Wyrok

Przedwczoraj, w zamachu bombowym przeprowadzonym w Szui w obwodzie iwanowskim w rosji, ciężko ranny został kapitan konstantin nagajko. Stan oficera oceniany jest jako krytyczny, z uwagi na poważne obrażenia wielu organów, w tym mózgu, ma niewielkie szanse na przeżycie. Odpowiedzialność za zamach wziął na siebie ukraiński wywiad wojskowy (HUR).

Dlaczego 29-latek o stosunkowo niskiej randzie stał się celem ataku?

By to wyjaśnić, cofnijmy się do 5 października 2023 roku. Tego dnia rosyjski Iskander uderzył we wsi Groza w obwodzie charkowskim. Rakieta trafiła w budynek, gdzie akurat odbywała się stypa, zabijając 59 osób. W miażdżącej większości cywilów, jedną szóstą populacji Grozy, co trzeciego dorosłego mieszkańca.

Na rosyjskich kontach na Telegramie szybko pojawiły się informacje, że celem ataku byli żegnający kolegę oficerowie batalionu „Ajdar”. Formacji, która zalazła moskalom za skórę jeszcze w 2014 roku, walnie przyczyniając się do ograniczenia terytorialnej ekspansji tzw. noworosji. Ukraińskie źródła potwierdziły, że we wsi odbył się pogrzeb poległego wojskowego. Ceremonia powtórna, związana z ekshumacją zwłok oficera, który zginął na początku pełnoskalowej inwazji. Groza była wtedy pod rosyjską okupacją, żołnierza pochowano więc w Dnipro – i dopiero jesienią 2023 roku złożono w rodzinnej miejscowości. W rosyjskim ataku na żałobników zginął m.in. syn chowanego, także żołnierz armii ukraińskiej.

Tuż po tragedii mieszkańcy Grozy nie mieli wątpliwości, że rosjan ktoś o pogrzebie poinformował. Miejscowy, zorientowany w przebiegu ceremonii. Te przypuszczenia potwierdziła Służba Bezpieczeństwa Ukrainy (SBU), wskazując dwóch braci. Mężczyźni już podczas okupacji otwarcie współpracowali z rosjanami. Po wyzwoleniu Grozy uciekli do rosji, lecz nadal zbierali informacje dzwoniąc i pisząc do krewnych i znajomych. Tak ustalili co się święci i przyczynili się do masowej śmierci dawnych sąsiadów.

Obecny los braci-zdrajców nie jest mi znany, ale jak skończą, nietrudno się domyśleć. I w tym miejscu możemy wrócić do kapitana nagajki – otóż był on dowódcą baterii artylerii w 112. Brygadzie Rakietowej. I to jego jednostka dokonywała uderzeń Iskanderami na obiekty cywilne i wojskowe w obwodach sumskim i charkowskim. To on wydał bezpośredni rozkaz o ataku na żałobników w Grozie.

Więc dopadł go miecz sprawiedliwości. Cokolwiek z nim będzie, z pewnością ów rosyjski zbrodniarz nikogo już nie zabije…

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby zainteresowane nabyciem mojej ostatniej książki pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. konstantin nagajko z matką, źr. zdj. HUR

Ekobójstwo

A dziś chciałbym Wam przypomnieć o istnieniu „Alfabetu rosyjskiej agresji”, książki, którą wydałem kilka miesięcy temu. W międzyczasie przybyło mi mnóstwo nowych Czytelników, a i pośród starych są tacy, którzy „Alfabetu…” nie czytali. Wszystkich zamierzam zachęcić do lektury, podrzucając fragment o ekologicznych skutkach „spec-operacji”. Książka wciąż jest w normalnej dystrybucji, a ofertę egzemplarzy z autografem i pozdrowieniami znajdziecie pod tekstem. Polecam się w kontekście świątecznych prezentów!

„Po pełnoskalowym ataku na Ukrainę rosyjska armia w ciągu kilku tygodni wyzbyła się zapasu nowych pocisków manewrujących. Generałowie Putina sięgnęli więc do lamusa, lecz okazało się, że pamiętające czasy Nikity Chruszczowa rakiety często nie osiągały celu. Wiele z nich spadało już w pierwszej fazie lotu, co wymusiło na załogach bombowców Tu-95 i Tu-160 wdrożenie odpowiedniego BHP. Polegało ono na wystrzeliwaniu pocisków nad Morzem Kaspijskim, by ewentualne niedoloty spadały do wody, nie czyniąc szkód na terytorium Federacji. Ta zapobiegliwość najpewniej uratowała ileś ludzkich żyć, przy okazji doprowadzając do masowego wymierania fok kaspijskich. Zdaniem zasłużonej rosyjskiej dziennikarki Julii Łatyniny za pomór ssaków odpowiadało paliwo z wadliwych pocisków. Tylko między 31 marca a 2 maja 2022 roku znaleziono ponad 800 martwych zwierząt, latem ta liczba wzrosła do 2,5 tys. U nielicznych fok wykryto wirusa dżumy, miażdżąca większość padła na skutek zatrucia toksynami.

W potocznym wyobrażeniu wojna to śmierć i cierpienie ludzi, w wymiarze materialnej destrukcji na pierwszy plan wysuwają się straty w infrastrukturze mieszkalnej i przemysłowej. Często umyka nam fakt, że na wojnie giną również zwierzęta, zabijane intencjonalnie bądź umierające z powodu niekorzystnych warunków wygenerowanych przez wojującego człowieka. Jeszcze mniej uwagi poświęca się wpływowi działań zbrojnych na szeroko rozumianą przyrodę, zwłaszcza w dłuższej, powojennej już perspektywie. Mieszkańcy departamentu Pas-de-Calais we Francji – gdzie w latach 1914–1918 toczyły się ciężkie walki – po dziś dzień nie uprawiają obszernych połaci ziemi z powodu zanieczyszczonej gleby. To samo tyczy się rolniczych niegdyś terenów w nieodległym belgijskim Ypres. Jak szacują naukowcy, w sąsiedztwie miasta wciąż zalega 2 tys. ton miedzi. Skażenie rtęcią i chlorem nadal uniemożliwia działalność rolniczą w przygranicznych regionach Iranu, choć od zakończenia iracko-irańskiego konfliktu minęło prawie 40 lat. Niemal ćwierć wieku od zbombardowania przez lotnictwo NATO rafinerii w serbskim Pančevie w okolicy systematycznie przybywa ponadnormatywnych zachorowań na raka.

Wojna bowiem nie jest eko. Gdy w drugim tygodniu marca 2022 roku badano jakość powietrza w Kijowie – wokół którego Rosjanie usiłowali zacisnąć pierścień oblężenia – sondy wykazały stężenie zanieczyszczeń 27 razy wyższe od normy. Eksplozje bomb i pocisków uwalniają cząsteczki metali ciężkich (jak ołów, rtęć, zubożony uran), formaldehydów, podtlenku azotu, cyjanowodoru. Wyzwolone związki chemiczne utleniają się w powietrzu, co prowadzi na przykład do kwaśnych deszczy. Zanieczyszczenia przenosi wiatr oraz wody powierzchniowe i gruntowe, dlatego ostatecznie mogą dotrzeć dużo dalej, niż wynosi zasięg działań zbrojnych. Na koniec 2022 roku ukraińska Izba Obrachunkowa określiła ilość niebezpiecznych substancji wyemitowanych do atmosfery na 67 mln ton, licząc od dnia rozpoczęcia inwazji. W dwóch poprzednich latach wspomniany wskaźnik wynosił 2,2 mln ton rocznie.

Długotrwałe narażenie na działanie wysoce przenikliwego ołowiu powoduje niewydolność nerek, krótki kontakt może wywołać encefalopatię, anemię, utratę koordynacji i pamięci. Tymczasem amunicja wykonana jest głównie z ołowiu. Trotyl – często stosowany materiał wybuchowy – łatwo wchłania się przez skórę i błony śluzowe. Działa rakotwórczo, prowokuje anemię, niewydolność wątroby i zaćmę. Ekspozycja na heksogenem prowadzi do niewydolności nerek. Eksplozja pocisku Grad uwalnia 500 gramów siarki, która w reakcji z wodą gruntową zamienia się w kwas siarkowy. Teren pokryty gradami jest bardziej „spalony” kwasem niż ogniem. Do tej pory na ukraińskiej ziemi spadły setki tysięcy, jeśli nie miliony takich rakiet…

Na obszarze Ukrainy żyje ponad 70 tys. gatunków flory i fauny, co stanowi ponad 35 proc. różnorodności biologicznej Europy. Kraj – z jego ogromnym areałem urodzajnego czarnoziemu – był do czasu inwazji jednym ze światowych liderów w produkcji i eksporcie zboża. Z kolei na wschodzie Ukrainy – w Donbasie – znajduje się strefa wysoce uprzemysłowiona. Jest tam blisko tysiąc ośrodków produkcyjnych, w tym kopalnie, rafinerie, stalownie i zakłady chemiczne. Jak szacuje The Conflict and Environment Observatory (Obserwatorium Konfliktów i Środowiska), w regionie składuje się 10 mln ton toksycznych odpadów (także poflotacyjnych). Eksplozje w takim otoczeniu generują dodatkowe ryzyka zanieczyszczeń powietrza, wody i gleby. Przykładem niech będzie atak na rafinerię w Łysyczańsku w maju 2022 roku, który spowodował zapalenie się 50 tys. ton szlamu olejowego. Ogień objął też dwa zbiorniki z ropą naftową (po 20 tys. ton każdy) oraz magazyn siarki. Tylko do połowy 2022 roku w ukraińskich rafineriach doszło do 60 pożarów. Część z nich była efektem nalotów, część skutkiem bezpośrednich walk.

Te ostatnie przełożyły się na zatrważającą statystykę. Sumarycznie – do końca 2022 roku – aż 174 tys. km2 ukraińskiej ziemi zostało „skażonych” minami i niewybuchami. Później – na skutek braku rosyjskich postępów – obszar ten w zasadzie nie rósł, lecz i tak z grubsza odpowiada wielkości Kambodży i ponad połowie powierzchni Polski. Zdaniem specjalistów rozminowanie takiego areału to wyzwanie na lata, którego nie załatwi za ludzi natura. Samoistna degradacja amunicji – zależna m.in. od pH gleby – to proces na 100–300 lat, obejmujący zatem kilka(naście) pokoleń, a te nie mogą żyć w zagrożeniu. A przecież nie tylko wojenne śmieci stanowią problem. Skutki walki z użyciem wojsk pancernych i piechoty zmechanizowanej to poza wrakami również masa spuszczonego w ziemię paliwa i smarów. Ba, sam ruch ciężkich pojazdów uszkadza czarnoziem, powodując jego zbrylanie i sklejanie. Hałas odstrasza drobne zwierzęta, jak dżdżownice, odpowiedzialne za mieszanie i napowietrzanie gleby, zerwana pokrywa roślinna nie chroni przed przenikaniem zanieczyszczeń. Trzeba 4–5 lat, by tak doświadczony czarnoziem odzyskał pełnię sił.

Do połowy 2023 roku przez wojnę ucierpiało 3 mln ha lasów, co stanowi blisko jedną trzecią zasobów leśnych państwa. Ukraińskie parki narodowe i rezerwaty są częścią ogólnoeuropejskiej Sieci Szmaragdowej, będącej domem dla wielu zagrożonych gatunków. W strefie wojny znalazła się ponad jedna trzecia wszystkich obszarów chronionych w Ukrainie – 1,24 mln ha. W Narodowym Parku Przyrodniczym Wielka Łąka rosyjskie czołgi rozjeździły szafrany wiosenne, przez 16 lat objęte programem ochrony. Poważnie ucierpiał Park Przyrodniczy Meotyda w sąsiedztwie zamęczonego przez Rosjan Mariupola, będący siedliskiem i lęgowiskiem m.in. pelikana dalmatyńczyka i mewy orlicy.

Wojna przerzedziła też pogłowie zwierząt hodowlanych. Tylko w pierwszym roku zmagań padła jedna czwarta z ponad 3,5 mln sztuk bydła i 5,7 mln sztuk trzody chlewnej. Niepoliczalne są straty pośród zwierząt domowych – kotów i psów. Część z nich została ewakuowana z zagrożonych rejonów wraz z właścicielami, ale większość pozostała w strefie wojny. Straty w środowisku naturalnym na koniec 2022 roku – i to takie, które udało się policzyć – Izba Obrachunkowa oceniła na 1,35 biliona hrywien (162 mld zł). Oszacowanie całkowitych szkód ekologicznych wyrządzonych Ukrainie będzie możliwe dopiero wtedy, gdy skończy się wojna. A proces odradzania się przyrody potrwa co najmniej 15 lat (…)”.

—–

No więc osoby, które chciałby nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilka innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Szanowni, piszę, także książki, w istotnej mierze dzięki Waszemu wsparciu. O które niezmiennie proszę.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. Amunicyjny złom gdzieś na przedmieściach Chersonia. Ukraina pełna jest takich wysypisk, z którymi też trzeba będzie coś zrobić…/fot. własne

Rozdźwięk

A dziś zapraszam Was do lektury tekstu, który podsumowuje mój ostatni wyjazd do Ukrainy, jest też autorską konkluzją kilkudziesięciu rozmów, które odbyłem na przestrzeni ostatnich tygodni. Znajdziecie w nim kilka powtórzeń z poprzednich, krótszych materiałów; ten zabieg wynikał z konieczności zachowania ciągłości narracji. Ufam, że czeka Was satysfakcjonująca lektura.

Chersoń jest niczym Sarajewo z czasów serbskiego oblężenia (z lat 1992-1996). Podobnie jak w bośniackiej stolicy, w ukraińskim mieście żyje liczna populacja, tak jak wtedy, tak i dziś nękana selektywnym ostrzałem artylerii. Każdego dnia na chersońskiej tkance przybywają nowe blizny – kolejne zniszczone domy i obiekty publiczne – i tak jak w przypadku sarajewskiej rzeczywistości i tu nie ma mowy o poważnych remontach czy odbudowie. Miasto popada w ruinę…

Normalne życie zamarło (lub zeszło do podziemi), chersonianie do minimum ograniczają aktywność poza domem. W Sarajewie, obok armat i moździerzy, ryzyko dla mieszkańców stwarzali polujący snajperzy, w Chersoniu na miano najpodlejszych bandytów – atakujących kobiety, dzieci i starców, na ulicach, przystankach czy przed sklepami – pracują droniarze. „Ludzie ludziom zgotowali ten los”; znamienne, że w obu dramatach w role tych złych wcielili się Serbowie i rosjanie, przedstawiciele kulturowo blisko ze sobą związanych narodów. Nie wiem czy to przypadek.

Jedno z wielu chersońskich „dzieł” rosyjskich agresorów/fot. własne

Chersoń na mapie współczesnej Ukrainy jest miejscem wyjątkowym, doświadczenia jego mieszkańców istotnie odmienne. rosjanie stoją za wąską na tym odcinku wstęgą Dniepru. Wystarczy im zatem byle moździerz, by narobić szkód na drugim brzegu, drony zaś mogą posyłać rojami – te o najkrótszym zasięgu i tak dotrą na najgłębsze przedmieścia.

Innym miastom Ukrainy – w centrum i na zachodzie kraju – szkodzą „co najwyżej” rakiety i pociski manewrujące oraz irańskie Szahidy; amunicja kosztowna i stosunkowo nieliczna, używana więc przez rosjan w ograniczonym zakresie. I z ograniczoną skutecznością, bo ukraińska obrona przeciwlotnicza potrafi z tym zagrożeniem walczyć. Gdy zdamy sobie sprawę z tych uwarunkowań, łatwiej pojmiemy, dlaczego w Chersoniu – i szerzej, na całym poharatanym walkami i ostrzałami wschodzie – myślą inaczej niż w Kijowie czy Lwowie.

Inaczej, czyli jak? Z badań Instytutu Gallupa wynika, że wśród Ukraińców ze wschodu odsetek pragnących niezwłocznego końca wojny jest ponad dwa razy większy niż osób, które chciałyby kontynuacji walki (63 proc. vs. 27 proc.). W skali kraju już „tylko” 52 proc. obywateli życzy sobie, by Ukraina jak najszybciej wynegocjowała zakończenie wojny, a 38 proc. uważa, że państwo powinno walczyć do zwycięstwa. „Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”, głosi popularne powiedzenie. W nakreślonych realiach ów punkt to niewygodny fotel bądź krzesło elektryczne.

—–

Czymkolwiek jest, pozostaje sprzętem w ciemnym i zimnym pokoju. Ukraińcy do przerw w dostawach prądu przywykli, ale coś w ich postawach zaczyna się zmieniać. Kilka dni temu – po niemal tygodniowym blackoucie – na ulice wyszli mieszkańcy Odesy, w sumie kilkaset osób. Był to pierwszy tak otwarty i tak liczny protest zmęczonych obywateli, domagających się od władzy przywrócenia stałych dostaw energii. Rosnącą irytację widać też w Charkowie, gdzie normą są 6-10-godzinne wyłączenia – dość poczytać lokalne fora internetowe. Ba, narzeka nawet Kijów, gdzie prąd „być musi” przynajmniej kilkanaście godzin na dobę. „Jak tak dalej pójdzie, nie przetrwam zimy”, zwierza mi się znajomy, właściciel niewielkiego bistro. Kijowianin – skądinąd weteran, zwolniony ze służby z powodu trwałego kalectwa – wykosztował się na zakup generatora, w którym przepala teraz znaczną część przychodów.

Ukraiński system energetyczny „wisi na włosku”. Przed ostatnim dużym atakiem lotniczo-rakietowym z 28 listopada br. zapotrzebowanie na moc realizowano w 40 procentach. Najświeższych danych brak, ale z dużym prawdopodobieństwem kolejne zniszczenia elektrowni i sieci przesyłowych pogorszyły sprawę. A to może oznaczać, że rosjanom wystarczą dwa do czterech uderzeń z jednoczesnym użyciem kilkudziesięciu rakiet i pocisków manewrujących, by udało im się „wyłączyć Ukrainę”.

Skutki humanitarne w warunkach zimy nietrudno przewidzieć (szacunki mówią o fali kolejnych 4-6 mln uchodźców), a jest jeszcze kwestia energochłonnej produkcji zbrojeniowej. Prądu potrzebują duże państwowe zakłady wytwarzające pociski artyleryjskie i liczne wolontariackie manufaktury, drukujące na drukarkach 3D plastikowe elementy ładunków wybuchowych podczepianych pod drony. Jeśli to wszystko „padnie”, możliwości odtwarzania potencjału bojowego armii zostaną dramatycznie zredukowane.

Podczas ostatniego wyjazdu odwiedziłem jedną z wolontariackich manufaktur, drukujących w 3D elementy ładunków wybuchowych dla dronów/fot. własne

Tak mają się sprawy z perspektywy ogólnej i wielkomiejskiej, ale wróćmy na prowincję. Pierwsze akapity tekstu poświęciłem Chersoniowi, jednak źle jest też na pozostałych obszarach wyzwolonych spod rosyjskiej okupacji. Niedawno minęły dwa lata od spektakularnych sukcesów armii ukraińskiej, a zmian na lepsze – poza oswobodzeniem – zwykle nie widać. Wiele wsi wygląda niczym plan filmu postapo. Zarwane dachy, wybite okna, przestrzelone ściany. Powalone płoty, wraki aut, rozorane drogi. I często ani śladu żywej istotny, choćby zdziczałych psów, które na wschodzie kręcą się hordami. Wiele osad jest dosłownie martwych, w innych – w otoczeniu ruin domów dawnych sąsiadów – gnieżdżą się ukraińscy Robinsonowie.

Nawet „pokazuchy” – wsie przewidziane do odbudowy w pilotażowym programie pod patronatem Wołodymyra Zełenskiego – nie mają się czym (i jak) pochwalić. Do podcharkowskich Cyrkunów nie sposób wjechać, bo znów stały się strefą przyfrontową, a w podchersońskim Posad-Pokrowsku z zaplanowanych kilkudziesięciu domów udało się zbudować pięć. Reszta wioski pozostaje rumowiskiem, otoczonym za to solidnym metalowym płotem, na którym wymalowano sielskie obrazki osiedla przyszłości.

Brak wody, minimalnie przyzwoitej drogi, sklepu, lokalnego miejsca pracy – przedsiębiorstwa, które po zniszczeniu/rozszabrowaniu przez rosjan nie ponowiło działalności – takie są realia wyzwolonych terytoriów. Abdykacja państwa? Raczej dowód jego dramatycznej sytuacji. Bo jednak w niektórych miejscach odbudowano mosty, rozminowanie idzie pełną parą, a niewielkie, ale zawsze jakieś!, świadczenia są regularnie wypłacane. Trzy czwarte ukraińskiego budżetu pochłania prowadzenie wojny – takie są priorytety. Tuż za Posad Pokrowskiem (w stronę Chersonia) koparki, miast kopać doły pod fundamenty dla kolejnych domów, „robią przy okopach”. Miejscowi to rozumieją, ale i tak czują się porzuceni i oszukani. I coraz bardziej zmęczeni tym, jak żyją, zwłaszcza gdy znów nie ma prądu…

Posad-Pokrowskie/fot. własne

Tymczasem wojsko chce się bić dalej – co stwierdzam w oparciu o rozmowy toczone już od wielu tygodni, z wieloma mundurowymi różnego szczebla i specjalności. Nie jest to w każdym razie wniosek wywiedziony z ostatniego krótkiego wyjazdu do Ukrainy.

No więc armia chce się bić, choć po tym stwierdzeniu potrzebnych jest kilka zastrzeżeń.

Po pierwsze, w Ukrainie próżno szukać śladów patriotycznego wzmożenia z pierwszych miesięcy pełnoskalowej wojny. Obecnie istotą rekrutacji pozostaje przymusowy pobór, z którego wielu ukraińskich mężczyzn usiłuje się wykręcić, zabiegając o „odsroczki” (odroczenia).

Po drugie, armia nadal cieszy się wielkim społecznym szacunkiem. A zarazem nikt już nie ma złudzeń, że front to także dla Ukraińców „maszynka do mielenia mięsa”. Dodajmy do tego powszechne rozczarowanie, że „wróciło stare” – korupcja, prywata ludzi władzy – i towarzyszące mu przekonanie, że wojnę toczy się rękoma najbiedniejszych; innymi słowy, czynniki zdecydowanie niesprzyjające rekrutacji. W efekcie mamy sytuację, w której żołnierze są w oczach rodaków niczym gladiatorzy. Herosi, a jednocześnie życiowi pechowcy, wepchnięci w tryby śmiercionośnej maszynerii. Można darzyć ich uznaniem, szacunkiem czy nawet miłością, ale lepiej nie być na ich miejscu.

—–

Po trzecie, armia jest zmęczona i coraz bardziej sfrustrowana. Według danych ukraińskiej Prokuratury Generalnej, od stycznia do października 2024 roku wszczęto 40 tys. postępowań karnych dotyczących samowolnego opuszczenia oddziału oraz 20 tys. spraw o dezercję. To dwa i pół raza więcej niż w całym 2023 roku. Rzeczywista skala zjawiska może być większa, z drugiej strony musimy pamiętać, że miażdżąca większość łamiących prawo dobrowolnie wraca do jednostek. Nie chcą uciekać, tylko spotkać się z bliskimi, których często nie widzieli od miesięcy. Dramatyczne straty i problemy z mobilizacją z minionych miesięcy skutkowały „nadeksploatacją” żołnierzy w linii. Polityka „zero urlopów” musiała skończyć się masową niesubordynacją.

Ale do „rozkładu morale armii” wciąż droga daleka.

Choć z pewnością skraca ją wspomniana frustracja. Jak to ujął jeden z moich wojskowych rozmówców: „milion walczy, pięć milionów grzeje łóżka na tyłach; tak dłużej być nie może”. To uproszczone i często krzywdzące postrzeganie rzeczywistości – bo ktoś na ten milion i jego narzędzia musi pracować – tym niemniej nierównomierność rozłożenia wysiłku obronnego jest w Ukrainie faktem.

I po czwarte, dojrzeć należy charakterystyczną zmianę percepcji, do jakiej dochodzi, gdy cywil zostaje wcielony do wojska. Znikają wówczas wątpliwości co do sensowności prowadzenia wojny, górę bierze „logika armii” i lojalność wobec kolegów w mundurze. Zresztą więzi, szczególnie te okopowe, mają niebagatelne znaczenie dla trwałości struktury; to często one, a nie patriotyczne wzmożenie czy poczucie obowiązku, stoją za decyzjami o powrocie z samowolnego oddalenia. Cementujące armię koleżeństwo to nihil novi – historycznie obserwujemy je przy okazji innych wojen. Narastający rozdźwięk między oczekiwaniami społeczeństwa i wojska też nie jest czymś, czego byśmy nie znali z przeszłości. Mnie Ukraina coraz bardziej przypomina kajzerowskie Niemcy z ostatnich miesięcy I wojny światowej. Z czasów, kiedy wojsko ani myślało o rozejmie, ale zaplecze miało już dość ponoszonych kosztów.

—–

Nz. głównym – skwer w centrum Kehicziwki (obwód charkowski), poświęcony pamięci poległych mieszkańców miasteczka/fot. własne

Osoby zainteresowane nabyciem mojej najnowszej książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku wcześniejszych pozycji (również z „bonusem”), zapraszam tu.

Niniejszy tekst zawiera fragmenty materiałów, które opublikowałem w portalach „Polska Zbrojna” i Interia.

Safari

Schrony z betonowych prefabrykatów pojawiły się w Chersoniu niedługo po wyzwoleniu, zimą 2023 roku, gdy było już jasne, że rosjanie zamierzają terroryzować miasto selektywnym ostrzałem artyleryjskim. Stoją zwykle przy przystankach autobusowych, dobrze zabezpieczają przed odłamkami, powinny przetrwać bezpośrednie trafienie granatem moździerzowym. Ale w konfrontacji z pociskiem artyleryjskim kalibru 152 mm nie mają (i nie dają) większych szans.

Kilka tygodni temu przekonała się o tym ekipa Novej Poczty. Gdy w pobliżu doszło do pierwszej eksplozji, jeden z kurierów wbiegł do ukrycia, inny między budynki. Kolejny pocisk uderzył w schron i zabił znajdującego się w środku mężczyznę. Ten, który był na zewnątrz, odniósł niezagrażające życiu rany. Ot, brutalny psikus losu w chersońskim wydaniu…

—–

– Sytuacja w mieście jest stabilnie niestabilna – usłyszałem z ust Antona Jefanowa, jednego z zastępców szefa chersońskiej administracji wojskowej. W trakcie naszej rozmowy, jak na zawołanie, zgasło światło. Dziesięć godzin wcześniej (nad ranem 28 listopada) rosjanie wyprowadzili kolejne uderzenie w ukraińską energetykę. Kilkanaście rakiet przedarło się przez zaporę obrony przeciwlotniczej i trafiło w cele, w wyniku czego blackout objął prawie całą Ukrainę. W Chersoniu, jak we wszystkich miejscowościach w kraju, odpalono generatory. „Nasz” – w biurze lokalnej organizacji pomocowej – pracował póki nie skończyło się paliwo. – Jutro powinno być już znacznie lepiej – Jefanów miał na myśli przywrócenie stałego dostępu do energii. Wybiegając w przyszłość (wszak piszę ten tekst kilka dni później) – nie, to przewidywanie się nie sprawdziło. Ukraina wychodziła z ciemności powoli, jeszcze dwie pełne doby po ataku większość terytorium pozbawiona była prądu (a więc także ciepłej wody i ogrzewania), a szczątkowe zasilanie zapewniały paliwożerne agregaty.

Anton Jefanow/fot. własne

Brak prądu nie przeszkodził nam w rozmowie, która z konieczności odbywała się poza siedzibą lokalnych władz. Obwodowi i miejscy urzędnicy już dawno opuścili formalne siedziby i zeszli do zaimprowizowanych biur w podziemiach, rozrzuconych po różnych częściach miasta. Latem zeszłego roku odwiedziłem Jefanowa w jednym z takich obiektów, obecnie nie było to możliwe. Miejscowa administracja to dla rosjan prawilny cel, jeden z ulokowanych w piwnicznym schronie urzędów udało im się zniszczyć. W efekcie Ukraińcy rozproszyli urzędników, nadając biurom jeszcze bardziej konspiracyjny charakter; nie da się do nich wejść z ulicy, sprawy załatwiane są on-line, na telefon, a gdy trzeba fizycznego kontaktu to urząd przychodzi do obywatela.

—–

Taka metodyka pracy wynika rzecz jasna z ryzyka, jakie niesie bliska obecność rosjan. Każdego dnia na miasto spada od pięćdziesięciu do nawet dwustu pocisków – armatnich, moździerzowych oraz rakiet Grad – rosjanie zwykle nie celują, co sprawia, że zagrożony jest cały Chersoń (choć oczywiście te jego części najbliżej rosyjskich pozycji za Dnieprem bardziej). Władze apelują więc do mieszkańców, by nie wychodzili z domów bez wyraźnej potrzeby, ile mogą, tyle załatwiają za ludzi miejskie służby.

W tym miejscu pozwolę sobie na gorzką refleksję – latem zeszłego roku towarzyszyłem ekipie Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM), która przywiozła do Chersonia m.in. kilkanaście rowerów elektrycznych. Pomysł był taki, by przekazać je pracownicom socjalnym, opiekującym się starszymi, schorowanymi i leżącymi osobami. Rower dawał większą mobilność, znosił konieczność dźwigania pakietów z chemią gospodarczą i środkami higieny, pozwalał też szybciej wydostać się z zagrożonego ostrzałem rejonu. Niestety, „elektryków” nie da się obecnie używać i wcale nie chodzi o problemy z zasilaniem. Stało się to po prostu zbyt niebezpieczne. Odkryty obiekt w ruchu poruszający się relatywnie niedużą prędkością to „duża pokusa” dla rosyjskich droniarzy. Bandytów, którzy dziś mają największy udział w terroryzowaniu Chersonia.

—–

Zostawmy na moment miasto i przenieśmy się do Donbasu. Na froncie rosyjscy operatorzy dronów żyją dwa-trzy dni; kilka-kilkanaście razy krócej niż ich koledzy z innych specjalności. Droniarze to kluczowy cel dla swoich odpowiedników po drugiej stronie, dla ukraińskiej artylerii oraz specjalsów. Ta sama zaciekłość cechuje rosjan – ukraińscy spece od bezpilotników też nie mają łatwego życia. Elementem wojennego abecadła jest eliminacja najgroźniejszych spośród przeciwników, stąd tak ułożone priorytety. W takich okolicznościach kluczowa staje się efektywność pojedynczego operatora – doprowadzenie do sytuacji, by wykonał jak najwięcej misji. Skutecznie poraził maksymalną liczbę celów zanim sam zostanie porażony. Co dramatycznie podnosi znaczenie treningu przed wysłaniem na front.

I tak wracamy do Chersonia.

– Oni na nas ćwiczą – Jefanow uśmiechał się smutno, wypowiadając to zdanie. – Dziennie spada na miasto trzydzieści-czterdzieści dronów, atakowane są auta, grupki osób, pojedynczy przechodnie.

„Dronowanie” cywilów zaczęło się latem tego roku, jesienią uchodzi już za miejscową normę. Mieszkańcy mówią o „chersońskim safari”, tak nazywając swoje codzienne życie poza domem – drogę do pracy, na zakupy czy zwykłe wyjście „na fajka”. Opuszczając mieszkania, wychodząc na zewnątrz, stają się zwierzyną, na którą polują rosyjscy droniarze.

—–

Czy da się temu zaradzić? Wojskowe pojazdy widoczne na ulicach wyposażono w zagłuszarki; ich charakterystyczne anteny da się dojrzeć na dachach i pakach. Podobne rozwiązania stosuje się do ochrony cywilów – po mieście, w godzinach największego ruchu, w najbardziej uczęszczanych rejonach (owo „naj” ma tu wybitnie relatywny charakter…) poruszają się mobilne zagłuszarki. Odpowiednio wyposażone wozy krążą także w miejscach, gdzie znajdują się na poły konspiracyjne urzędy. Tworzony przez nie „bąbel” nie obejmuje dużego obszaru (o szczegółach nie mogę pisać) – ten byłby większy, gdyby anteny udało się umieścić na większej wysokości. Na przykład na wieżowcach, co w Chersoniu już testowano i od czego musiano odejść.

– Kolaboranci pomagali rosjanom zlokalizować nadajniki, które następnie niszczyła artyleria – wyjaśniał Jefanów. – A robiono to „po rosyjsku”, pokrywając ogniem z armat cały okoliczny kwartał, by mieć większą pewność, że cel został zniszczony. Zamiast się zmniejszać, ryzyko dla mieszkańców wzrastało, dlatego zrezygnowaliśmy ze stałych stacji zagłuszania na rzecz rozwiązań mobilnych. I one mają ograniczenia, bo rosjanie ciągle zmieniają częstotliwości, na których operują ich maszyny, okresowo zatem nie możemy ich oślepiać.

Są też inne patenty. Jedna z firm oferuje „wykrywacz dronów” – urządzenie wielkości krótkofalówki, które wydaje sygnał dźwiękowy, gdy namierzy przelatującego czy wiszącego w pobliżu bezpilotnika.

– Dobra rzecz – komentował Ołeksander, miejscowy wolontariusz. – Ale kosztuje tysiąc siedemset dolarów. Dużo za dużo jak dla mieszkańców Chersonia. A jeśli ktoś ma takie pieniądze, to stać go też, by w ogóle z miasta wyjechać – i wykrywacz mu niepotrzebny.

Uśmiechnąłem się smutno na dźwięk tych słów. W Chersoniu żyje około 90 tys. ludzi, trzy razy mniej niż przed wojną. Zaledwie sześć tysięcy z nich to dzieci i młodzież, dominują osoby w starszym i podeszłym wieku. Większość młodszych, którzy mieli gdzie i za co wyjechać, już dawno to zrobiła; trudno żyć w tak sterroryzowanym mieście. Poza tymi, którzy nie mieliby gdzie się podziać (lub tak postrzegają perspektywę migracji), na miejscu trwają tacy mieszkańcy jak Anton i Sasza – społecznicy/misjonarze; twardziele gotowi zostać tak długo, jak długo trzeba będzie komuś pomagać.

Pojechałem do Chersonia jako współpracownik PCPM – fundacja realizuje kilka projektów, jeden z nich to remont miejscowego szpitala. Budynku, który swego czasu uszkodziła rosyjska artyleria. Prace są na ukończeniu, niebawem dawny oddział położniczy zmieni się w geriatryczny i przyjmie pierwszych pacjentów. Tam, gdzie kiedyś przychodziły na świat dzieci, teraz będą leczeni staruszkowie. Młode matki wciąż w Chersoniu są, ale konwersja dawnej porodówki doskonale oddaje rzeczywistość gasnącego miasta…

Remontowany przez PCPM szpital. Na zdjęciu w telefonie widać fragment budynku tuż po trafieniu przez rosyjski pocisk; wówczas sił i środków starczyło na prowizoryczne zabezpieczenie/fot. własne

—–

Na dziś to tyle. Dziękuję za lekturę i udostępnienia. Z wdzięcznością przyjmę „kawy” i subskrypcje, bo to dzięki nim możliwe jest moje pisanie, zwłaszcza to bezpośrednie z Ukrainy. Zainteresowanych wsparciem mojego raportu odsyłam poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu i Monice Rani. A także: Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Adamowi Cybowiczowi, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Bognie Gałek, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Joannie Siarze, Aleksandrowi Stępieniowi, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie i Grzegorzowi Dąbrowskiemu.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatnich dwóch tygodni: Tomaszowi Jakubowskiemu, Łukaszowi Podsiadle, Jackowi Roslonkowi oraz Tomaszowi Szewcowi i Grzegorzowi Lenzkowskiemu (za „wiadro kawy”!).

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – osoby zainteresowane nabyciem najnowszej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. głównym: „Drony niosą zagrożenie”, billboard Państwowej Służby ds. Nadzwyczajnych (DSNS) w centrum Chersonia/fot. własne

(Bez)karność

Z deklaracji rosyjskich jeńców wynika, że miażdżąca większość z nich wstąpiła do armii i pojechała na wojnę w Ukrainie z powodów finansowych. Dla zarobków nawet kilkunastokrotnie większych niż w cywilu. „Jestem pacyfistą”, deklaruje jeden z rozmówców Lubomira Ferensa, ukraińskiego dziennikarza, który przeprowadził dziesiątki wywiadów z pojmanymi rosjanami. „W cywilu muchy bym nie skrzywdził”, zapewnia. A jednak tacy jak on krzywdzą. W walce, to zrozumiałe, ale też z dala od pola bitwy, rabując, gwałcąc i mordując cywilów. Dlaczego?

Pamiętajmy, że Kreml przygotował sobie odpowiednie zabezpieczenia prawne – dezercja i dobrowolne oddanie się do niewoli obarczone są ryzykiem kary 15 lat więzienia. Na froncie – wzorem oddziałów zaporowych NKWD – jednostek liniowych pilnują kadyrowcy; zwiać na tyły trudno, bo można dostać kulkę od swoich (choć może powinienem napisać „swoich”, biorąc pod uwagę etniczne napięcia w rosyjskiej armii). W takich okolicznościach nawet zdeklarowany pacyfista znajdzie się w potrzasku.

Nie mam złudzeń, co to oznacza w większości przypadków, zwłaszcza gdy ów przeciwnik wojowania trafi na pierwszą linię, w ogień. Wtedy do głosu dochodzi przede wszystkim chęć przetrwania, pojawia się kalkulacja „albo oni mnie, albo ja ich”. „Tamci” nie mają czarodziejskich dekoderów, pozwalających odkryć emocje, uczucia czy intencje wroga – gdy go widzą, strzelają. Strzela więc i druga strona i karnawał przemocy trwa w najlepsze. I z każdym kolejny zdarzeniem degeneruje nawet największych pięknoduchów – a choćby poprzez wyzwalanie w nich zobojętnienia na cierpienie, śmierć i materialną destrukcję.

Dodajmy do tego mechanizmy grupowej lojalności. Nie będę ich ilustrował przykładem z badań – sięgnę do historii rodzinnej. Jeden z moich wujów, wcielony do Wehrmachtu, zwiał ostatecznie na drugą stronę – i wojnę skończył jako żołnierz Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie (gwoli rzetelności, nie on jeden pośród krewnych). W ucieczce towarzyszył mu Ślązak, także z przymusowego poboru. Mniejsza o szczegóły – by pomysł się powiódł, chłopcy musieli najpierw zabić kolegę, etnicznego Niemca. I tak też się stało, a wuj do końca życia zmagał się z traumą. Z piętnem tego, który strzelił w plecy człowiekowi. Zabił towarzysza, z którym znał się od wielu miesięcy – od początku szkolenia podstawowego aż po tygodnie spędzone na froncie. Takie słowa nigdy nie padły, ale dla mnie było oczywiste, że ów krewny nie zrobiłby drugi raz tego samego. Bez względu na konsekwencje.

Ucieczkę poprzedziła służba na pierwszej linii. Przy obsłudze działa samobieżnego (chyba typu Hummel, bo mowa była o sześcioosobowej obsłudze), czyli sprzętu, którym nie dało się markować strzelania. Który jak łupnął i dobrze trafił (a dlaczego miałby nie trafiać, skoro większość załogi stanowili rodowici Niemcy?), to zabijał i ranił tych po drugiej stronie, niezależnie od widzimisię przymusowo wcielonych. Ta kwestia w rodzinnych rozmowach stanowiła tabu.

Oglądaliście „Pluton”? Doskonały, niemal paradokumentalny zapis historii amerykańskiego pododdziału, wysłanego do wietnamskiej dżungli. Widzimy tam, jak poczucie wszechobecnego zagrożenia truje dobrych, prostych chłopaków do tego stopnia, że część z nich dopuszcza się zbrodni wojennych. Potrzeba bezpieczeństwa, jakie daje grupa i strach przed zemstą sprawców, każą trzymać gęby na kłódki nawet tym, którzy nic złego nie zrobili. W takich okolicznościach tworzą się brudne wspólnoty, w których każdy na kogoś coś ma. Wielu z tych początkowo czystych, ostatecznie macha ręką; bezkarność kolegów sprzyja myśleniu: „czemu u licha ta ja mam być frajerem?”

Tymczasem w rosyjskiej armii bezkarność sprawców zbrodni to część modus operandi tej instytucji. Wojsko nie jest w stanie zaspokoić wielu podstawowych potrzeb żołnierza, godzi się zatem na jego kryminalne zachowania, traktując je jako cenę za dyspozycyjność. Ba, promując wręcz jako cnotę samowystarczalność prostego sołdata, który sam się wyżywi i jeszcze sobie dorobi. I tak „hulaj dusza, piekła nie ma” – póki „pacyfisty” nie zabiją, zranią lub złapią.

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę. Szerzej kwestią bestialstwa i źródeł tego zjawiska w rosyjskiej armii zajmuję się w swojej najnowszej książce pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”. Polecam zainteresowanym.

Zachęcam też do wspierania mojego blogu – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. Pojmani w obwodzie kurskim rosjanie. W tym przypadku większość z nich to chłopcy z zasadniczej służby wojskowej, przymusowo wcieleni do armii/fot. ZSU