Zależności

500 czołgów, 300 zestawów artylerii rakietowej, 1000 haubic, 50 samolotów wielozadaniowych, setka śmigłowców – tyle trzeba Ukrainie dostarczyć, by mogła wygrać tę wojnę (plus rzecz jasna sporo innej „drobnicy”). Licząc po cenach nowego, zachodniego sprzętu (co nie zawsze jest właściwe, bo na przykład czołgi nie muszą być od razu Abramsami; wystarczy, by był to utrzymany w przyzwoitej kondycji sprzęt posowiecki), mówimy o broni wartej 40-45 mld dolarów. Broni i odpowiednich pakietach – logistycznym, amunicyjnym, szkoleniowym – które zawierają się w cenach jednostkowych sprzętu. Dużo? Dużo. Ale tegoroczna lista najbogatszych magazynu „Forbes” obejmuje 2668 nazwisk miliarderów, którzy dysponują majątkiem wartym 12,7 biliona dolarów. Czyli… 300 razy większym, niż wynoszą ukraińskie potrzeby.

Przyjrzyjmy się tej liście – na jej czele stoi Elon Musk, szef Tesli i SpaceX, mogący się pochwalić 219 mld dolarów. Na miejscu drugim lokuje się Jeff Bezos, ten od Amazona, posiadający aktywa i gotówkę o wartości 171 mld dolarów. Trzeci jest Francuz Bernard Arnault z rodziną (właściciele marek Louis Vuitton, Sephora, Tiffany i innych), z majątkiem wycenionym na 158 mld dolarów. Bill Gates – przez dekady medialna ikona bogaczy – ze 129 mld załapał się dopiero na czwartą pozycję. Na liście jest też siedmiu Ukraińców, z których najbogatszy – Rinat Achmetow – ma do dyspozycji 4,2 mld dolarów, a cała siódemka dysponuje łącznie niemal 12 mld dolarów. To dużo mniej niż wspomniane 40-45 mld, ale… Ale jakoś nie mogę przejść do porządku dziennego nad konstatacją, że są na świecie ludzie – w tym pojedyncze osoby! – którzy dysponują środkami większymi niż wartość elementarnych w tej chwili potrzeb 40-kilkumilionowego narodu. Potrzeb pozwalających na przetrwanie, uniknięcie niewoli, prześladowań, marnego życia w realiach „ruskiego miru”. Jest w tym coś głęboko niemoralnego…

Ale jako socjolog mam też świadomość, jak bardzo skomplikowana jest natura relacji społecznych. Co z tego, że tegoroczny budżet Ukrainy na poziomie 46 mld dolarów w całości wystarczyłby na wspomniany zakup? Co z tego, że ukraińskie PKB – z ostatnich notowań sprzed wojny – warte było ponad trzy razy więcej niż suma potrzebnych zakupów? Co z tego, że budżet wojskowy na bieżący rok największego donatora Ukrainy – Stanów Zjednoczonych – to 720 mld dolarów, że całościowo rząd w Waszyngtonie ma dysponować 6 bilionami dolarów? Że amerykańskie PKB to grubo ponad 20 bilionów dolarów? Że Polska, która tak szczodrze wspiera Ukrainę, planuje w tym roku „zarobić” (w cudzysłowie, bo państwo nie prowadzi działalności zarobkowej) ponad 120 mld dolarów? Że jej PKB za miniony rok to niemal 600 mld dolarów? I mógłbym tak długo, wskazując na konkretne elementy finansów Ukrainy, jej sojuszników, czy nawet wrogiej Rosji (która przypomnę – trzyma za granicą bilion dolarów, jako składowe majątku państwa i „prywatnych” oligarchów), identyfikując kolejne „kupki pieniędzy”, które wystarczyłyby do ocalenia Ukrainy. Tylko że to tak nie działa…

Czytam, że od rozpoczęcia inwazji na wypłaty dla żołnierzy Ukraina wydała 680 mln dolarów, z czego niemal połowa trafiła do personelu bezpośrednio zaangażowanego w działania zbrojne. A przecież wojsko – zwłaszcza na wojnie – to nie tylko wydatki osobowe. A przecież państwo na wojnie to nie tylko wojsko – to cała reszta społeczeństwa, którego nie można z dnia na dzień odciąć od wszystkich usług i świadczeń. Lend-Lease – amerykańska ustawa pomocowa – zakłada, że do Ukrainy trafi wsparcie (nie tylko militarne) o wartości 40 mld dolarów, ale będzie to rozłożone w czasie. A i tak nie wszystkim w Stanach się to podoba. Bo choć 40 mld to ułamek wartości amerykańskiego budżetu, to jednak trudno takie pieniądze wyjąć ot tak. Gdzieś trzeba zabrać, komuś nie dać, z czegoś zrezygnować. Tymczasem równowaga stosunków społecznych jest niezwykle krucha – jeden mały klocuszek wyjęty z niewłaściwego miejsca może spowodować całą serię kolapsów. W skali Pentagonu Lend-Lease to betka, ale to zarazem na tyle duża kwota, że nie da się jej uszczknąć jednorazowo. Trzeba skrobać tu i tam, w taki sposób, by nie naruszyć praw nabytych – na przykład pensji – czy nie wpakować się w spiralę konsekwencji, jak choćby odszkodowań wynikłych z zamknięcia jakiegoś programu lub projektu. Słyszę opinie, że Polska mogłaby oddać Ukrainie wszystkie swoje czołgi. Pozornie ma to sens – byłby to rodzaj inwestycji w bezpieczeństwo, bo Ukraińcy także w naszym imieniu i za nas wykrwawiają rosyjską armię. Ale spójrzmy na bieżące konsekwencje – na utraconą zdolność bojową, na brak szkoleń, na ukryte bądź realne bezrobocie tysięcy członków personelu sił zbrojnych (część należałoby zwolnić, część sama by odeszła wobec braku sensownych wyzwań, reszcie płacilibyśmy „postojowe”). Albo jeszcze inaczej – załóżmy, że rząd RP na rok rezygnuje z wypłat 500 plus, zaoszczędzone środki przeznaczając na materiałową pomoc dla Ukrainy. Miałoby to sens? Miało! Byłoby zgodne z polską racją stanu? Jak najbardziej! A teraz wyobraźmy sobie, jakie byłby reakcje istotnej części beneficjentów programu. Mimo iż w skali Europy jesteśmy absolutnie wyjątkowi w postrzeganiu konieczności prowadzenia wojny aż do ukraińskiego zwycięstwa, nie mam złudzeń, jakby się to skończyło.

Nie można zmusić miliarderów do wyłożenia pieniędzy na ocalenie Ukrainy (czy jakiegokolwiek innego kraju w potrzasku). Trudno odebrać Rosji jej wszystkie zewnętrzne aktywa. Równowaga społeczna opiera się także na respektowaniu podstawowych praw, w tym prawa własności. Musielibyśmy mieć ogólnoświatowy konsensus w sprawie zaboru majątku oligarchów (w stylu „zabieramy i przekazujemy Ukrainie na prowadzenie wojny i odbudowę”), ale to niemożliwe. Zawsze znajdzie się podmiot, który z różnych powodów podważy sensowność takich działań. I w ramach ostrzeżenia czy retorsji zastosuje je wobec innych grup. „Zabieracie majątek rosyjskim miliarderom? Proszę bardzo, my w odpowiedzi nacjonalizujemy zachodnie przedsiębiorstwa w naszym kraju”, taka reakcja Chin wydaje się wielce prawdopodobna. Nie dlatego, że Pekin troszczy się o kieszenie moskiewskich oligarchów, ale dlatego, że przelęknie się o los swoich koncesjonowanych miliarderów. I dlatego, że istnienie „noworuskich” to wentyl bezpieczeństwa, „być albo nie być” kasty rządzącej, bez której nie ma Rosji – a Chinom na utrzymaniu Federacji przy życiu może (jeszcze) zależeć. Poziom komplikacji, współzależności, warunkowanych różnymi okolicznościami sympatii i antypatii jest w relacjach międzynarodowych na tyle duży, że trudno tu o „szybkie i łatwe” rozwiązania.

O czym piszę, bo choć jest we mnie mnóstwo złości na taki świat, jest też poczucie realizmu i odrobina pokory, z którymi miałem ostatnio trochę problemów. Wściekłem się kilka dni temu na wieść, że w najnowszym amerykańskim pakiecie pomocy dla Ukrainy znalazło się zaledwie 18 haubic. Gdy trzeba ich 180. Rozczarował mnie prezydent Emmanuel Macron, deklarujący dosłanie 6 kołowych zestawów artyleryjskich Cezar – gdy należałoby przekazać 60. Sporo było takich „kwiatków”, zostawiających wrażenie, że Zachód sobie powolutku Ukrainę odpuszcza. Ale to nie tak, bo po pierwsze, pomoc cały czas idzie i to coraz szerszym strumieniem. Po drugie, fakt, iż ów strumień nie jest tak szeroki, jak być powinien, wynika również z obiektywnych przeszkód (innych niż kunktatorstwo). Bo spójrzmy na francuskie Cezary – Ukraina dostała już 6 sztuk, 18 jest w trakcie przekazywania, dodatkowe 6, o których mówił prezydent, daje w sumie 30 zestawów. To jedna trzecia wszystkich Cezarów w dyspozycji armii francuskiej. No i zwróćmy uwagę, że jedna taka haubicoarmata to ekwiwalent 5-6 rosyjskich luf. „Niech produkują następne!”, można by rzec. Owszem, ale nie zapominajmy o konsekwencjach polityk bezpieczeństwa, jakie prowadzono w Europie przez ostatnie 30 lat. O demilitaryzacji, zarówno jeśli idzie o wielkość armii, jak i możliwości przemysłów. Spójrzmy na nasze podwórko – darowaliśmy Ukraińcom 18 Krabów, na ponad 50 podpisaliśmy umowę. Huta Stalowa Wola musi się teraz ratować wsparciem z Korei, bo samodzielnie nie byłaby w stanie wyprodukować odpowiedniej liczby podwozi (a trzeba zrekompensować stratę WP oraz realizować wcześniejsze zamówienia). I tak jest wszędzie, w całej Europie – wybudzenia z letargu wymaga nawet potężna w teorii niemiecka zbrojeniówka.

Amerykanie wysłali dotąd już niemal setkę M777 – również znacząco lepszych od swoich odpowiedników – zatem kolejne 18 haubic to jak 60-80 rosyjskich dział. Do tej osiemnastki USA dołożyły 36 tysięcy pocisków. „Mój boże”, pomyślałem w pierwszej chwili. „Przy bieżącym zużyciu wystarczy na sześć dni”. Ale teraz lekcja realizmu. 36 tysięcy pocisków kaliber 155 mm to ładunek o potężnych rozmiarach. Nie da się tego wysłać w kilku samochodach do Ukrainy i w taki sam sposób przewieźć na front. Szybkość musi współgrać z możliwościami ładunkowymi, co oznacza, że najlepiej zrobić to koleją. Zrobić w taki sposób, by amunicja nie musiała być długo składowana, bo Rosjanie polują na magazyny. Polska siec kolejowa różni się od ukraińskiej szerokością rozstawu torów, co „na wejście” komplikuje transport (o takie błahostce jak przerzut przez ocean tylko wspomnę). M777 to dobry przykład, by wskazać inne problemy – emki działają w oparciu o inny system metryczny, co wymaga zmiany nawyków u artylerzystów. I owszem, Ukraińcy szybko się uczą, ale szybko nie zawsze znaczy dobrze. Inny system metryczny, to inne narzędzia do obsługi sprzętu, w efekcie prozaiczna sprawa, jak zgubienie skrzynki narzędziowej (o co przecież łatwo, gdy użytkuje się broń przeznaczoną do wysokiej manewrowości), może uczynić haubicę nieobsługiwalną. Himarsy (wieloprowadnicowe zestawy rakietowe), o które zabiega Ukraina, nie są prostym odpowiednikiem sowieckich Gradów czy Smierczów. To sprzęt naszpikowany wysoką technologią, której trzeba się nauczyć. Itp., itd.

Innymi słowy: czas, przepustowość, moce produkcyjne i bieżąca zasobność donatorów – oto czynniki kanalizujące pomoc materiałową dla Ukrainy. Wszystkie osadzone w gęstej sieci rozmaitych zależności, z których część – jak szerokość rozstawu torów – paradoksalnie była niegdyś sposobem na przecięcie iluś tam niepożądanych relacji.

—–

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Sieć

Motocyklista z wyrzutnią przeciwpancerną w pojemniku na plecach przywołuje skojarzenia z filmami „Mad Max”, których akcja toczy się w post-apokaliptycznym, pustynnym anturażu. W australijsko-amerykańskich produkcjach motocykl decyduje o być albo nie być resztek ludzkości, w zielonej Ukrainie również jest narzędziem w brutalnych pojedynkach na śmierć i życie. W wymyślonej rzeczywistości to głośna, paliwożerna maszyna, w tej prawdziwej – sunący bezszelestnie pojazd. W większej mierze ciekawostka niż typowy obrazek z ukraińskiego frontu, a zarazem zapowiedź procesu, przed jakim stają wszystkie armie świata. O ropie mówi się, że to „krew wojny”, ale jej czas nieuchronnie dobiega końca. Zielone nie tylko kamuflażem wojsko nadal pozostaje pieśnią przyszłości, lecz wcale nie tak odległej. Elektryczny jednoślad Delfast już dziś potrafi zapewnić ponad 300-kilometrowy zasięg. Daje przewagę zaskoczenia – bo nie słychać, gdy się zbliża – oraz sposobność do szybkiej ewakuacji po wykonanym ataku. W Ukrainie sprawdza się w polowaniach na czołgi, do tego stopnia, że Rosjanie oferują własnym żołnierzom dodatkowe nagrody za schwytanie „mad-maksów”. Jest w tym zresztą dodatkowa symbolika – oto Rosję, żyjącą z kopalin i próbującą jak najdłużej zachować paliwowe status quo – kąsa chmara małych „elektryków”.

Źle oszacowana paleta

O ich skuteczności decydują także inne czynniki, z których najważniejszy to dostęp do informacji. Internet – oczywisty atrybut niewojennej rzeczywistości, od lat służący głównie do rozrywki – właśnie sprawdza się w okolicznościach, do jakich został niegdyś stworzony. Przesył danych na przenośne urządzenia pozwala Ukraińcom na budowanie wysokiej świadomości sytuacyjnej do poziomu pojedynczego żołnierza. W wojskowej terminologii używa się w tym kontekście określenia „sieciocentryczność”. Opisuje ono środowisko cybernetyczne, gdzie następuje bieżąca wymiana danych z rozmaitych źródeł, której towarzyszy w dużej mierze zautomatyzowany proces doradczy i decyzyjny, na przykład wskazanie celów do likwidacji. Co istotne, choć środowisko to ma różne pułapy dostępu, zasilanie danymi odbywa się w sposób „demokratyczny” – każdy może wrzucić do systemu pozyskane przez siebie informacje. Rosjanie przed 24 lutego zdawali sobie sprawę z tego, że Ukraińcy zaprzęgną Sieć do walki. Lecz jak w wielu innych kalkulacjach i tu źle oszacowali paletę możliwości przeciwnika.

Nim pierwsze czołgi wtargnęły do Ukrainy, agresorzy przypuścili rozległy atak cybernetyczny. Bez wchodzenia w techniczne szczegóły – intencją było odcięcie Ukrainy od komunikacji satelitarnej, dającej dostęp do Internetu. W połączeniu z kinetycznymi atakami na naziemną infrastrukturę, poskutkowałoby to całkowitym brakiem Sieci na rozległych obszarach kraju. Przy czym w rosyjskich planach chodziło głównie o to, by wybić Ukraińcom z ręki oręż w wojnie propagandowej. Pozbawioną oficjalnych informacji ludnością łatwiej manipulować, nie staje się ona też uczestnikiem wymiany danych na temat działań wrogiego wojska. Ów plan nie przewidział reakcji… Elona Muska, właściciela m.in. przedsiębiorstwa SpaceX. Korporacja amerykańskiego multimiliardera dysponuje małymi satelitami, umieszczonymi na niskiej orbicie Ziemi, znanymi jako Starlinki. Urządzenia te zapewniają szerokopasmowe usługi internetowe w trudno dostępnych miejscach globu, gdzie nikt nie pokusił się o położenie kabli światłowodowych. Do połączenia ze Starlinkami potrzeba przenośnych terminali o walizkowych wymiarach. Musk oba elementy systemu udostępnił Ukraińcom – co ważne, nieodpłatnie. Rosjanie zareagowali groźbami, próbowali uszkodzić satelity, lecz informatycy SpaceX jak dotąd radzą sobie z hackerskimi atakami.

Algorytmem w uznaniowość

Starlinki zapewniają pełne pokrycie terytorium Ukrainy. Wiemy, że za ich pomocą do samego końca walk kontaktowali się ze światem obrońcy Azowstalu. Konferencje prasowe dowódców garnizonu Mariupola doprowadzały Rosjan do szału. Lecz ów symboliczny policzek nijak się miał do innych korzyści płynących z użytkowania starlinkowej infrastruktury. Żeby to wyjaśnić, koniecznym będzie cofnięcie się o kilka lat, kiedy w Ukrainie rozpoczęto proces cyfryzacji usług publicznych. Idea „państwa w smartfonie” na dobre zaczęła być realizowana przed trzema laty, jako obietnica wyborcza Wołodymyra Zełenskiego. U podstaw pomysłu leżało przekonanie, że będzie on jednym ze sposobów na ograniczenie trawiącej Ukrainę korupcji. Sprowadzenie czynności urzędowych do kilku kliknięć miało ograniczyć kontakt obywatela z „żywym” urzędnikiem, a automatyzacja i algorytmizacja procedur wyeliminować uznaniowość. Niejako ubocznym skutkiem wprowadzanych zmian byłaby – rzecz jasna mocno pożądana – zwiększająca się wydajność i skuteczność instytucji państwa. Tyle teoria.

W praktyce spodziewano się kolejnej systemowej porażki, ale tym razem Ukraina miała szczęście. Powołany na stanowiska ministra cyfryzacji Mychajło Fedorow objawił się jako doskonały organizator. Nie tylko sprawnie pokierował nowym resortem, ale z nie mniejszym sukcesem zagospodarował entuzjazm tysięcy „cyfrowych wolontariuszy” – młodych specjalistów z branży IT, którzy kupili wizję „państwa w smartfonie”. W takich okolicznościach powstała Diia, odpowiednik naszego mObywatela i ePUAP-u, z której korzysta dziś prawie 20 mln Ukraińców (dla porównania aplikację mObywatel pobrało 7,5 mln Polaków, a Profil Zaufany ma około 14 mln osób). Będąca zarazem platformą, na bazie której powstały kolejne użyteczne aplikacje. Gdy miliony osób zmuszone zostały do ucieczki okazało się, że państwo ukraińskie działa. Urzędy pilotowały uchodźców, dostarczając im niezbędnych na danym etapie podróży wskazówek, nie zawieszono wypłaty świadczeń, na bieżąco informowano mieszkańców konkretnych miejscowości o zagrożeniach ostrzałem artyleryjskim czy bombardowaniem. Cyfrowe mapy schronów, stale aktualizowane listy działających sklepów, stacji benzynowych, punktów pomocowych itp. Jeśli ktoś zastanawia się nad przyczynami wyjątkowej samoorganizacji Ukraińców po 24 lutego, odpowiedź znajdzie w smartfonie.

Wirtualny spacer po ruinach

Ów smartfon służy również do przekazywania danych przydatnych wojsku. Rosjanom w Ukrainie cały czas towarzyszą oczy i uszy cywilów. Informacje na temat ruchów wojsk, ich liczebności, uzbrojenia – zbierane i wysyłane przez mieszkańców – stanowią istotne uzupełnienie danych wywiadowczych pozyskanych przez własny zwiad oraz natowskie satelity i samoloty. Oczywiście, cywile nie mają dostępu do wojskowych systemów informatycznych – cyfrowe śluzy porządkują treści i rozsyłają je do zainteresowanych podmiotów. Część danych nie służy do bieżącego zarządzania polem walki. Władze kraju poprosiły obywateli o dokumentowanie rosyjskich zbrodni oraz skali zniszczeń. To m.in. dzięki takim materiałom udało się zidentyfikować sprawców zbrodni w Buczy i odtworzyć przebieg tych dramatycznych zdarzeń (gwoli ścisłości, dla takich celów wykorzystuje się także zawartość telefonów komórkowych rosyjskich żołnierzy – zgubionych bądź znalezionych przy poległych i jeńcach). Zdjęcia i filmy są też narzędziem w wojnie informacyjnej. Ukraińcy konsekwentnie budują narrację, wedle której ich kraj jest nieustannie pustoszony przez rosyjską armię. Dzieje się to przy wsparciu zachodnich korporacji cyfrowych. Jednym z ostatnich pomysłów, realizowanych w ramach tej współpracy, jest uzupełnienie map serwisu Google (funkcji Street View) aktualnymi zdjęciami ukraińskich miast. Wirtualny spacer po ruinach służy dyskredytowaniu Rosji, wskazywaniu jej zbrodniczych „osiągnięć” w Ukrainie.

Niezależnie od ostrości takiego przekazu, wojna nie rozstrzygnie się w Sieci, a w „realu”. Ukraińskie nadzieje na zwycięstwo – rozumiane jako wyrzucenie Rosjan z zajętych terenów – będą wszak wprost związane ze sprawnością obróbki danych. Bitwa o Donbas przybrała postać morderczego pojedynku, w którym każdy manewr (oddanie, zajęcie terenu) poprzedza wymiana artyleryjskich ciosów. Najeźdźcy mają przewagę luf i zapasów amunicji, obrońcy dysponują coraz lepszym zachodnim sprzętem – działami o większej mobilności, lepszej celności i dalszym zasięgu. Wspartymi dronami i radarami pola walki – urządzeniami zbierającymi i przetwarzającymi informacje w czasie rzeczywistym. Tak, by z jednej strony precyzyjniej razić przeciwnika, z drugiej, ujść przed jego ripostą. O przewadze jakościowej ukraińskiej artylerii Rosjanie przekonali się kilkanaście dni temu podczas prób forsowania Dońca. Zakończonych zagładą dwóch batalionów. Co ciekawe, działa obrońców były wstrzelane na długo zanim nad rzeką pojawili się Rosjanie. Program używany przez hydrologów do badania kształtu koryta bezbłędnie wytypował miejsce przyszłej przeprawy. Zainstalowany, a jakże, jako apka na komórce.

—–

Nz. „Elektryk” Delfast na ukraińskim froncie/fot. Siły Zbrojne Ukrainy

Tekst, w skróconej formie, opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 23/2022

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to