Półwysep

Media donoszą, że „rosjanie masowo wyjeżdżają z Krymu”. Fakt, ruch na moście krymskim jest w ostatnich dniach ogromny. Ale nie ma żadnych potwierdzonych informacji o ewakuacji personelu tamtejszych baz. Rodziny wojskowych też jakoś licznie półwyspu nie opuszczają (choć wiele osób z tego grona zrobiło to na przestrzeni minionych dwóch lat). Obecnie migrują turyści, bo skończyły się wakacje – i tyle. Zaś rosjanie, co do zasady, będą się Krymu trzymać do upadłego. Jest on dla nich zbyt ważny ze strategicznego punktu widzenia, zbyt wiele tam wojska i militarnej infrastruktury. O wadze symbolicznej – podbitej kampanią „Krym-nasz” – wspominam jedynie z obowiązku.

Nie sugeruję, że półwysep jest nie do odbicia – po prostu, nie widzę tu szybkich i łatwych rozstrzygnięć. W przeszłości Krym bywał już „twierdzą nie do zdobycia”, a mimo to różnie toczyły się jego dzieje.

—–

O wojnie krymskiej z lat 1853-56, która rozegrała się między rosją a Turcją sprzymierzoną z Brytyjczykami, Francuzami i Sardyńczykami, mówi się, że to „pierwszy konflikt nowoczesnej Europy”. Nigdy dotąd nauka i technika nie miały bowiem tak dużego wpływu na przebieg działań zbrojnych.

Jak możemy się domyśleć, taka sytuacja premiowała przeciwników rosji, ostatecznych zwycięzców zmagań. To oni mieli wydajniejszą logistykę (statki parowe vs. woły), bijące dalej karabiny i działa (różnica zasięgu między bronią brytyjską a rosyjską była czterokrotna), lepszą taktykę, dowodzenie, bardziej rozwiniętą medycynę pola walki. Machina administracyjno-wojskowa moskali okazała się do szczętu niewydolna oraz skorumpowana – w efekcie wojna krymska, poza upokarzającą klęską, przyniosła cesarstwu rosyjskiemu pół miliona zabitych, rannych i zaginionych żołnierzy, ponad trzy razy więcej niż wynosiły łączne straty przeciwników.

W drugiej połowie października 1941 roku, po ledwie trzech miesiącach blitzkriegu, Niemcy przystąpili do uderzenia na Krym. Natarcie (wspierane przez oddziały rumuńskie), wyprowadzono przez Przesmyk Perekopski, jedyny łącznik półwyspu ze stałym lądem, oddzielający Morze Czarne od Morza Azowskiego. Hitlerowcy bardzo szybko oczyścili Krym z sowieckich oddziałów, jednak potrzebowali aż ośmiu miesięcy, by zdobyć Sewastopol – dobrze przygotowaną do obrony twierdzę i główną bazę floty czarnomorskiej. Panowanie nad Krymem kosztowało ich życie i zdrowie 30 tys. żołnierzy. Straty sowieckie – obejmujące również 60 tys. jeńców (z których większość zmarła potem w niewoli) – były cztery razy wyższe.

Czy z obu wspomnianych kampanii można wywieść jakieś użyteczne analogie i przestrogi dla Sił Zbrojnych Ukrainy (ZSU)?

Cóż, rosjanie nadal pozostają tymi „gorszymi” jeśli idzie o kulturę organizacji i jakość dużej części wyposażenia. Także w zmaganiach z Ukrainą to oni ponoszą większe straty – można by zatem rzec, że tradycji staje się zadość. Można też założyć, że dobrze przygotowali Krym do obrony. Ale i trzeba mieć świadomość, że Ukraińcy nie pójdą drogą Brytyjczyków i Francuzów – nie wysadzą desantów na krymskich plażach, bo nie mają technicznych możliwości (floty i wyspecjalizowanych oddziałów piechoty morskiej w odpowiedniej liczbie). Nie zdołają również powtórzyć manewru Niemców i Rumunów z 1941 roku. Uderzenie z lądu wymagałoby przełamania silnie ufortyfikowanego rosyjskiego frontu na południu Ukrainy; sądząc po doświadczeniach z zeszłorocznej kontrofensywy na Zaporożu, takie próby zakończyłyby się ukraińską porażką.

—–

Z zastrzeżeniem wszak, że mówimy o perspektywie „na dziś”. Teoretycznie bowiem nadal istnieje możliwość znaczącego osłabienia rosyjskich oddziałów okupujących południową Ukrainę (i generalnie sił inwazyjnych). Na obecnym etapie operacja kurska ZSU zmusiła rosjan do odwołania do kraju 30 tys. żołnierzy; można sobie wyobrazić, że byłoby czy będzie ich więcej, gdyby Ukraińcy rozszerzyli swoje działania na terytorium wroga. Jeśliby zarazem mieli dość rezerw, by uderzać u siebie i próbować odzyskać okupowane terytoria, Krym zapewne stałby się ich celem. Ta wojna „lubi” obserwatorów zaskakiwać, choćby więc z uwagi na intelektualną uczciwość i ostrożność warto mieć takie scenariusze „z tyłu głowy”.

Warto też mieć świadomość, czym jest dla Moskwy Krym.

W potocznym dyskursie półwysep określa się mianem „klejnotu pośród zdobyczy putinowskiej rosji”, a most łączący go z Kerczem ma być tego triumfu ucieleśnieniem. Zarazem podkreśla się funkcje logistyczne i Krymu, i przeprawy, dzięki którym możliwe jest zaopatrywanie rosyjskich oddziałów na południu Ukrainy. To racjonalne, ale po części zdezaktualizowane argumenty, bo rosjanie zbudowali alternatywny szlak logistyczny – drogowy i kolejowy – w okupowanym „korytarzu” łączącym Krym ze zdobyczami w Donbasie. Most nie jest im niezbędny (podobnie jak infrastruktura drogowo-kolejowa na półwyspie), co zresztą stanowi najlepszą odpowiedź na pytanie, dlaczego Ukraińcy go nie atakują.

Wartość Krymu nie ma związku z Ukrainą, z toczoną tam wojną – półwysep to rosyjskie „okno na świat”. Miejsce, które daje sposobność do kontrolowania Morza Czarnego, skąd można dostać się na śródziemnomorski akwen i dalej.

—–

Imperialne ambicje nadające Krymowi niebagatelną rolę każą rozpatrywać ukraińskie wysiłki odzyskana półwyspu w kategoriach działań wysokiego ryzyka. Można nawet przyjąć, że gdyby Ukraińcy fizycznie zagrozili Krymowi, rosja sięgnęłaby po bombę „A” (zrzuconą gdzieś w Ukrainie). By tym sposobem uzyskać efekt mrożący i zmusić przeciwnika do porzucenia pomysłu odbicia ważnego strategicznie obszaru.

Czy wobec takiego warunku brzegowego ukraińskie próby odzyskania granic sprzed 2014 roku miały kiedykolwiek szanse powodzenia? Spójrzmy wstecz, na przykłady, z których wynika, że mocarstwa atomowe wcale nie są niepokonane. Wielka Ameryka uciekła z Wietnamu, sowietów rozłożyli na łopatki afgańscy mudżahedini. W natowską interwencję w Afganistanie zaangażowane były aż trzy jądrowe potęgi. I w każdym z tych przypadków silniejsi przegrywali, przy czym kluczowe jest tu stwierdzenie, że działo się to p o w o l i. „Atomowi” stopniowo redukowali swoje cele strategiczne, aż na końcu stało się nim w miarę bezpieczne wycofanie, nic więcej. W Wietnamie, gdzie opcja jądrowa leżała już na stole, owe redukcje w sposób naturalny eliminowały zasadność użycia „atomówek”. Odpalenie głowic miało „sens”, gdy komunistyczna Północ walczyła nieustępliwe, ale i proamerykańskie Południe nie dawało za wygraną. Później, wraz z załamywaniem się woli walki u południowych Wietnamczyków, nie było już czego „ratować”.

A więc czysto teoretycznie także i w ukraińskim przypadku strategia „gotowania żaby” – mozolnego oswajania rosjan z kolejnymi niepowodzeniami i wymuszonymi przez nie redukcjami celów – mogłaby się sprawdzić. De facto już się sprawdziła, wszak po dwóch i pół roku pełnoskalowej wojny na Kremlu mają świadomość, że nie sposób zająć całej Ukrainy i że najpewniej trzeba się będzie zadowolić mniejszymi zdobyczami. Od takiego myślenia do pogodzenia się ze stratami wcale nie ma długiej drogi.

—–

Spójrzmy na początek tego procesu (w odniesieniu do Krymu).

Wróćmy do sierpnia 2022 roku i pierwszych ukraińskich ataków na instalacje wojskowe na półwyspie. Ten miał być „nie do ruszenia”, doskonale broniony również przed napadem z powietrza. Tymczasem ukraińskie drony zaczęły się przez ów szczelny parasol przebijać. W szczycie sezonu turystycznego, sprawy więc nie dało się zamieść pod dywan. Media w rosji – by nie pisać o słabości systemów obrony przeciwlotniczej – początkowo unikały zwrotów sugerujących ukraińskie ataki. Używano frazy „słyszalne huki”, brzmiącej znacznie mniej panicznie (i kompromitująco) niż „wybuchy”. Rzecz w tym, że rosyjskie słowo „chłopok” (хлопок), oznacza nie tylko „huk”, ale i „bawełnę”. Jeśli akcent pada na pierwsze „o”, chodzi o włókno, gdy na drugie, idzie o dźwięk. Ta drobna różnica dała początek zjawisku – semantycznej zabawie, podchwyconej też przez rosjan, w ramach której pożary i eksplozje kwituje się słowem „bawełna”. Na lotnisku w rosji wyleciał w powietrze wojskowy samolot? „Bawełna”. Ukraińcy trafili skład paliw? „Bawełna”.

Używana z coraz większą nonszalancją „bawełna” nie jest li tylko zagadnieniem dla językoznawców. Psycholodzy społeczni dostrzegą w tym strategię oswajania się z rzeczywistością, z jej początkowo nieakceptowalnymi elementami.

Dowodów, że ów proces toczy się w rosyjskich głowach jest rzecz jasna więcej – i zasługują na oddzielny tekst. Na potrzeby tego artykułu poprzestańmy na stwierdzeniu, że „rosyjską żabę na Krymie” Ukraińcy gotują bardzo umiejętnie. Niszczą tamtejszą obronę przeciwlotniczą, lotniska, inną wojskową infrastrukturę. Atakują bazy morskie, okręty, w efekcie duża część czarnomorskiego zgrupowania uciekła do portu w Noworosyjsku (w rosyjskim kraju krasnodarskim). Celem tych działań jest uczynienie Krymu „ziemią przeklętą”, „niewartą utrzymania”. To strategia długofalowa, ale już dziś wartość utraconego przez rosjan sprzętu – na półwyspie i Morzu Czarnym – szacuje się na 25 mld dol. „Car” putin takie straty przełknie (pytanie, o ilu wie?), ale wiecznie żyć i rządzić nie będzie…

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę. Zachęcam też do wspierania mojego blogu (w ubiegłym tygodniu znów coś się zacięło…) – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. ilustracyjnym żołnierze ukraińscy. Wierzę, że kiedyś pojawią się i wrócą na stałe na krymskie ziemie/fot. Sztab Generalny ZSU

Tekst, w nieco innej formule, ukazał się również w portalu Interia.pl

„Referenda”

Kilka osób zapytało mnie, o co chodzi z tymi referendami w Doniecku i Ługańsku. „Co oni kombinują?” – zastanawiają się Czytelnicy, mając na myśli zarówno Moskwę, jak i „separów”. Niezorientowanym wyjaśniam – wczoraj ci drudzy zaapelowali o jak najszybsze przeprowadzenie referendów w sprawie przyłączenia obu tzw. republik ludowych do Rosji. „Nadszedł czas, aby wymazać nieistniejącą granicę między naszymi państwami”, tamtejsze media cytują przewodniczącego Izby Publicznej DRL Aleksandra Kofmana. Na marginesie – nadal nie wiadomo, gdzie jest doniecki „numero uno” Penis Duszylin (odkąd kanalia zadekretował, oficjalnie!, że nie wolno zamieniać pierwszych liter jego imienia i nazwiska, czynię to z ogromną lubością). Kilka dni temu zwiał z Doniecka, najpewniej do rosji, i jak dotąd się nie objawił.

Mniejsza o niego – idea referendów spodobała się byłemu rosyjskiemu prezydentowi Dymitrowi Miedwiediewowi, o czym poinformował na Telegramie. Miedwiediew to w ostatnim czasie propagandowa strzelba reżimu, miotająca groźby i bluzgi pod adresem krajów wspierających Ukrainę. Tajemnicą poliszynela jest, że odstawiony przez putina na boczny tor polityk od dawna mierzy się z chorobą alkoholową. I to głównie po pijaku aktywuje się w sieci. Niezależnie od knajackich standardów putinowskiej polityki i dyplomacji, pewnych rzeczy pisać i mówić nie wypada czy to Ławrowowi czy Pieskowowi; rolę użytecznego idioty realizuje więc „Dimon”. Trudno jednak ocenić, czy w tym przypadku jego „tak” dla pomysłu separatystów oznacza zgodę Kremla (Miedwiediew potrafi bowiem „odlecieć”).

Przystając na propozycje liderów ŁRN i DRL Moskwa dużo ryzykuje.

Nie sądzę, by był to pomysł skrojony na Kremlu. W mojej ocenie jest on desperacką próbą uzyskania większych gwarancji bezpieczeństwa dla pseudo-republik ze strony Moskwy. Ukraińcy po ostatniej kontrofensywie nie zatrzymali się w granicach obwodu charkowskiego – weszli na ługańszczyznę. Od kilku dni – wzorem wcześniejszych działań na innych odcinkach frontu – „grillują” zaplecze wroga przy użyciu precyzyjnej artylerii rakietowej. Jest oczywiste, że zamierzają iść za ciosem i wyzwolić kolejne tereny, także te utracone w 2014 roku.

Przed lutym 2022 roku połączone „siły zbrojne” ŁRL i DRL liczyły 40 tys. bojców. Było to ostrzelane w kilkuletniej wojnie okopowej, nieźle wyposażone „wojsko”. Tyle że nie ma już po nim śladu – trzon został wytracony, a potencjalne rezerwy wydrenowane. Doszło do tego, że „separy” zniosły nienaruszalną dotąd zasadę – niemobilizowania górników. Wcześniej zaś przymusowy pobór objął nawet niepełnosprawnych mężczyzn. Duża w tym zasługa dowództwa armii rosyjskiej, które milicje traktowała – nadal traktuje – jako mięso armatnie służące do rozpoznania bojem.

Innymi słowy, coraz bardziej nie ma komu bronić „republik” – a armia ukraińska nie odpuszcza.

Mimo padających od lat deklaracji, elity ŁRL i DRL wcale nie pragnęły ścisłej integracji z rosją. Mówimy bowiem o mafijnym układzie, nastawionym na brutalną, ekspansywną eksploatację zasobów ekonomicznych obu regionów, rzecz jasna dla własnych korzyści. Większa zależność administracyjna oznaczałaby konieczność dzielenia się z Moskwą, zarówno w wymiarze formalnym, jak i nieformalnym (transfer kapitału w rosji odbywa się z peryferii do centrum; to prowincja żywi Moskwę – i tę polityczną, i tę mafijną; zresztą, oba światy się przenikają). „Donieckim” i „ługańskim” wystarczał rosyjski „bicz boży”, wiszący nad Ukraińcami, gdyby Kijowowi przyszło do głowy rozbić „republiki”. I istotnie, perspektywa interwencji armii rosyjskiej przez lata powstrzymywała władze Ukrainy przed wyzwoleniem Donbasu. Moskwie z kolei wystarczał fakt, że jątrzący się tam konflikt de facto blokował ukraińskie aspiracje dotyczące integracji z Zachodem. Był więc to układ (między rosją a „republikami”) wzajemnie pasożytniczy, ba, „separy” potrafiły nawet zagrać Kremlowi na nosie i wprowadzać cła na niektóre towary z federacji – by i na tym zarobić.

Ale to już przeszłość. Teraz uścisk „pańskiej ręki” Moskwy musi być silniejszy, jeśli mafiosom z Ługańska i Doniecka marzy się przeżycie. Tak przynajmniej kalkulują, zakładając, że Ukraińcy nie odważą się wchodzić na teren formalnie będący rosją. Wyobrażają sobie, że ochroni ich rosyjska doktryna obronna, zakładająca atomową odpowiedź w przypadku ataku na federację.

Tyle że Kreml już się przekonał o ograniczonych możliwościach, jakie niesie szantaż nuklearny. Wielokrotnie powtarzane groźby ani nie wygasiły ukraińskiego oporu, ani nie powstrzymały Zachodu przed niesieniem pomocy wojskowej. W Moskwie mają świadomość, że tym mieczem za bardzo wojować się nie da – bo w którymś momencie trzeba go wyjąć z pochwy, co i dla rosji oznaczałoby dotkliwe i dramatyczne skutki. Stąd chowanie głowy w piasek i udawanie, że nic się nie stało, gdy Ukraińcy zaatakowali instalacje wojskowe na Krymie – a przecież półwysep w myśl rosyjskiego prawa od 2014 roku stanowi część federacji.

Krymu chroni potężne zgrupowanie rosyjskich wojsk i minie jeszcze sporo czasu, nim ukraińskie „sprawdzam” potwierdzi kremlowski blef. W Donbasie sytuacja jest inna – i grozi kolejną kompromitacją rosji.

Oczywiście, intelektualna uczciwość każe założyć inny scenariusz – że Moskwa szuka pretekstu do ogłoszenia stanu wojny i powszechnej mobilizacji. Jeśli tak jest, w mojej ocenie świadczy to o totalnym „odjechaniu” autorów takiego pomysłu. Gdzie oni bowiem widzą te zasoby sprzętu, w który dałoby się wyekwipować zmobilizowanych? To, co realne, co ma jakąś wartość, już zostało w Ukrainie zaangażowane. Część zresztą sczezła, część zasiliła wroga. Nieprzebrane magazyny sprawnej techniki to nic więcej jak mokry sen. Realia zaś są takie, że wczoraj rosyjskie okręty podwodne przebazowano z Krymu do portu w Noworosyjsku w Kraju Krasnodarskim. To wciąż nad Morzem Czarnym, ale z dala od ukraińskich rakiet. Tyle w temacie…

—–

Nz. Ukraiński czołgista podczas niedawnych działań w charkowszczyźnie. Presja armii ukraińskiej trwa…/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to