniem. Najważniejsze natowskie komórki w Polsce znajdują się w Warszawie – są nimi dowództwa Wojska Polskiego oraz Ministerstwo Obrony Narodowej. W ich pobliżu żadnych wraków rakiet nie odnaleziono.

Oczywiście, można napisać „jeszcze nie odnaleziono” lub założyć, że rosjanie celowo wybrali obiekty o mniejszym ciężarze gatunkowym, na tyle jednak ważne, by swój przekaz uprawdopodobnić. Ale czy naprawdę są powody do wiary w intencjonalne działania Moskwy? Przyjrzyjmy się sytuacji Kremla w grudniu 2022 roku (Kremla, bowiem to interesy klasy rządzącej są wyznacznikiem rosyjskiej polityki zagranicznej). Armia federacji uwikłała się w wojnę z Ukrainą, której konwencjonalnymi metodami nie sposób wygrać. Jest to jasne dziś, było jasne i zimą. Zarazem Moskwa nie może sobie pozwolić na przegraną – ryzyko utraty władzy na skutek wewnętrznych ruchawek i degradacji międzynarodowej pozycji rosji jest zbyt duże. Sądząc po działaniach Kremla, putin i jego otoczenie już jesienią ub.r. zorientowali się, że jedynym wyjściem jest dla nich kontynuacja wojny. I nie tyle chodzi o nadzieję, że „a nuż się uda”, a raczej o strategie „odraczania nagrody”. „Walczymy i w końcu zwyciężymy, ale wróg jest silny, więc ta walka musi trwać”, oto sedno rosyjskiego przekazu na użytek wewnętrzny. Coś jak znane z czasów sowieckich budowanie komunistycznego raju, wymagające kolejnych poświęceń. Póki te poświecenia są relatywnie nieduże – rosjanom jakoś się żyje, nad istotną większością męskiej populacji nie wisi widmo poboru – póty da się tak funkcjonować.

Ale – patrząc z perspektywy Kremla – to spacer na linie wymagający ostrożności także w relacjach zewnętrznych. Zastanawialiście się, dlaczego Moskwa tak potulnie znosi przekraczanie przez Zachód kolejnych tabu w zakresie pomocy wojskowej dla Ukrainy? Bo nie ma wyjścia. Konwencjonalnie nie istnieje dla NATO jako przeciwnik, zwłaszcza gdy 90 proc. jej wojsk lądowych tkwi w Ukrainie. Opcja atomowa z kolei to bilet w jedną stronę, gdyż na końcu tej podróży jest niewygrana przez nikogo wojna i zagłada. Warianty pośrednie, w których mieszczą się również wymierzone w NATO prowokacje, niosą mniejsze, ale i tak potencjalnie dotkliwe skutki. Ograniczona, konwencjonalna odpowiedź Sojuszu, skokowe wzmocnienie potencjału armii ukraińskiej, multiplikacja sankcji – to wszystko mogłoby putina i ekipę zrzucić z liny. Będąc w takiej pozycji lepiej nie siać wiatru, by nie zebrać burzy. NATO jest istotnym źródłem rosyjskich kłopotów w Ukrainie. Zniwelowanie możliwości Sojuszu mogłoby te problemy znieść, a więc i pozwolić wygrać wojnę. Ale próba zniwelowania otwiera worek z ogromnymi ryzykami – do tego sprowadza się pechowe i tragiczne dla rosjan (na pewno dla Kremla) zapętlenie. Zatem nie, nie widzę możliwości tak daleko posuniętej prowokacji. Moskwa miała w grudniu ub.r. za dużo zmartwień (a dziś ma jeszcze więcej), by „otwierać kolejny front”.

Beton nie wybucha

Zdaniem jednego z moich rozmówców, 16 grudnia 2022 roku rosjanie wpadli w panikę. Korzystając z kanałów komunikacji z NATO dali znać, że zgubili rakietę – tym sposobem próbując zapobiec ewentualnej reakcji. To od nich wiadomo, że Ch-55 nie był pociskiem bojowym. Jeśli rzeczywiście tak się sprawy miały, łatwiej zrozumieć działania polskich władz po 16 grudnia – czym zajmę się w dalszej części tekstu. Na tym etapie poprzestańmy na stwierdzeniu, że incydent nie był prowokacją a wypadkiem – co wcale nie odbiera mu powagi. Wrak Ch-55 spadł w lesie, nikomu nie zrobił krzywdy, przeleżał tam nieodkryty przez cztery miesiące. Gdy już go znaleziono, eksperci potwierdzili, że zamiast ładunku wybuchowego pocisk miał tzw.: ekwiwalent gabarytowo-masowy głowicy. Nie był więc klasycznym niewybuchem, stwarzającym zagrożenie dla przypadkowego znalazcy. „O co więc ten hałas?”, pytają niektórzy. O to, że historia i tak mogła skończyć się tragicznie. Nim to rozwinę, wyjaśnię, o co chodzi z tak przerobionym pociskiem. Ch-55 to konstrukcja z przełomu lat 70. i 80., licznie produkowana i wciąż zalegająca w magazynach armii rosyjskiej. Jej zmodernizowana wersja (z dodatkową piątką w nazwie) używana jest przez rosjan do ataków w Ukrainie. Mówimy o rakiecie zrzucanej z bombowca, która kontynuuje lot do zaprogramowanego celu, oddalonego maksymalnie o 2,5 tys. km (wedle niektórych źródeł – o 2,8 tys. km). Od jakiegoś czasu starsze egzemplarze Ch-55 – niezwykle zawodne, spadające przed czasem, zatem nienadające się do użycia bojowego – wykorzystuje się do tzw.: ataków saturacyjnych, „rozrzedzających” ukraińską OPL. Nieuzbrojone pociski pełnią rolę wabików – na radarach nie widać, czym są w istocie, więc do ich strącenia broniąca się strona posyła pełnowartościową amunicję. A tej, jak wiemy, Ukraińcy nie mają w nadmiarze. By zapewnić odpowiednie parametry lotu głowica wabika nie może być pusta – stąd ekwiwalent w postaci bryły betonu. I właśnie takie coś przyleciało do nas 16 grudnia.

Tego dnia nad ranem (a właściwie w nocy) rosjanie przeprowadzili kolejny zmasowany atak rakietowy na ukraińską infrastrukturę krytyczną. Nie znamy dokładnych okoliczności, w jakich uciekł im Ch-55. Te pociski nawet w czasach świetności miały problemy z celnością, nie najlepiej radziły sobie z manewrowaniem. Wiek zapewne zwiększył ryzyko, że rakieta w którymś momencie „zwariuje” i poleci gdzie indziej, niż było to planowane. „Nasza” wpadła do Polski z terenu Białorusi, na wysokości Brześcia. Nie ma jasności, czy wystrzelono ją nad rosyjską kolonią zarządzaną przez Aleksandra Łukaszenkę czy znad Morza Kaspijskiego, skąd zwykle oddają salwy bombowce strategiczne rosji. W tym drugim przypadku mówimy o operowaniu Ch-55 w granicach maksymalnego zasięgu (co również może podważyć celowość działań rosjan, w planowaniu ataków z użyciem pocisków manewrujących zwykle bowiem uwzględnia się spory zapas zasięgu). Ch-55 leci z prędkością mniej więcej 700 km/h, co oznacza, że w polskiej przestrzeni powietrznej pocisk znajdował się około 40 min. Sporo, byśmy mogli liczyć na jakieś przypadkowe zdjęcia, filmiki, no i relacje świadków. Pociski manewrujące poruszają się na niskiej wysokości (100-1000 metrów), można więc je dostrzec nieuzbrojonym okiem. W sieci sporo jest teorii spiskowych, w których pojawia się pytanie: „dlaczego nikt nic nie widział?”. Odpowiedź wydaje się prozaiczna – bo było bardzo wcześnie i ciemno. Nikt też nie zarejestrował eksplozji, bo rakieta z ładunkiem z betonu nie wybucha.

Lecz i tak może zrobić krzywdę – co podkreślam, wracając do argumentacji, wedle której był to poważny incydent. Rozpędzony, ponad półtoratonowy obiekt mógł nie spaść w lesie, a uderzyć w dom (budynek użyteczności publicznej; cokolwiek) – sama kinetyka tego zdarzenia mogłaby uśmiercić nawet kilka osób. A teraz rozważmy inny scenariusz, za punkt wyjścia biorąc „skłonność” rosyjskich pocisków do ucieczki (akceptując prawdopodobieństwo takiego obrotu sprawy). Niechby zatem rosjanom zwiał nie wabik, a rakieta z 300-kilogramową głowicą bojową – gdziekolwiek by uderzyła, gdzie byliby ludzie, doszłoby do ogromnej tragedii. Zakładając, że nie nastąpiłaby eksplozja – że wada rakiety objęłaby także zapalnik – mielibyśmy u siebie niewybuch. Pal licho, gdyby został z miejsca namierzony i przejęty przez wojsko – ale co w sytuacji, z jaką realnie mieliśmy do czynienia? Zapomniany, nieodkryty, śmiertelnie niebezpieczny artefakt czekałby na przypadkowe odkrycie. A nuż sprowokowałoby one wybuch… Naprawdę, machanie ręką na zasadzie „przecież nic się nie stało”, to nieodpowiedzialna postawa. Bo stać się mogło, a na szczęście nie zawsze można liczyć.

Bezzębna obrona

Co przywodzi nas do rozważań o tym, czy penetracji polskiej przestrzeni powietrznej przez Ch-55 dało się uniknąć. Za naszą wschodnią granicą toczy się pełnoskalowy konflikt zbrojny o wysokiej intensywności. Jego odsłona lotniczo-rakietowa nie jest tak „gęsta” jak lądowa, tym niemniej amunicji krąży w powietrzu na tyle dużo, że coś, czasem, po prostu musi tu przylecieć. Incydent spod Bydgoszczy podkopał wiarę opinii publicznej w oficjalne doniesienia sygnowane przez władze RP. Dziś nie jest łatwo uwierzyć, że „nawiedziły” nas tylko dwie rakiety – rosyjska Ch-55, a miesiąc wcześniej ukraińska S-300, która spadła w Przewodowie. Czyli mało jak na 15 miesięcy wojny. „O ilu rakietach nie wiemy?”, to pytanie zadaje sobie teraz wielu Polaków. Jest ono zasadne, choć moim zdaniem, uczciwa odpowiedź wcale nie musi być sensacyjna. Nawet gdyby rząd i wojsko chciały takie wydarzenia przed opinią publiczną ukryć, wielkość Polski i jej gęstość zaludnienia znacząco utrudniłyby sprawę. Jakie jest prawdopodobieństwo, że znów nikt by niczego nie zauważył, a pocisk spadł na niezamieszkały rejon? Chyba mniejsze niż odwrotna sytuacja. Dodajmy do tego nieograniczony przepływ informacji i mamy niemal pełną transparentność. Dość zauważyć, że gdy pocisk spod Bydgoszczy został już odkryty, wieść o nim rozniosła się po kraju lotem błyskawicy (nie od razu zdawano sobie sprawę, czym są resztki, ale i to szybko stało się wiedzą publiczną). Bez względu na to, na ile świadomi, żyjemy zatem w realiach ryzyka rażenia rykoszetem – nie jest ono duże, ale jest. Dla porządku należy odnotować, że pełną odpowiedzialność za owo ryzyko ponosi rosja jako agresor miotający rakietami i zmuszający obrońców do miotania własnymi.

Da się to ryzyko zredukować? Technicznie rzecz ujmując – tak. Ch-55 – z uwagi na relatywnie niską prędkość – dla samolotu byłby łatwym celem. Ale najpierw musiałby zostać wizualnie zidentyfikowany. Radar nam „nie powie”, co dokładnie obserwuje, dlatego w stronę namierzonych obiektów wysyła się samoloty dyżurne. Tak też działo się 16 grudnia ub.r., gdy obrona powietrzna dostrzegła nadlatujące „coś”. Nie ma jasności, czy zbiegło się to z informacją od ukraińskiej OPL, która powiadomiła polski odpowiednik o zagrożeniu. Tak czy inaczej, para dyżurna F-16 wzbiła się w powietrze, publiczne są już informacje, że własne samoloty podnieśli również stacjonujący w Polsce Amerykanie. Niestety, ani naszym, ani amerykańskim pilotom nie udało się przechwycić rosyjskiego pocisku – naprowadzanie zawiodło, bo obiekt znikł z radaru (z radaru polskiej OPL dwa razy). Jak to możliwe? Odpowiedź może wiązać się z tym, że rodzimy system obrony przeciwlotniczej funkcjonuje w rygorze pokojowym. Opiera się zatem o stałe stacje radiolokacyjne (będące częścią natowskiego systemu wczesnego ostrzegania). Teoretycznie radary dalekiego zasięgu (tzw. Backbony) „widzą” na odległość niemal 500 km – ale tylko cele znajdujące się na odpowiednim pułapie. Mniejsza o szczegóły – generalna zasada jest taka, że im niżej jakiś cel leci, tym później zostanie przez radar wykryty. Jeśli pocisk manewrujący „szedł” na wysokości 100 metrów, skuteczny zasięg działania Backbona zmniejszył się dziesięciokrotnie. To daje tylko kilka minut na uruchomienie pozostałych elementów systemu OPL. Załogi samolotów dyżurnych nie wzniosą się ot tak – trzeba na to około kwadransa – no i muszą dolecieć na miejsce ewentualnego spotkania z intruzem. Im bardziej precyzyjne wskazania otrzymają, tym szybciej się to stanie. W przypadku pocisków manewrujących sprawa jest tym bardziej skomplikowana, że nie lecą one torem balistycznym. Gdy znikną z ekranu radaru, trudno w oparciu o działania matematyczne wyliczyć, gdzie za chwilę się pojawią. Zamierzona zmiana kursu to raz, dwa – w tym przypadku mówimy o rakiecie uszkodzonej, nie da się wykluczyć, że „wariującej” całkiem nieprzewidywalnie.

Nie było więc na nią sposobu? Byłby. Po pierwsze, musielibyśmy prowadzić stały dozór przestrzeni powietrznej poniżej wysokości 3 tys. metrów. Czyli działać w trybie wojennym i poza Backbonami używać także mobilnych stacji radiolokacyjnych (obecnie wykorzystywanych jedynie częściowo, w ramach dyżurów bojowych i ćwiczeń). Konflikt w Ukrainie jest chyba odpowiednim pretekstem do zmiany trybu i baczniejszego obserwowania tego, co dzieje się na niższych wysokościach, choć uczciwie trzeba przyznać, że Wojsko Polskie nie ma aż tylu mobilnych stacji, żeby myśleć o pełnym pokryciu. Coś się zatem zawsze przebije, pozostanie niezauważone bądź zniknie w nieodpowiednim momencie. Po drugie, wykorzystywanie samolotów do zestrzeliwania pocisków manewrujących jest jakimś sposobem, ale do niwelowania takich zagrożeń służą przede wszystkim systemy antyrakietowe. Te klasy Patriot radzą sobie bardzo przyzwoicie, ale… trzeba je mieć. I tu jest pies pogrzebany, nasza OPL jest bowiem w istotnej mierze bezzębna. O czym więcej w kolejnej części tekstu, już jutro.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Jakubowi Dziegińskiemu, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Marcinowi Pędziorowi, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani i Jarosławowi Grabowskiemu.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Czytelnikowi imieniem Krzysztof oraz Adamowi Wasielewskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Rakieta Ch-55 i bombowiec Tu-95/fot. defence-ua.com