Spisek?

Nim wrócę do wątku zasygnalizowanego w pierwszej części tekstu – stanu polskiej obrony przeciwlotniczej – chciałbym zwrócić Waszą uwagę na wydarzenia z Kijowa. Dziś w nocy doszło tam do potężnego rosyjskiego ataku powietrznego, w którym wykorzystano m.in. pociski hipersoniczne Kindżał. Ukraińcy raportują zestrzelenie aż sześciu „sztyletów” oraz wielu innych rakiet i dronów. Na razie nie ma informacji o stratach w ludziach, choć w wielu rejonach miasta doszło do pożarów. Kijów się obronił, wykorzystując nowoczesne zachodnie systemy OPL, w tym wyrzutnie Patriot. To one zresztą były nadrzędnym celem rosyjskiego ataku – kolejnego, bowiem moskale polują na Patrioty od momentu ich wejścia do służby operacyjnej. Motywacje wojskowe, wynikłe z wysokiej skuteczności amerykańskiego systemu, zeszły się tu z wymogami czysto propagandowymi – rosjanie koniecznie chcą udowodnić, że ich super-broń jest lepsza od zachodniej. W tym ujęciu utrata sześciu kindżałów byłaby kolejnym policzkiem (przypomnijmy – kilka dni temu Ukraińcom udało się po raz pierwszy zestrzelić taki pocisk właśnie przy użyciu patriotów). Czy w istocie do tego doszło – przekonamy się niebawem. Po pierwszym sukcesie w starciu z „hipersonikiem” Ukraińcy pokazali publicznie szczątki rakiety. Jeśli teraz zrobią to samo, będziemy mieli dowód. Dzisiejsza bitwa toczyła się nad terenem kontrolowanym przez siły zbrojne Ukrainy, w dodatku nad miastem, więc z pozyskaniem wraków nie powinno być większych problemów.

Dla porządku odnotujmy, że rosjanie także raportują sukces, czyli zniszczenie „elementów systemu Patriot”. Być może udało im się trafić którąś ze stacji radiolokacyjnych, te bowiem w trybie bojowym, roboczym, emitują sporo sygnałów. Zwykle jednak lokuje się je z dala od wyrzutni, co mogłoby oznaczać, że dostała „głowa”, ale „ręce” wciąż są sprawne. Ufam, że mimo wszystko tak się nie stało.

Piętra w budowie

A teraz do sedna. Skończyłem poprzednią część artykułu stwierdzeniem, że rodzima OPL jest bezzębna. Do czasu wdrożenia zakupionych kilka lat temu patriotów, średni zasięg (70-100 km), nie jest przez Wojsko Polskie obsługiwany. W kraju są już elementy dwóch baterii Patriot, ale nadal nie pełnią dyżurów bojowych. Na południu Polski rozmieszczono co najmniej dwie baterie patriotów należące do armii USA, które strzegą hubu logistycznego w Rzeszowie. Od lutego br. „wyżej” położonych fragmentów polsko-ukraińskiej granicy pilnują patrioty z Niemiec (można zatem zaryzykować wniosek, że dziś przedrzeć się Ch-55 byłoby trudniej). I to w zasadzie tyle. Do zbudowania samodzielnych zdolności w tym obszarze potrzebujemy jeszcze sześciu baterii Patriot. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z deklaracjami politycznymi, proces pozyskania i wdrażania zakończy się na początku lat 30.

Gorzej wygląda sytuacja z obroną krótkiego zasięgu (do 40 km) – tu wciąż bazujemy na sprzęcie poradzieckim. Co istotne, część systemów przekazaliśmy Ukrainie, obniżając i tak już niskie zdolności. To rodzaj inwestycji długofalowej – Ukraińcy bowiem robią z wyrzutni i rakiet odpowiedni użytek (przydają się one m.in. do zestrzeliwania rosyjskich dronów), korzystny z punktu widzenia naszego interesu narodowego. Lecz musimy mieć świadomość, że na krótką metę wszelkie darowizny oznaczają zmniejszanie potencjału Wojska Polskiego. Dotyczy to nie tylko OPL – w większym stopniu na przykład sił pancernych, które w ciągu roku pozbyły się na rzecz wschodniego sojusznika połowy czołgów. Co do obrony krótkiego zasięgu – wiosną zeszłego roku podpisano umowę z brytyjską firmą MBDA UK na dostawę baterii pocisków kierowanych CAMM i wyrzutni iLauncher. Docelowo w ramach programu „Narew” WP ma pozyskać 23 baterie krótkiego zasięgu. Plan jest ambitny, gdyż zakłada częściową polonizację – wyposażenie baterii w nasze radary i rakiety produkowane na licencji – a to wszystko do końca dekady.

Najlepiej sprawy mają się z „najniższym piętrem” – systemami umożliwiającymi obronę do zasięgu 5 km. Zmagania w Ukrainie udowodniły wysoką skuteczność produkowanych w Mesko ręcznych wyrzutni przeciwlotniczych Grom/Piorun. Wiele takich zestawów posłaliśmy na wschód – mówi się, że połowę zapasów WP. Braki jednak mają być uzupełniono z naddatkiem poprzez zakup w najbliższych latach 3,5 tys. rakiet i 600 mechanizmów startowych. Pioruny użytkowane są w wojsku także w formie mobilnych platform, zintegrowanych z 23-milimetrowymi armatami – taki zestaw nosi nazwę Pilica, pierwsze pojawiły się w linii w 2020 roku. Pioruny, w dowolnej konfiguracji, służą do zestrzeliwania samolotów, śmigłowców i bezzałogowców, ale i z Ch-55 dałyby sobie radę. Konkludując tę część rozważań, o zbudowaniu całego wielowarstwowego systemu OPL będzie można mówić najwcześniej w połowie przyszłej dekady – gdy wszystkie elementy zostaną zintegrowane, także z samolotami F-35, których dostawy zaczną się na przełomie 2025/26 roku i potrwają pięć lat. Zaś na morzu pojawią się fregaty „Miecznik”, będące de facto mobilnymi wyrzutniami i stacjami radarowymi.

Ogromne szkody

Dach jest dziurawy i choć trochę go połatano, cudów nie ma i nie będzie. Oczywiście, moglibyśmy oczekiwać od polityków partii rządzącej bardziej asertywnej postawy wobec sojuszników z NATO. Mówiąc wprost, zabiegów o przysłanie do Polski większej liczby zachodnich systemów OPL, zbudowania „pomostowej zdolności”, jak mówi się w wojsku. Realnie rzecz oceniając, to marzenie ściętej głowy. Ryzyko utraty życia lub zdrowia przez obywateli RP na skutek „rykoszetów” z ukraińsko-rosyjskiego placu boju jest bowiem zbyt niskie. A relokacje i przede wszystkim używanie nowoczesnej broni kosztują dziś ogromne pieniądze. Jakkolwiek brutalnie to zabrzmi – musiałyby nam spadać na głowy ze dwie-trzy rakiety w miesiącu, żeby NATO zyskało odpowiedni pretekst do większego wzmocnienia polskiego „parasola”. Nieco paradoksalnie, historia z Ch-55 może służyć za uzasadnienie dla wstrzemięźliwości – w końcu pocisk wylądował w lesie i nikomu nie zrobił krzywdy.

Fizycznie, bo szkody, jakie wywołał post factum, są ogromne. Tyle że o nie trudno już obwiniać rosjan. Gdy stało się jasne, że pod Bydgoszczą znaleziono wrak rosyjskiej rakiety, opinii publicznej w Polsce (i nie tylko) zafundowano demoralizujący spektakl pt.: „Ja nic nie wiedziałem!”. Nic o tym, że coś do Polski wleciało, dodajmy dla porządku. Nad kwestią (nie)wiedzy premiera i przede wszystkim ministra obrony pochylę się w dalszej części tekstu. Na tym etapie chciałbym skupić się na skutkach wojny między cywilnym kierownictwem a wojskiem. Jak trafnie zauważył Marek Świerczyński, publicysta Polityki Insight, mamy tu do czynienia z najpoważniejszym kryzysem na najwyższych szczeblach zarządzania siłami zbrojnymi od czasu niesławnego „obiadu drawskiego” z 1994 roku (kiedy część generalicji wymówiła posłuszeństwo ówczesnemu ministrowi obrony) – z nieco inaczej rozłożonymi akcentami. Oto bowiem szef MON publicznie zarzucił dowódcy operacyjnemu (trzeciemu generałowi w armii), rażące zaniedbania i kłamstwo. Sprowadzały się one do rzekomego niepoinformowania ministra o incydencie z 16 grudnia oraz zatajenia zdarzenia w oficjalnej dokumentacji. Mariusz Błaszczak wypowiedział te słowa, gdy gen. Tomasz Piotrowski dowodził największymi w tej chwili natowskimi ćwiczeniami „Anakonda 23” – podważył zatem jego kompetencje w niezwykle wrażliwym momencie, gdy oficer WP stał na czele wielonarodowego komponentu sił Sojuszu. Gen. Piotrowski najpierw milczał, a potem wydał własne oświadczenie – literalnie niejednoznaczne, w przesłaniu oczywiste – gdzie zaapelował o „rozsądek i sprawiedliwość”. W sukurs przyszedł mu przełożony, szef sztabu generalnego WP, gen. Rajmund Andrzejczak, który dobitnie stwierdził, że przełożeni (premier, minister, prezydent) zostali przez niego poinformowani o wszystkim, co działo się w polskiej przestrzeni powietrznej wspomnianego dnia. „Wtedy, kiedy miało to (incydent – dop. MO) miejsce”, zaznaczył pierwszy żołnierz Rzeczpospolitej.

W takich okolicznościach posłaliśmy w świat kilka istotnych komunikatów, a wieści dotarły nie tylko do zachodnich sojuszników, ale również do rosjan. Ktoś na górze kłamie, ktoś fałszuje dokumenty, między cywilnym a wojskowym kierownictwem nie ma zaufania, obie strony nie potrafią współpracować i dla zachowania własnej wiarygodności gotowe są „iść na noże” – takie rzeczy dzieją się w Polsce w kluczowych obszarach zarządzania państwem. I pal licho nadwyrężoną (znowu…) wiarygodność u sojuszników, ale taka diagnoza jest dla Moskwy darem niebios. Ujawnia bowiem istnienie atrakcyjnej przestrzeni dla działań zakulisowych, dla rozgrywania napięć między wojskiem a cywilnym kierownictwem. Jeśli minister nie ma zaufania do generała, jak zareaguje, gdy „umyślny” dostarczy mu obciążający wojskowego „kwit” – a choćby i spreparowany? Taki Macierewicz nie miał problemów z czystką w armii, opartą o niewydarzone i niesprawdzane (!) zarzuty wobec najwartościowszych oficerów WP. A mechanizm podkręcania konfliktów może działać w obie strony i wcale nie musi bazować na sfabrykowanych oskarżeniach. W żadnym demokratycznym kraju współpraca cywilno-wojskowa nie układa się idealnie, wiele napięć wynika z samej natury wymuszonego „małżeństwa” dwóch tak różnych światów. I żeby nie pozostać gołosłownym – rosjanie już próbują wykorzystać iskrzenia na linii kadra dowódcza-kierownictwo MON. Na pro-rosyjskich profilach kwitnie teoria spiskowa, „wyjaśniająca” okoliczności incydentu z Ch-55. Zgodnie z nią, wojskowi rzeczywiście nie poinformowali polityków o rakiecie, bo bali się, że „szaleni pisowcy”, „rusofobiczny rząd”, „nieodpowiedzialni polscy przywódcy” w odpowiedzi pchną Polskę ku otwartej wojnie z rosją. Nawet jeśli te bzdury nie przekonają żadnego z polskich VIP-ów, „kupi je” jakaś część zwykłych obywateli. Co tylko nasili kryzys zaufania do instytucji państwa.

Niepokojące przypuszczenia

Po prawdzie i bez ruskich interwencji ów kryzys się nasila. Bo ktoś w sprawie Ch-55 kłamać musi i nie jest to zwyczajny Kowalski. Możliwe, że z prawdą w różnych zakresach mijają się obie strony. Ujawnione w zeszłym tygodniu dokumenty – świadczące na korzyść Błaszczaka – nie są w każdym razie przesądzające. Nie jest bowiem tak, że minister obrony czerpie informacje tylko z jednego źródła, jakim są raporty dowództwa operacyjnego (w tym z 16 grudnia 2022 roku nie ma wzmianki o naruszeniu/przekroczeniu przestrzeni powietrznej RP). No i Mariusz Błaszczak wielokrotnie już udowodnił, że ma skłonność do – delikatnie mówiąc – koloryzowania rzeczywistości. 14 października 2022 roku napisał na Twitterze: „Zbudowaliśmy wielowarstwowy system obrony przeciwlotniczej. Mamy Pioruny, zestawy Pilica, Małą Narew i Patrioty. Dzięki staraniom rządu PiS nasze niebo jest bezpieczne. Nie musimy przystępować do proponowanych przez Niemcy programów zakładających budowę mniej zaawansowanego systemu”. No więc nie zbudowaliśmy, a zaczęliśmy budować – i wciąż jesteśmy bardzo głęboko w lesie, z czego szef MON zdaje sobie sprawę jak mało kto w tym kraju.

Gdy Ch-55 wleciał nad Polskę, nie dało się w oparciu o odczyty ze stacji radiolokacyjnej stwierdzić, czym dokładnie jest. Ale dzięki parametrom lotu – prędkości i wysokości – jasnym było, że nie mamy do czynienia z balonem lub awionetką z jednej strony, samolotem pasażerskim z drugiej (pociski manewrujące są szybsze od pierwszych, latają dużo niżej od drugich). Do takich wniosków doszedł zresztą personel Centrum Operacji Powietrznych, dlatego uruchomiono parę dyżurnych F-16. I choć piloci myśliwców nie dostrzegli gołym okiem pocisku, radar co najmniej jednej z maszyn zarejestrował ostatnią fazę lotu Ch-55. A mówimy o urządzeniu – najogólniej rzecz ujmując – dużo „czulszym” niż naziemne stacje radiolokacyjne. Jeśli wcześniej ktokolwiek miał wątpliwości, czym jest tajemniczy obiekt, po analizie danych z F-16 mieć ich nie powinien. I teraz zwróćmy uwagę, że oskarżenia Mariusza Błaszczaka są wymierzone nie tylko w gen. Piotrowskiego, ale w kilkadziesiąt innych osób, które z racji pełnionych dyżurów wiedziały o zdarzeniu i miały na ten temat co najmniej niepokojące przypuszczenia. Te oskarżenia obejmują też Amerykanów, którzy – jak pamiętamy – wysłali w powietrze własne samoloty. I mamy wierzyć, że nikt panu ministrowi nic nie powiedział? Ignorując nie tylko wewnętrzne, ale i sojusznicze zobowiązania. O najgroźniejszym incydencie, mogącym posłużyć za casus belli, jaki w relacjach NATO-rosja wydarzył się po 1991 roku. Wolne żarty…

Wspominałem już o tym, że sami rosjanie – za pośrednictwem NATO – poinformowali o zaginionej rakiecie. Stało się to tuż po niefortunnym lądowaniu Ch-55. Jeśli rzeczywiście tak było, ministra oszukali również (ukryli przed nim ważne informacje), wojskowi i cywilni przedstawiciele Polski przy NATO. Nazywając rzeczy po imieniu, mielibyśmy wówczas do czynienia ze spiskiem wymierzonym w najwyższe władze RP, realizowanym, w najlepszym razie, przy obojętności USA i, zapewne, pozostałych członków Sojuszu. Jak mawia klasyk, „toć to we łbie się nie mieści”. Jak to, że choć na podstawie danych pozyskanych przez F-16 udało się wyznaczyć prawdopodobny rejon upadku pocisku (jak się w kwietniu okazało, uczyniono to z dużą dokładnością), poszukiwań z prawdziwego zdarzenia nigdy nie przeprowadzono. Dlaczego? Skąd wzięła się potrzeba „zamiecenia sprawy pod dywan” i będące jej skutkiem dzisiejsze „ja o niczym nie wiedziałem!”? O tym przeczytacie już jutro, w kolejnej, ostatniej części tekstu.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. muzealny egzemplarz Ch-55/fot. domena publiczna

Migiem…

…ale nie za szybko. Media ogłosiły koniec służby MiG-ów 29. Awansem, choć faktycznie to ostatnie chwile sowieckiej „supertechniki” w Polsce.

MiG-29 to jeden z najpopularniejszych wojskowych odrzutowców. Sklasyfikowany jako myśliwiec frontowy, był sowiecką odpowiedzią na amerykańskie F-15 i F-16. Tym oczekiwaniom jednak nigdy nie sprostał – podczas pierwszej wojny w Zatoce (w 1991 r.) na ziemię spadło pięć irackich migów, przy zerowych stratach walczących z nimi F-15. Kolejne pięć „dwudziestek dziewiątek” padło ofiarą amerykańskich F-15 i holenderskich F-16 podczas zmagań lotniczych nad Jugosławią w 1999 r. – znów bez strat pośród „efów”. Mimo to produkt biura konstrukcyjnego Mikojan i Guriewicz uchodzi za niezły samolot. Oblatany w 1977 r., wszedł do służby w liczbie 1600 egzemplarzy. Myśliwca nie produkuje się już seryjnie, ale po dziś dzień jest modernizowany. Jego największym użytkownikiem pozostaje rosja (z 230 maszynami). Migi biorą udział w walkach nad Ukrainą, ostatnio widziano je nad Chartumem, stolicą Sudanu, użyte przez jedną ze stron domowego konfliktu.

Niemieckie znaczy zużyte

W Polsce MiG-29 pojawił się w 1989 r. Cztery lata wcześniej na podmoskiewskim lotnisku Kubinka właściwości myśliwca zaprezentowano delegacji PRL, co skończyło się deklaracją zakupu 36 jednomiejscowych samolotów bojowych oraz sześciu dwumiejscowych maszyn szkolno-bojowych (określanych przez pilotów WP mianem „szparek”). Z powodu mizernej kondycji finansowej państwa planów tych nie udało się zrealizować. W 1987 r. Polska złożyła zamówienie na dziewięć samolotów bojowych i trzy szkolno-bojowe. Następnie domówiono pięć egzemplarzy, których jednak nie odebrano. W lutym 1989 r. na szkolenie do ZSRR wysłano 60 pilotów i mechaników, w lipcu do Polski przyleciały pierwsze samoloty. Dostawy wspomnianej dwunastki zakończyły się jesienią 1990 r., a więc już po politycznym przełomie (choć nadal w realiach Układu Warszawskiego, rozwiązanego w lipcu 1991 r.).

Zmiana sojuszy zamknęła drogę do pozyskania kolejnych maszyn z ZSRR, a potem rosji, ale rodzima flota migów i tak się powiększyła. W połowie lat 90. Siły Powietrzne RP wzbogaciły się o maszyny pozyskane z Czech. Dziesięć w niewielkim stopniu wyeksploatowanych MiG-ów-29 kosztowało nas 11 nowych śmigłowców Sokół. W 2003 i 2004 r. do Polski trafiły migi z Niemiec, z zasobów dawnej NRD. Były to maszyny mocno zużyte – przez kilkanaście lat po zjednoczeniu, jako „supertechnikę” potencjalnych wrogów, poddawano je brutalnym testom i wykorzystywano w roli „agresorów” w wielkiej liczbie ćwiczeń z udziałem państw NATO. W efekcie tylko 11 z 24 myśliwców nadawało się do służby – resztę zmieniono w rezerwuar części zamiennych, pomoce naukowe dla szkół i eksponaty w muzeach. Gwoli rzetelności – niemieckie migi kosztowały nas symboliczne euro za sztukę, choć należy też pamiętać, że zapowiedź ich dostarczenia skutkowała decyzją o redukcji zakupów F-16 z planowanych 64 do 48 maszyn. Później tej jednej niekupionej eskadry „efów” będzie Polsce mocno brakować.

Migi trafiły do dwóch eskadr (wcześniej pułków); w 2016 r. każda z nich dysponowała 13 maszynami bojowymi i trzema „szparkami”. Wspominam ten rok, gdyż był ostatnim, kiedy obie jednostki miały pełen etatowy skład. W 23. Bazie Lotnictwa Taktycznego (BLT) w Mińsku Mazowieckim stacjonowała dwunastka „oryginalnych” samolotów (tak zwykło się mówić o maszynach z ZSRR) i cztery eks-czeskie. W 22. BLT w Królewie Malborskim używano maszyn poniemieckich oraz piątki „czechów”. Przez lata załogi migów wykonały tysiące dyżurów bojowych, także w ramach natowskich misji Air Policing. Jednak z czasem zaczęły się coraz poważniejsze problemy wynikłe ze zużycia sprzętu i generalnie niskiej jakości wykonania sowieckiej techniki. Potęgował je fakt odcięcia od oryginalnych części oraz fabrycznego serwisu. Już pod koniec pierwszej dekady XXI w. stało się jasne, że migi trzeba zastąpić. Te malborskie planowano wycofać w 2012 r., dla mińskich przewidziano dłuższą służbę, ale po przeprowadzeniu modernizacji. Na przeszkodzie znów stanął brak pieniędzy. Co prawda migi z 23. BLT udało się wyposażyć m.in. w nowej generacji awionikę (w Wojskowych Zakładach Lotniczych w Bydgoszczy), ale o poważniejszych krokach, włącznie z rezygnacją z samolotu, nie było mowy. Tymczasem w czerwcu 2016 r. na lotnisku 22. BLT doszło do pożaru jednego z myśliwców. Ogień wybuchł podczas rozruchu maszyny, nikomu nic się nie stało, zniszczony samolot spisano ze stanu. Dwa lata później zaczęła się seria katastrof, w której utracono trzy migi, jeden z pilotów – kpt. Krzysztof Sobański – nie przeżył wypadku. Cenione dotąd samoloty zaczęto nazywać „latającymi trumnami”.

Niezwykle istotny akt

W lutym 2022 r. siły powietrzne rosji wzięły udział w inwazji na Ukrainę. Nie ma jasności, ile MiG-ów-29 wystawiła przeciw nim strona ukraińska. Po ZSRR dawna republika odziedziczyła ponad 200 samolotów, ale z biegiem lat większość z nich uległa technicznej degradacji, także na skutek mniej lub bardziej oficjalnej kanibalizacji. Części sprzedawano zagranicę, również do Polski (co pozwalało utrzymać gotowość naszych samolotów). W 2014 r., gdy wybuchła wojna w Donbasie, Ukraina posiadała ok. 80 migów. Dla ekspertów oczywistym było, że co najmniej połowa z nich pozostaje nielotna. Osiem lat później w służbie mogło być nie więcej niż 50 sprawnych „dwudziestek dziewiątek” (po 2014 r. Kijów na poważnie wciął się za odbudowę armii, choć w przypadku lotnictwa nie był to tak spektakularny proces). Do kwietnia br. ukraińskie lotnictwo straciło 20-25 migów, sporo zostało uszkodzonych. Straty w jakiejś mierze skompensowały dostawy MiG-ów-29 niegdyś należących do Mołdawii, a w latach 90. sprzedanych USA. Waszyngton kupił wówczas 21 myśliwców – nie wiemy, ile ich w ramach amerykańskiej pomocy dotarło do Ukrainy (raczej w formie części zamiennych, a nie sprawnych maszyn).

MiG-29 jest jednym z symboli ukraińskiego oporu. Mowa tu przede wszystkim o „Duchu Kijowa” i jego sześć zestrzeleniach podczas walk nad stolicą. I choć to zabieg propagandowy – „Duch” bowiem jako pojedynczy pilot nigdy nie istniał – to składający się na tę kreację lotnicy z krwi i kości rzeczywiście latali migami. Lecz jakby się nie starali – oni i ich koledzy – nie zmieni to faktu, że rosjanie mają nad Ukraińcami ogromną ilościową przewagę. Stąd konieczność pozyskania maszyn z zagranicy, o które Kijów prosi od początku rosyjskiej inwazji. W marcu ubiegłego roku na tapecie pojawiła się sprawa polskich MiG-ów-29 – władze RP zadeklarowały gotowość ich przekazania Ukrainie. Wtedy jednak nie było klimatu dla dostaw ciężkiego sprzętu na wschód – i USA i NATO miały wątpliwości, czy należy konfrontować się w ten sposób z rosją. Stanęło więc na tym, że Polska przekazała Ukrainie zapas części zamiennych i amunicji do migów. Problem wrócił na agendę w marcu br. (choć zakulisowe rozmowy trwały nieprzerwanie od minionej wiosny). Na konferencji darczyńców w Ramstein Słowacja zadeklarowała, że dostarczy do Ukrainy 13 swoich migów, wycofanych ze służby latem zeszłego roku. Do inicjatywy dołączyła Polska, na początek obiecując Ukraińcom cztery myśliwce.

Obecnie jesteśmy na etapie, w którym słowackie migi są już na miejscu. Cztery z nich poleciały do Ukrainy z lotniska w Słowacji. Za sterami zasiedli ukraińscy piloci, co nie zmienia faktu, że do startu doszło z terytorium NATO. Symbolicznie to niezwykle istotny akt, pokazujący, jak dramatycznie zdegradowała się pozycja rosji w oczach członków Sojuszu. Pośród których nie ma już miejsca na obawy z początku wojny, że taki ruch mógłby zostać potraktowany przez Moskwę jako casus belli. Reszta słowackich migów – w tym trzy pozbawione silników – dotarła do Ukrainy drogą lądową. Jak wynika z informacji ukraińskich mediów, myśliwce ze Słowacji pełnią już dyżury bojowe nad Charkowem. Nie wiadomo za to, gdzie są polskie „dwudziestki dziewiątki” – wspomniana pierwsza czwórka, wysłana na wschód kilkanaście dni temu. Co ciekawe, i te migi wleciały w przestrzeń powietrzną Ukrainy startując uprzednio z terytorium NATO (z jednego z lotnisk w Polsce). Wiemy, że były to maszyny eks-czeskie, wcześniej należące do malborskiej eskadry. Na początku kwietnia br. rząd RP zwrócił się do Niemiec z formalną prośbą o zgodę na wysłanie migów poniemieckich (takiej procedury wymaga reeksport/przekazanie dalej broni). Chodziło o pięć samolotów, Berlin udzielił pozytywnej odpowiedzi w ciągu kilkunastu godzin.

Nieunikniona westernizacja

A zatem gdy piszę te słowa, najprawdopodobniej dziewięć naszych migów znajduje się w Ukrainie (albo cztery, a kolejne pięć lada moment tam będzie). To zaś oznacza demontaż jednej z eskadr, co skutkuje zarzutami o rozbrajanie Polski, formułowanymi zwłaszcza w środowiskach niechętnych Ukrainie. Mimo pozornej logiczności, trudno się z nimi zgodzić. Los MiG-ów-29 w Siłach Powietrznych RP został przesądzony wraz z serią wspomnianych katastrof. Samoloty przeszły gruntowne przeglądy, piloci odzyskali do nich zaufanie, ale jasnym było, że długo już nie polatają. Maszyny w najlepszej kondycji, te po modernizacji, „skończą się” w 2027 r. To obecnie 14 migów (w tym trzy „szparki”, w większości z oryginalnej serii). Przez lata wchodziły one w skład eskadry z Mińska, ale jednostkę przewidziano do przezbrojenia na koreańskie FA-50, kupione w zeszłym roku. Mińskie migi trafiły więc do eskadry w Malborku. Mamy tu więc do czynienia z racjonalnym procesem gospodarowania zasobami – co można, nadal wykorzystujemy, czego nie opłaca się eksploatować, wycofujemy. Samoloty z 22. BLT (te z pierwotnej czesko-niemieckiej puli), miały przed sobą najwyżej kilkanaście miesięcy służby. Miast „zajeżdżać” je do końca i odstawić na pomniki, posłużą Ukrainie.

Ile w sumie migów noszących dotąd szachownice może trafić na wschód? 22. BLT, zanim stała się użytkownikiem „mińskich” samolotów, miała 14 maszyn. Jeśli dziewięć już przekazano (są przekazywane), to zostało nie więcej niż pięć (a może tylko trzy, bo o dwóch migach mówi się, że zostały wcześniej skanibalizowane). W tej piątce są „szparki” – samoloty szkolno-bojowe, których nie wyposażono w radar, a więc ich użyteczność na polu walki jest niska. Z drugiej strony, można je wykorzystać do ataków z użyciem pocisków Harm, przeznaczonych do niszczenia stacji radiolokacyjnych. Najogólniej rzecz ujmując, ta broń nie wymaga sterowania z kabiny pilota, co skraca czas misji i ekspozycji na działanie lotnictwa wroga. Ostatecznie zaś mogą „szparki” posłużyć jako rezerwuar części zamiennych. Tak czy inaczej, mówimy o maksymalnie 14 samolotach z Polski, a najpewniej o 12, przy założeniu, że wysłane zostaną również te dwumiejscowe. Kolejne 14 to pieśń przyszłości, a może i zupełnie nierealny scenariusz, bo kto wie, ile z tych zmodernizowanych migów dotrwa do 2027 r., ile będzie wówczas miało jakąkolwiek wartość dla Ukraińców, ba, czy ci w ogóle będą o nie zabiegać. Ukraina na gwałt potrzebuje samolotów bojowych, a migi z demobilu to tylko proteza. Zachód na razie wzbrania się przed wysyłką własnych konstrukcji, ale westernizacji ukraińskiego lotnictwa uniknąć nie sposób – wszak podaż sowieckich konstrukcji jest mocno ograniczona.

Pozostając zaś przy wątku westernizacji – wraz z 2027 rokiem zacznie się ostatni rozdział tego procesu w Siłach Powietrznych RP, zapoczątkowany 20 lat temu kupnem F-16. Odejdą migi, w międzyczasie pozbędziemy się Su-22, szturmowców sowieckiej proweniencji, dziś będących w linii już tylko po to, by podtrzymać nawyki pilotów i personelu technicznego. Za cztery lata w barwach Rzeczpospolitej służyć będą koreańskie szkolono-bojowe FA-50 (dwa pierwsze przylecą latem tego roku, łącznie kupiliśmy 48 sztuk). W 2025 r. zaczną się dostawy F-35, a wszystkie 32 super-myśliwce znajdą się na stanie Wojska Polskiego do końca dekady. Dodajmy do tego 48 F-16, które dziś są co prawda w samolotowym wieku średnim, ale przejdą niebawem głęboką modernizację. W sumie daje to niemal 130 nowoczesnych maszyn, o zdolnościach przekraczających wszystko, co do tej pory latało z szachownicami na skrzydłach.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej i Marcinowi Pędziorowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich ośmiu dni: Maciejowi Jakóbiakowi, Krzysztofowi Hryniowowi i Czytelnikowi posługującemu się nickiem Sizna.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Migi z malborskiej eskadry (eks-niemiecki i czeski), zdjęcie sprzed kilku lat/fot. Bartek Bera, zdjęcie pochodzi z albumu „Sięgając nieba”.

„Żukow”

Pisałem kilka dni temu o wyjątkowo nieroztropnych działaniach rosyjskiego dowództwa, które pod Wuhłedarem wytracało dziesiątki czołgów i wozów pancernych oraz setki żołnierzy dziennie. Wczoraj – wszystko na to wskazuje – atak ostatecznie się załamał; tzn. rosjanie nadal próbują podchodzić Ukraińców, ale intensywność działań spadła i przypomina tę ze stycznia. Najogólniej rzecz ujmując, ruskie na tym odcinku „wypstrykały się” ze sprzętu i ludzi. Nawet ich wojenni blogerzy przyznają, że działo się to w okolicznościach zasługujących na miano „kretynizmu”, mając na myśli takie praktyki jak trzymanie się w kupie czy jazdę w kolumnie w bezpośrednim zasięgu ukraińskich luf. Efektem są stosy rosyjskich trupów, eksplodujące bądź już wypalone pojazdy, uchwycone na ukraińskich filmikach, z iście masochistyczną determinacją prezentowanych teraz w rusnecie. „Tacy jesteśmy durni”, grzmią militarni blogerzy (gwoli rzetelności – nie wszyscy).

Odpowiedzialnym za tę jatkę jest gen. Aleksiej Kim, jeden z zastępców Gierasimowa, w (pro)rosyjskich mediach prezentowany jako autor założeń „ofensywy zimowej”, jak pisze się już wprost o ostatnich działaniach armii najeźdźców. Rozbawił mnie komentarz, jaki znalazłem na jednym ze skarpetkosceptycznych profili na FB, zgodnie z którym Kim ma szansę stać się dla putina tym, czy Żukow był dla Stalina (w domyśle, „dostarczycielem” zwycięstwa). No więc jak na razie porównanie z sowieckim marszałkiem sprawdza się wyłącznie w kwestii szafowania żołnierskim życiem.

Miarą „sukcesu” są kolejne symboliczne progi przekraczane przez rosjan. Jak donosi Oryx – niezależna grupa analityczna – kilkadziesiąt godzin temu Ukraińcy zniszczyli tysięczny rosyjski czołg. W sumie zaś rosja straciła już 1713 tanków: obok 1012 zniszczonych, 546 wozy zdobyli ukraińscy obrońcy, 80 zostało uszkodzonych, a 75 czołgów rosyjscy żołnierze po prostu porzucili. Przy czym dane Oryx’a bazują wyłącznie na dowodach wizualnych – ogólnodostępnych fotografiach i nagraniach. Realnie rosyjskie straty są wyższe – wśród analityków panuje zgoda, że co najmniej o jedną trzecią.

Lecz straty ponoszą też Ukraińcy – na odcinku wuhłedarskim głównie od artylerii. Co ciekawe, rosjanie zgromadzili tam (i na innych „aktywnych” fragmentach frontu), masę kilkudziesięcioletnich armat, dotąd przechowywanych w zauralskich składach. Wygląda to jak siedem nieszczęść za sprawą złażącej farby i rdzy, pozbawione nowoczesnych systemów celowniczych. Niemniej działa, ilością budując jakość. Generalnie rosyjska artyleria też nie była przygotowana na wojnę o takiej intensywności. Straty bojowe – w zależności od źródeł na poziomie od 700 do 2700 dział i wyrzutni rakietowych – nie oddają istoty rzeczy. Mnóstwo armat wycofano z linii na skutek uszkodzeń, będących konsekwencją intensywnego użycia (lufy mają swoją żywotność). W efekcie koniecznym stało się sięgnięcie do głębokich zapasów. Ale to niejedyny powód – zasięg części wiekowych dział (na przykład samobieżnych hiacyntów) przekracza 30 km, co pozwala przynajmniej częściowo niwelować słabości „wielkiego nieobecnego” tej wojny – rosyjskiego lotnictwa frontowego. Niskie kwalifikacje pilotów, dramatyczny brak precyzyjnej amunicji, przy jednoczesnym dużym nasyceniu środkami obrony przeciwlotniczej po stronie ukraińskiej sprawiają, że rosyjscy żołnierze nie mogą liczyć na bezpośrednie wsparcie z powietrza – uderzenia w punkty oporu Ukraińców i ich bezpośrednie zaplecze. Stara się to zatem robić artyleria.

Lotnictwo strategiczne – po wymuszonej przez ukraińskie drony rejteradzie z europejskich lotnisk – nadal niestety ma względnie wysoką zdolność bojową. Przekonaliśmy się o tym dziś w nocy i nad ranem, przy okazji kolejnego zmasowanego ataku rakietowego na ukraińskie miasta i infrastrukturę krytyczną. Najeźdźcy wystrzelili ponad 70 pocisków manewrujących, większość z bombowców Tu-95MS.

Do ataku na bliższe cele – Charków i Zaporoże – rosjanie wykorzystali przerobione rakiety przeciwlotnicze S-300. Odpalono ich 35, co jest najliczniejszym dotąd jednorazowym użyciem S-300 w charakterze pocisków do rażenia celów naziemnych.

Strzelały również okręty z Morza Czarnego – kalibrami, z których dwa przeleciały nad Mołdawią, co zostało potwierdzone oficjalnym komunikatem tamtejszych władz. Kalibry miały też wlecieć w przestrzeń powietrzną Rumunii; Bukareszt zaprzecza, ukraińskie dowództwo, powołując się na dane z nadzoru, twierdzi, że taki incydent miał miejsce. Rumunia jest członkiem NATO, gdyby rzeczywiście doszło do takiej sytuacji, nie byłby to casus belli, ale jakaś reakcja Sojuszu musiałaby nastąpić. Obserwuję media od rana i widzę gorączkę w temacie, ale radziłbym powściągnąć emocje. I nie, nikt o chowaniu głowy w piasek nie mówi, NATO ma bowiem niezawodny środek, by odgryźć się rosji – jest nim intensyfikacja pomocy dla armii ukraińskiej. Jeśli ruskie nabroiły, same kręcą na siebie bicz.

Póki co kręci ich świadomość strat zadanych ukraińskiej infrastrukturze. Naprawdę, w rusnecie – jak przy okazji wcześniejszych nalotów – liczne grono komentatorów tej wojny cieszy się, że „znów im dołożyliśmy”. Tylko czy na pewno? Obrońcy raportują zestrzelenie ponad 80 proc. pocisków manewrujących, nie wiadomo, ile S-300 dosięgło celów. Wczesnym popołudniem 150 tys. mieszkańców Charkowa nadal pozbawionych było prądu. A ukraińskie koleje – absolutnie niezbędne do obsługi wojennego wysiłku – notowały opóźnienia pociągów od 5 do 30 minut. Sukces godny Żukowa, chciałoby się rzec…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Ukraińska haubica samobieżna gdzieś na froncie/fot. Sztab Generalny ZSU