Wyrok

Przedwczoraj, w zamachu bombowym przeprowadzonym w Szui w obwodzie iwanowskim w rosji, ciężko ranny został kapitan konstantin nagajko. Stan oficera oceniany jest jako krytyczny, z uwagi na poważne obrażenia wielu organów, w tym mózgu, ma niewielkie szanse na przeżycie. Odpowiedzialność za zamach wziął na siebie ukraiński wywiad wojskowy (HUR).

Dlaczego 29-latek o stosunkowo niskiej randzie stał się celem ataku?

By to wyjaśnić, cofnijmy się do 5 października 2023 roku. Tego dnia rosyjski Iskander uderzył we wsi Groza w obwodzie charkowskim. Rakieta trafiła w budynek, gdzie akurat odbywała się stypa, zabijając 59 osób. W miażdżącej większości cywilów, jedną szóstą populacji Grozy, co trzeciego dorosłego mieszkańca.

Na rosyjskich kontach na Telegramie szybko pojawiły się informacje, że celem ataku byli żegnający kolegę oficerowie batalionu „Ajdar”. Formacji, która zalazła moskalom za skórę jeszcze w 2014 roku, walnie przyczyniając się do ograniczenia terytorialnej ekspansji tzw. noworosji. Ukraińskie źródła potwierdziły, że we wsi odbył się pogrzeb poległego wojskowego. Ceremonia powtórna, związana z ekshumacją zwłok oficera, który zginął na początku pełnoskalowej inwazji. Groza była wtedy pod rosyjską okupacją, żołnierza pochowano więc w Dnipro – i dopiero jesienią 2023 roku złożono w rodzinnej miejscowości. W rosyjskim ataku na żałobników zginął m.in. syn chowanego, także żołnierz armii ukraińskiej.

Tuż po tragedii mieszkańcy Grozy nie mieli wątpliwości, że rosjan ktoś o pogrzebie poinformował. Miejscowy, zorientowany w przebiegu ceremonii. Te przypuszczenia potwierdziła Służba Bezpieczeństwa Ukrainy (SBU), wskazując dwóch braci. Mężczyźni już podczas okupacji otwarcie współpracowali z rosjanami. Po wyzwoleniu Grozy uciekli do rosji, lecz nadal zbierali informacje dzwoniąc i pisząc do krewnych i znajomych. Tak ustalili co się święci i przyczynili się do masowej śmierci dawnych sąsiadów.

Obecny los braci-zdrajców nie jest mi znany, ale jak skończą, nietrudno się domyśleć. I w tym miejscu możemy wrócić do kapitana nagajki – otóż był on dowódcą baterii artylerii w 112. Brygadzie Rakietowej. I to jego jednostka dokonywała uderzeń Iskanderami na obiekty cywilne i wojskowe w obwodach sumskim i charkowskim. To on wydał bezpośredni rozkaz o ataku na żałobników w Grozie.

Więc dopadł go miecz sprawiedliwości. Cokolwiek z nim będzie, z pewnością ów rosyjski zbrodniarz nikogo już nie zabije…

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby zainteresowane nabyciem mojej ostatniej książki pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. konstantin nagajko z matką, źr. zdj. HUR

Kolaboranci

Temat współpracy Ukraińców z rosyjskim najeźdźcą jest w polskiej debacie z rzadka podejmowany. Zwykle eksploatują go prorosyjskie środowiska, podkreślając pochlebny charakter kolaboracji i jej rzekomą powszechność, czego docelowym zamiarem jest zniechęcenie Polaków do wspierania Ukrainy. Zresztą to właśnie obawa, że skutkiem mówienia o zdradach byłaby erozja proukraińskich postaw, stoi za wstrzemięźliwością wielu komentatorów. Tymczasem milczenie nie sprawia, że zdrajcy znikają, a czynienie opowieści o nich domeną prosowieciarzy niesie ryzyko, że w powszechnej percepcji górę wezmą fałszywe przekonania.

No to jak to z tą kolaboracją jest?

Szerzej o zjawisku piszę w tekście, który niebawem ukaże się na łamach portalu „Polska Zbrojna”. Jak tylko artykuł znajdzie się na emisji, podrzucę link. Dziś chciałbym zasygnalizować temat i skłonić Was do własnych refleksji. Poza oczywistą intencją polecenia lektury PZ, idzie mi również o poznanie percepcji moich Czytelników. Zbieram materiał do większego opracowania, będę zatem wdzięczny za Wasze komentarze (pod postem na FB – znajdziecie go tu).

—–

Kijów zmaga się z problemem kolaboracji od 2014 roku. Do czasu wybuchu pełnoskalowej wojny, ukraińskie sądy wydawały po 30 wyroków miesięcznie, głównie wobec osób współpracujących z rosjanami w Donbasie. Po 24 lutego 2022 roku liczba ta wzrosła do 70 orzeczeń. Zmienił się także charakter kar, wcześniej w większości orzekanych „w zawiasach”, obecnie w dwóch trzecich oznaczających bezwzględne pozbawienie wolności. A ów odsetek byłby zapewne wyższy, gdyby nie fakt, że część postępowań toczy się zaocznie, wobec osób przebywających na terenach rosyjskich bądź przez rosjan kontrolowanych.

Wcześniej sprawy otwierano w oparciu o kilka różnych paragrafów, w marcu 2022 roku w ukraińskim kodeksie karnym pojawiła się „działalność kolaboracyjna” jako samodzielna kategoria przestępstwa. I tak za współpracę z państwem-agresorem, jego formacjami zbrojnymi i paramilitarnymi lub administracją okupacyjną, przewidziana jest kara od 10 do 15 lat pozbawienia wolności. Tyle samo można dostać za głoszenie poglądów uzasadniających rosyjską napaść. Dodatkowe sankcje to pozbawienie prawa do zajmowania stanowisk w administracji i konfiskata majątku.

Nie jest jasne, w oparciu o jakie procedury służby specjalne Ukrainy likwidują najbardziej zaangażowanych kolaborantów, działających na terenach okupowanych. Do tej pory zabito co najmniej trzydzieści osób, ostatni udany zamach – na szefa ochrony Zaporoskiej Elektrowni Jądrowej – miał miejsce kilka dni temu.

W gronie „wysadzonych” (tak bowiem zwykle giną zdrajcy) znalazł się też Jewhen Ananiewski, jeden z organizatorów kolonii poprawczej w Berdiańsku. Mężczyzna szczególnie brutalnie znęcał się nad pojmanymi żołnierzami armii ukraińskiej, stąd zainteresowanie nim wywiadu wojskowego (HUR). 5 maja 2024 roku auto kolaboranta wyleciało w powietrze. „W wyniku eksplozji zaangażowany w katowanie ukraińskich jeńców Jewhen Ananiewski został zlikwidowany. Ministerstwo Obrony Ukrainy przypomina, że za każdą zbrodnię wojenną nadejdzie sprawiedliwa zapłata”, komunikat tej treści opublikowano na stronie HUR.

W Ukrainie nie obowiązuje kara śmierci, mamy więc do czynienia z sądami kapturowymi. Brak przejrzystości rodzi obawy o praworządność, te jednak podnoszone są zwykle poza Ukrainą. Nad Dnieprem istnieje duże przyzwolenie na likwidowanie zdrajców, a efekty działań SBU i HUR przemawiają za tym, że obie służby mają rozbudowaną sieć informatorów na terenach zajętych przez rosjan. Co także jest dowodem na popieranie idei zamachów.

Ukraińska opinia publiczna nie ma też nic przeciwko surowemu traktowaniu osób kierujących ogniem rosyjskiej artylerii; w potocznym postrzeganiu przekazywanie koordynatów „na tamtą stronę” (najczęściej przy użyciu internetowych komunikatorów), uchodzi za zbrodnię.

Bardziej zniuansowane są opinie na temat postaw mieszkańców okupowanych terenów. Przesłanki natury humanitarnej mają tym większe znaczenie, im dłużej trwa okupacja. Trudno wytrwać w pryncypialności i zachować lojalność na wszystkich płaszczyznach, gdy nie ma realnych widoków na szybkie wyzwolenie. I gdy okupant naciska, by się podporządkować, grożąc dotkliwymi konsekwencjami w razie obstrukcji i buntu. Ukraińskie władze, ale i zwykli ludzie żyjący w wolnej Ukrainie, zdają sobie z tego sprawę. Skutkuje to przyzwoleniem na współpracę z rosjanami, jeśli nie oznacza ona działania bezpośrednio na szkodę Ukrainy. W razie wyzwolenia urzędnicy, strażacy czy lekarze będą zatem traktowani jako „zakładnicy tragicznych okoliczności”. Podobnie jak zwykli obywatele, zmuszeni przyjąć obce paszporty. Kijów bowiem pozwala na zaakceptowanie rosyjskiego obywatelstwa „ze względów bezpieczeństwa”.

Waszym zdaniem słusznie?

—–

Dzięki za lekturę! W najbliższym czasie chciałbym zająć się kwestią „setek tysięcy rosyjskich weteranów” w kontekście zagrożeń dla Polski. To pokłosie dyskusji wywołanej przez gen. Kukułę, zapowiadającego rychłą wojnę polsko-rosyjską. Do słów szefa sztabu generalnego WP już się odnosiłem (w przedwczorajszym wpisie), ale pewne wątki warto rozwinąć. No więc czy rzeczywiście „doświadczeni na wojnie rosjanie” będą dla nas zmartwieniem? Mam na ten temat nieco odmienne zdanie niż większość komentatorów. Tekst się pisze, a Was zachęcam do wspierania mojego raportu. Powstaje on głównie dzięki Wam – Waszym subskrypcjom i kawom. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. zatrzymane kilka dni temu rodzeństwo z Charkowa, które na zlecenie rosyjskiego wywiadu zbierało informacje o miejscach dyslokacji ukraińskiego wojska/fot. SBU

„Nic”

W obwodzie kurskim walki nie ustają. Sądząc po odczytach z mapy pożarowej, toczą się wzdłuż niemal całej linii styku wojsk. Zarazem Ukraińcy wciąż raportują, że posuwają się dalej – kilometr-trzy na dobę – co znajduje potwierdzenie w satelitarnych danych. Spadek tempa natarcia wynika przede wszystkim z dwóch czynników: ZSU umacniają się na zajętych terenach, a rosyjski opór – choć nadal słabo skoordynowany i sprowadzający się do „łatania dziur czym popadnie” – mimo wszystko tężeje.

Co dalej? Wiele zależy od tego, jakie cele postawili sobie Ukraińcy.

Jeśli chodziło o zajęcie jak największego obszaru rosji, jeszcze przez 7-10 dni możemy spodziewać się ukraińskiej presji. Później – niezależnie od intencji Ukraińców – dalsze natarcie będzie mało prawdopodobne, rosjanom bowiem zapewne uda się skonsolidować obronę. Oczywiście, możliwe jest angażowanie kolejnych ukraińskich sił – tak, by „większą masą móc się bardziej rozepchać” – ale dotychczasowe posunięcia dowództwa ZSU przeczą takiemu scenariuszowi. Jak na razie naliczyłem dwie wymiany personelu zaangażowanego w operację kurską. Rotacje odbywają się w obrębie pododdziałów sześciu brygad (i kilku jednostek pomocniczych), w obszar sąsiadujący z rejonem działań nie pchnięto dodatkowych odwodów. Walczyć ma to, co jest na miejscu – czyli łącznie kilkanaście tysięcy ludzi.

Niewykluczone więc, że Ukraińcy właśnie osiągnęli lub za chwilę osiągną zakładane cele terytorialne. Że dalej nie pójdą, chyba że rosyjska obrona – zamiast dalej tężeć – zwyczajnie się posypie („wykorzystanie powodzenia” to jeden ze składników dobrze realizowanej sztuki wojennej). Ale to już zaawansowana „gdybologia”, na obszar której wolałbym nie wchodzić.

—–

„Tak mało (ambitnie)!?”, mógłby zapytać ktoś spodziewający się ukraińskiego rajdu daleko w głąb rosji. Doprawdy mało?

Jak już pisałem, jeśli idzie o strategiczne cele operacji kurskiej, skazani jesteśmy na spekulacje. Nie znamy planów, założeń, wytycznych. Coś tam wiemy z oficjalnych wypowiedzi, czegoś się domyślamy, ale ma to swoje oczywiste ograniczenia. Możemy jednak przyjrzeć się skutkom ukraińskich działań – i w oparciu o nie formułować jakieś oceny.

Skutki typowo wojskowe zostawię sobie na kolejny wpis – dziś chciałbym wskazać najdonioślejszy moim zdaniem efekt natury politycznej.

Oto po raz pierwszy od ponad 80 lat rosyjskie terytorium znajduje się pod okupacją. Okupantem zaś jest przeciwnik znacząco mniejszy i w wielu obszarach słabszy. Próby jego wyparcia po raz kolejny obnażają słabości „drugiej armii świata”: kiepsko dowodzonej, źle wyposażonej, fatalnie zmotywowanej. Co oznacza, że rosji jeszcze trudniej dziś udowodnić, że jest mocarstwem, a podstawowe narzędzie rosyjskiej „dyplomacji” – siłowy szantaż – chyba nieodwracalnie traci rację bytu. Przecież gdyby literalnie traktować płynąc z Kremla groźby, Ukraina spłonęłaby w atomowym ogniu. Ukraiński atak nie stanowi „zagrożenia dla istnienia państwa” (choć po prawdzie, nie byłbym tego taki pewien…), ale wypełnia inny warunek przewidziany w rosyjskiej doktrynie użycia broni jądrowej – narusza „integralność terytorialną” federacji. I co? I nic.

Tym bardziej zdumiewające „nic”, jeśli pójdziemy tropem rosyjskiej propagandy, która wojnę z Ukrainą przedstawia jako konflikt z „kolektywnym Zachodem”. A więc to Zachód – śmiertelny wróg – wszedł do rosji. Nie wiem jeszcze, jak rosyjska propaganda poradzi sobie z dysonansem poznawczym u „swoich”, w głowach których gnieździ się teraz natrętna myśl: „i oni tak mogą, tak bezkarnie?”.

 Ano mogą.

Wiele napisano o „odklejonej od rzeczywistości” rosyjskiej władzy – cywilnej i wojskowej. Moim zdaniem, po kilkudziesięciu miesiącach „trzydniowej operacji specjalnej” ruskie elity są już świadome słabości własnego państwa. Teraz – dzięki Ukraińcom – ta świadomość „poszła w świat”.

Przy okazji – odpalenie głowic nie następuje „z automatu”. Przycisk w słynnej walizce nie posyła rakiet „w świat”, a jedynie rozkaz ich użycia. Ostateczne decyzje podejmują dowódcy wyrzutni. Wykorzystanie broni strategicznej (dużych głowic przenoszonych przez międzykontynentalne rakiety) poprzedza proces decyzyjny, który nie jest ograniczony do jednej osoby – putina. Tyle wiemy na pewno – klarownej wiedzy na temat szczegółów tego procesu nie mamy. Zdaniem wielu analityków, inicjacja na poziomie strategicznym wymaga jednoczesnej zgody prezydenta, ministra obrony i szefa sztabu generalnego. Z kolei sięgnięcie po broń taktyczną (małe głowice) leży w kompetencjach dowódcy teatru działań, choć z jednej strony wymagana jest zgoda (polityczna) naczelnego dowódcy, z drugiej, rozkaz wędruje przez kolejne szczeble aż do operatora nośnika – pilota czy dowódcy działonu (który musi wiedzieć, co zrzuca/czym strzela). Innymi słowy, mamy do czynienia z długim łańcuchem zależności i reakcji, o czym wspominam na okoliczność jojczenia, że „Kijów postawił putina pod ścianą i teraz to on już nie będzie miał wyjścia – wciśnie ten przycisk”.

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę. Zachęcam też do wspierania mojego raportu – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Mowa była o przycisku – te, które warto wciskać, znajdziecie poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Łowienie rosyjskich jeńców trwa w najlepsze. Tu mamy ponad setkę z nich/fot. SBU

(Anty)bohaterowie

Pozwólcie, że wrócę jeszcze do kwestii mobilizacji, która okazuje się jednym z kluczowych problemów Ukrainy. Pisałem o tym w minionym tygodniu, więc przepraszam za kilka powtórzeń, niezbędnych wszak dla podsumowania tematu, o które poprosił mnie portal Interia.pl.

W grudniu 2021 roku Kijowski Międzynarodowy Instytut Socjologii opublikował badania, z których wynikało, że 55 proc. Ukraińców jest gotowych stawić opór w razie rosyjskiej agresji. Z tego 33 proc. z bronią w ręku, a 22 proc. uczestnicząc w akcjach obywatelskiego sprzeciwu. Reszta nie zrobiłaby nic, albo uciekłaby w bezpieczniejsze rejony kraju lub za granicę.

„Źle to wygląda…”, komentowali ukraińscy publicyści. Wyżsi rangą wojskowi, z którymi miałem wówczas kontakt, uspokajali. W ich ocenie, wyniki wcale nie były złe. „Jedna trzecia populacji to o wiele za dużo, nawet na pełnoskalową wojnę. Tak naprawdę wystarczy nam dziesięć procent najbardziej zmotywowanych ludzi”, mówił mi jeden z generałów. W Ukrainie żyło wtedy około 40 mln mieszkańców, nieco mniej niż połowę stanowili mężczyźni. Mój rozmówca miał zatem na myśli prawie dwumilionowy zasób mobilizacyjny.

—–

24 lutego 2022 roku w szeregach ukraińskiej armii było ćwierć miliona żołnierzy. W następnych tygodniach rozrosła się ona niemal trzykrotnie, co wraz z innymi formacjami mundurowymi – przede wszystkim policją i strażą graniczną – dawało milion ludzi pod bronią. Rosyjski atak wyzwolił wśród Ukraińców ogromny entuzjazm dla służby – wojenkomitety nie nadążały z obsługą ochotników, większość odsyłając z kwitkiem, bo armia nie była w stanie wchłonąć takiej masy ludzi. Dość wspomnieć, że tylko w pierwszym tygodniu pełnoskalowej inwazji do kraju wróciło 80 tys. mężczyzn. Zdaniem szefostwa MSW, powodem powrotów była chęć „obrony suwerenności i integralności terytorialnej”.

Jednocześnie władze uchwaliły zakaz opuszczania kraju, obejmujący mężczyzn w wieku 18-60 lat. Nie dotyczył on samotnych ojców, mężczyzn posiadających troje i więcej dzieci oraz osób niepełnosprawnych. Zwolnieni zostali też m.in. studenci zagranicznych uczelni, kierowcy transportów pomocy humanitarnej i osoby posiadające stały pobyt za granicą. W tamtym czasie wydawało się, że rząd w Kijowie „dmucha na zimne”, zatrzymując miażdżącą większość męskiej populacji. Szczególnie że rosyjskie bestialstwo – które objawiło się w całości wraz z wyzwoleniem podkijowskich miasteczek – tylko wzmogło ukraińską wolę walki. Po Buczy i Irpieniu stało się jasne, czym byłaby rosyjska okupacja. Nie chciano jej dla bliskich i dla siebie, co przełożyło się na kolejne fale ochotników.

Mając takie „bogactwo”, można było zadekretować, że obowiązkowa mobilizacja nie obejmie mężczyzn do 27. roku życia, co pozwoliłoby na „oszczędzenie najcenniejszych zasobów demograficznych”.

—–

Kilkanaście miesięcy później zaciąg ochotniczy dramatycznie się skurczył, a wojsko zyskuje rekrutów głównie na drodze obowiązkowego poboru. W ukraińskiej przestrzeni medialnej właściwie nie mówi się o dobrowolnych powrotach, za to coraz więcej uwagi poświęca kwestii przymusowego ściągania poborowych z zagranicy. Nade wszystko jednak debata publiczna skupia się na kwestii zmiany kryteriów mobilizacji.

W ukraińskich okopach walczą dziś głównie mężczyźni 45 plus. Wielu z nich służy od kilkunastu miesięcy, będąc na skraju wyczerpania. Pobór znacząco wydrenował roczniki „panów w średnim wieku” i bez sięgnięcia po młodych nie sposób odtwarzać stanów osobowych ukraińskiej armii. Skala i intensywność zmagań podważyła założenia czynione przez ukraińskich wojskowych przed wojną – dwa miliony mężczyzn to za mało, by „obsłużyć” taki konflikt (nawet jeśliby uwzględnić ograniczony pobór kobiet, które stanowią obecnie 17 proc. personelu sił zbrojnych).

„Winne” są szeroko rozumiane straty, od zabitych – których ma być co najmniej 70-90 tys. – przez rannych (dwa razy tyle), po inne ubytki „sanitarne” związane z psychicznym i fizycznym zużyciem żołnierzy. Biorą się one ze specyfiki frontu – intensywności ognia, trudnych warunków pogodowych (ziąb, rasputica, gorąc – i tak na okrągło), niskiej jakości logistyki. Ale mówiąc o specyfice, musimy również zauważyć przemianę, do jakiej doszło w ukraińskim wojsku. Zginęło już wielu szkolonych na Zachodzie podoficerów i młodszych oficerów, w ich miejsce przyszli rezerwiści z nawykami odziedziczonymi po sowieckiej armii (które były reprodukowane także po 1991 roku). Owe mentalne złogi w połączeniu z masą technicznych niedostatków sił zbrojnych sprawiają, że i Ukraińcy często walczą „po radziecku”. „Rozpoznając sytuację bojem”, czyli ludzkimi masami, rzucanymi do walki bez należytego wsparcia, ba, wyszkolenia i wyposażenia. Innymi słowy, jedne straty generują kolejne.

—–

A „panowie w średnim wieku” nie są ze stali. I nie zapominajmy, że chodzi o populację z dawnej sowieckiej strefy kulturowej, gdzie generalnie kondycja zdrowotna społeczeństw jest istotnie gorsza niż w środkowej czy zachodniej Europie. Trudno zatem dziwić się „zużyciu”.

Trudno też, tak po ludzku, dziwić się antybohaterom tej wojny.

Czyli komu? Dowiecie się tego z dalszej części tekstu, który opublikowałem w portalu Interia.pl – wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Jeden z obrońców Bachmutu, styczeń 2023/fot. własne

Zasoby

Rosyjskie rakiety spadają dziś na ukraińskie węzły kolejowe. Jeśli coś w tym zaskakuje, to fakt, że Rosjanie wzięli się za tego rodzaju akcje po dłuższej przerwie, a i tak czynią to w zakresie, który trudno nazwać masowym. Ku wściekłości telewizyjnych ekspertów, chadzających na pasku Kremla, którzy nie mogą zrozumieć – i dają temu wyraz na wizji – „dlaczego armia tak cacka się z Ukrainą!?”. „Przecież przez te węzły idzie zachodnia pomoc!”, grzmią, świadomi, że pozycja eksperta w państwowej telewizji pozwala na łajanie generalicji (byle nie po nazwisku!). Tak putinowcy budują pośród zwykłych Rosjan przekonanie, że niepowodzenia w Ukrainie wynikają z samoograniczającego się charakteru „operacji specjalnej”, co zostawia furtkę dla argumentacji typu „ale jak już NAPRAWDĘ zaczniemy…”. Jednocześnie w takich okolicznościach Kreml tworzy dodatkową presję na wojskowych („widzicie, co o was mówią w telewizji…?”), dopingując ich do bardziej zdecydowanych działań.

Rzecz w tym, że generałowie (zwykle) głupi nie są – i nie trzeba im porad czy drwin. Mają za to związane ręce. Bo po pierwsze, Ukraińcy wykazują się niesamowitą determinacją, jeśli idzie o odbudowę uszkodzonej infrastruktury transportowej. Zniszczone węzły kolejowe reaktywowane są w ekspresowym tempie (tak samo zresztą jak uszkodzona infrastruktura komunalna; służby miejskie robią wszystko, by jak najszybciej przywracać dostawy energii i podstawowych usług). Po drugie, w rosyjskim arsenale rakietowym na dobre rozhulał się wiatr. O brakach w rakietach i pociskach manewrujących, zdolnych do precyzyjnych rażeń dużych obiektów z dużej odległości, najlepiej świadczy fakt, że armia najeźdźcza zaczęła używać pocisków morskich do ataków na cele lądowe. Odpowiedników słynnych ukraińskich Neptunów, zaprojektowanych do odnalezienia i trafienia poruszających się po wodzie obiektów. Amunicja tego typu jest znacznie droższa od Iskanderów czy Kalibrów, które lecą „po sznurku”; fakt, iż cel się nie przemieszcza, eliminuje konieczność zainstalowania dodatkowych, kosztownych systemów celowniczych/manewrujących. Teoretycznie Rosjanie mają wszystko, żeby uzupełnić magazyny i nie strzelać z arcydrogich rakiet, w praktyce wygląda to dużo gorzej. Cała elektronika tych systemów uzbrojenia jest bowiem zachodnia i w tym momencie niedostępna z uwagi na sankcje. Rosjanie zatem nie są w stanie odtworzyć zapasów „inteligentnej amunicji”, a tym, co mają, gospodarzą oszczędnie. Co ostatecznie i tak zmusza ich do rozrzutności, gdy warta kilka milionów dolarów rakieta, z mniejszą niżby tego wymagały okoliczności głowicą (bo wspomniane dodatkowe oprzyrządowanie pakuje się do kadłuba kosztem wielkości ładunku bojowego), niszczy rampę i skupisko torów o wielokrotnie niższej wartości. I to niszczy na kilkanaście-kilkadziesiąt godzin, potrzebnych ekipom remontowym na odbudowę uszkodzonego węzła. Krew w piach.

Dużo większe efekty mogą przynieść ataki na obiekty cywilne, bo dają nadzieję na złamanie woli oporu obrońców – kalkulują rosyjscy dowódcy. Rażona rakietami Odessa to najnowszy przykład tego typu zbrodniczych założeń.

I tylko Ukraińcy ani myślą się poddać. Co więcej, właśnie realizują zapowiadaną natowskim partnerom już jakiś czas temu strategię „podpalania Rosji”. Nie wiem, czy wysiłki białoruskich „kolejowych partyzantów” – którym udało się mocno pokrzyżować rosyjskie plany wykorzystania białoruskich kolei do przerzutu wojska – były w jakiś sposób koordynowane z Kijowa. W mojej ocenie mieliśmy tu do czynienia z „braterskim wsparciem” dla Ukraińców ze strony lokalnych przeciwników Putina i Łukaszenki. Ale za tym, co od kilku dni dzieje się w Rosji, bez wątpienia stoją sami Ukraińcy. Pożary w instytucjach naukowych pracujących na rzecz armii, ataki na mosty i wreszcie płonące składy paliw i amunicji (jak dziś w Briańsku), to efekty twardych kinetycznych uderzeń (ataków lotniczych/rakietowych) oraz bardziej skrytych działań grup dywersyjnych. Ukraińcy mają w prowadzeniu takich operacji spore doświadczenie – SBU nauczyła się ich w Donbasie, na terytoriach okupowanych po 2014 roku. Przez niemal osiem lat tak, jak „znikali” donbascy zdrajcy i dowódcy lokalnych milicji, tak „znikały” ważne elementy infrastruktury, niezbędne do prowadzenia wojny (mosty, magazyny broni itp.). Rosja – z jej koszmarną korupcją, bylejakością wykonania strategicznych dla państwa instalacji oraz całym kontekstem kulturowym (język, powiązania rodzinne) – jest dla ukraińskich sabotażystów idealnym miejscem do działań. Szczególnie, że Rosjanie wykazują się wyjątkową nonszalancją. Kluczowych obiektów znajdujących się w promieniu do 120-150 km od granicy nie strzegą przeciwlotnicze systemy obronne, a w miejsce oddziałów wojsk wewnętrznych, wysłanych do Ukrainy, nie dotarły uzupełnienia z głębi kraju. Oczywiście, poza nonszalancją może to też być kolejny dowód na „krótką kołderkę” rosyjskich sił zbrojnych.

Których siły specjalne właściwie w ukraińskiej wojnie nie istnieją. Na początku inwazji mówiło się o spec-komandzie przerzuconym do Kijowa z zadaniem pojmania ukraińskiego prezydenta. Błędnie identyfikowano ów zespół jako oddział najemnych wagnerowców (po prawdzie – biorąc pod uwagę powiązania między wywiadem wojskowym GRU a Grupą Wagnera – nie było w tym wielkiego nadużycia). Ukraińcy z kolei ostrzegali NATO przed atakami rosyjskich „specjalsów” na centra logistyczne i kanały przerzutowe dla sprzętu płynącego do Ukrainy. Chodziło tu o działania dywersyjne, nie pod własną flagą, na terytorium Rumunii, Słowacji, ale przede wszystkim Polski. Jak na razie do żadnych „wypadków” nie doszło, co każe wierzyć w odpowiednie zabezpieczenie dostaw, skutkujące bezsilnością Rosjan.

I skoro o dostawach mowa – jest tego tyle, że Ukraińcy mają ogromne szanse na przetrzebienie Rosjan i odebranie im inicjatywy strategicznej. Ale nie wpadajmy w nadmierny entuzjazm. Setka naszych T-72, odpowiednio apgrejdowanych przez Ukraińców – wraz z całą masą innego ciężkiego uzbrojenia, które jest już albo na miejscu, albo w drodze – rozstrzygnie pierwszą bitwę o Donbas. I zapewne nie przetrwa do kolejnej. Wojna na wschodzie jest konfliktem niezwykle materiałochłonnym („front przetrawi wszystko”, mawia mój kolega). Rosjanie – jeśli teraz nie dojdzie do istotnego przełomu – za dwa-trzy tygodnie nie będą mieli już dość sił, żeby atakować. Ale Putin nie sprawia wrażenia gotowego do rozmów pokojowych, orki zatem najpewniej się okopią na zajętych pozycjach, a w kraju będą zbierały siły do kolejnego, dużo potężniejszego uderzenia. Do drugiej bitwy o Donbas, latem bądź na początku jesieni. Masowa mobilizacja i równie masowe czyszczenie magazynów ze sprzętu, który będzie się jeszcze nadawał do użycia – oto rosyjskie sposoby na zbudowanie przewagi. Ilościowej, bo o jakości nie będzie tu mowy. Ukraińcy tak zasobnych magazynów nie mają, a wytraconego sprzętu – za miesiąc czy dwa – nie da się już uzupełnić poradzieckim, stanowiącym dotąd podstawę w ukraińskiej armii. Nie da się, gdyż nie będzie już czym i skąd. Dlatego coś, co wciąż jest dla nas nowością i co w gruncie rzeczy nie ma jeszcze charakteru zjawiska masowego – dostawy ciężkiej broni zachodnich producentów – musi się wkrótce stać oczywistą oczywistością. Bez której Ukraina nie przetrwa.

—–

Nz. Płonący dziś w środku nocy rosyjski Briańsk/fot. klatka z filmu udostępnionego przez Ukraińską Prawdę.

Postaw mi kawę na buycoffee.to