Dostawcy

Strzelanie z moździerza nie wydaje się skomplikowane. Ot, wystarczy wsunąć pocisk do rury. Moździerz to broń ładowana od góry, zatem po wpuszczaniu granatu do lufy, osuwa się on i uderza spłonką w iglicę. Tak powstaje płomień, który zapala proch znajdujący się w ładunku zasadniczym pocisku. Następnie zapalają się ładunki dodatkowe, a wytworzone ciśnienie gazów wyrzuca granat z lufy. Czy coś może pójść nie tak?

Ano może, o czym regularnie przekonują się rosyjscy artylerzyści.

Kilkanaście dni temu do sieci wypłynął filmik ilustrujący jedną ze zmór armii putina. Kadr otwierający przedstawia załadunek wspomnianego granatu. Oczekujemy na wystrzał, ten nie następuje. Dwóch żołnierzy z obsługi chwyta moździerz, przechylają lufę, felerny pocisk spada na ziemię. I tak trzy razy, poprzedzone wcześniejszymi próbami, bo odłożonych na plandekę niewypałów widzimy dużo więcej. Materiał wieńczy konkluzja, wedle której północnokoreańska amunicja jest do niczego. „Takim gównem musimy tu walczyć”, skarży się jeden z udostępniających filmik blogerów militarnych.

—–

Pod koniec lata 2022 roku amerykańskie media donosiły, że Moskwa chciałaby kupować amunicję artyleryjską w Korei Północnej i Iranie. Wtedy ów ruch wydawał się niezrozumiały. Przed 24 lutego 2022 roku rosyjskie zasoby amunicji artyleryjskiej szacowano na co najmniej 15 mln sztuk, moce produkcyjne na 1,5 mln rocznie*. „Wystarczyłoby nie tylko na Ukrainę”, przewidywali analitycy, którzy nie docenili niekompetencji i taktycznej impotencji rosjan.

Generałowie putina już wiosną 2022 roku dali sobie spokój z wojną na zachodnią modłę – której nie potrafili prowadzić – i wrócili do sowieckich wzorców. „Walec artyleryjski” – wypluwający dziennie nawet 60 tys. pocisków – miał złamać ukraińską obronę. Nie złamał, a gdy jesienią 2022 roku na front zaczęły docierać pociski z głębokich magazynów w rosji, duża ich część – z uwagi na wieloletnie składowanie w fatalnych warunkach – do niczego się nie nadawała. Wielomilionowy zapas okazał się pozornym bogactwem, stąd konieczność zwrócenia się do sojuszników federacji.

Tyle że sojusznicy, przynajmniej ci koreańscy, wysłali rosji jeszcze gorszej jakości produkt.

Jak dotąd rosjanie otrzymali od Koreańczyków co najmniej milion pocisków artyleryjskich. Niezależny portal Moscow Times podaje, że z powodu fatalnej jakości prochu, „kim-amunicję” stosuje się tylko w sytuacjach, gdy „precyzja pocisku, a nawet samo wystrzelenie go z lufy mają najmniejsze znaczenie” dla działań bojowych. Innymi słowy, gdy strzela się „dla huku” i wypełniania norm. Zwłaszcza że realny zasięg pocisków z Korei jest niemal dwa razy mniejszy niż w przypadku amunicji produkowanej w rosji.

Warto też wspomnieć o innym „darze” Kim Dzong Una – rakietach balistycznych krótkiego zasięgu. Kilka tygodni temu rosjanie ostrzelali nimi Charków. Nie wiemy nic o niewypałach, ale sądząc po miejscach upadku rakiet (mocno przypadkowych), ich precyzja pozostawia wiele do życzenia. Niestety, mówimy o broni wykorzystywanej do rażenia obiektów znajdujących na obszarach zurbanizowanych, co oznacza, że choć felerna, i tak robi krzywdę – głównie cywilom…

Właśnie w takim celu, w tym przypadku zupełnie świadomie, moskale posługują się systemem uzbrojenia od innego sojusznika – Iranu. Ale drony Szahid przeznaczone są nie tylko do atakowania budynków mieszkalnych i terroryzowania ludności cywilnej. Wysyłane nad Ukrainę falami – po kilkanaście-kilkadziesiąt sztuk – mają też absorbować uwagę i środki ukraińskiej obrony przeciwlotniczej, „zmęczyć ją” przed uderzeniami z użyciem pocisków manewrujących.

Dodajmy do tego zestawienia komercyjne drony, masowo kupowane przez rosjan w Chinach, następnie przerabiane do celów wojskowych (zwykle poprzez dodanie ładunku wybuchowego). Tak zyskujemy pełen ogląd prorosyjskiej osi zła, choć gwoli rzetelności warto zauważyć, że chińskie bezpilotowce kupują też Ukraińcy (i proukraińscy wolontariusze), Pekin zaś formalnie nie udziela Moskwie wsparcia militarnego.

—–

Ale rosja czerpie także z innych źródeł – jawnie jej nieprzychylnych. W czerwcu 2022 roku pojawiły się doniesienia o zachodnich komponentach znalezionych m.in. w radiostacjach, dronach, czołgach, systemach OPL oraz pozostałościach pocisków manewrujących. Większość z nich pochodziła z USA, więc tamtejsza FBI wszczęła dochodzenie, by ustalić, czy części trafiły do rosji przed 2014 rokiem – kiedy zaczęto wprowadzać na Moskwę pierwsze sankcje – czy po tej dacie, zwłaszcza po wybuchu pełnoskalowej wojny. Nie znamy dokładnych ustaleń śledztwa, wiemy jednak, że jego efektem były rekomendacje dotyczące uszczelnienia reżimu sankcyjnego.

Przypomnijmy, począwszy od aneksji Krymu i Donbasu, na federację nałożono prawie 18 tys. ograniczeń. Tym samym rosja stała się najbardziej dotkniętym sankcjami krajem na świecie. Kierunek działań jak najbardziej zasadny, szczególnie w obszarze technologii wojskowych. Powiedzieć, że rosjanie „nie potrafią” w miniaturyzację układów elektronicznych, to jakby nic nie rzec. A problemem wciąż pozostaje niska kultura pracy i wykonania, co przy delikatnych produktach mści się znacznie szybciej niż przy topornych urządzeniach mechanicznych. Gdy w 2022 roku ukraińscy inżynierowie zbadali szczątki rakiet Ch-101, ich oczom ukazała się elektronika z lat 70.

Jaka konkretnie? O tym przeczytacie w dalszej części tekstu. Opublikowałem go w portalu Interia.pl – oto aktywny link.

[*] Milion pocisków nowych i 500 tys. uzyskanych po regeneracji starej amunicji.

Nz. Trafiony szahidem hotel „Alfa” w Kijowie/fot. własne

Oślepieni

Ależ tam się pali…

Dziś około 2.00 w nocy Ukraińcy zaatakowali port wojenny w Sewastopolu na okupowanym Krymie. Ze szczątkowych informacji wynika, że atak miał charakter kombinowany – uderzenia dokonano z powietrza i z morza. Sami rosjanie mówią o 10 pociskach manewrujących oraz trzech morskich dronach kamikadze. Jak przekonują, wszystkie kutry zostały zatopione, zestrzelono również siedem rakiet. Kłamią-nie kłamią, faktem jest, że w porcie doszło do co najmniej dziesięciu potężnych eksplozji (niektóre rzeczywiście mogły mieć charakter wtórny) i ogromnego pożaru. Globalny system nadzoru FIRMS – w czasie rzeczywistym rejestrujący ogniska pożarów na Ziemi za pomocą satelitów – precyzyjnie określa skalę dramatu. Nad ranem ściana ognia miała około kilometra szerokości, głębokość pożarowiska dochodziła do 300 metrów. Docierające z Krymu zdjęcia i filmiki przedstawiają iście apokaliptyczny widok, choć dla porządku warto odnotować, że są pośród (pro)rosyjskich aktywistów medialnych i tacy, którzy przekonają, że „niebo nad Sewastopolem pozostaje błękitne”. I wrzucają sielankowe obrazki nadmorskiego poranka. Cóż…

Co istotne, w ataku – najprawdopodobniej na skutek bezpośrednich trafień – ucierpiały dwa okręty wojenne floty czarnomorskiej. Jeden desantowiec typu Ropucha (zbudowany niegdyś w PRL) oraz – co jest dla rosjan szczególnie dotkliwą stratą – okręt podwodny typu Kilo. Obie jednostki stały w suchym doku, gdzie przechodziły naprawy. Nie ma jasności, jaki jest zakres poczynionych zniszczeń – rosjanie oficjalnie przyznają, że okręty zostały „uszkodzone”. Mówią też o dwóch zabitych i 26 rannych – wszyscy mają być pracownikami stoczni remontowej Sewmorzawod im. Sergo Ordżonikidze. Strat wśród personelu wojskowego rzekomo nie odnotowano.

Nie wiadomo, jakiego rodzaju rakiet użyli Ukraińcy. Możliwości jest kilka: mogły to być wystrzelone z samolotów brytyjskie storm shadowy, odpalone z wyrzutni naziemnych amerykańskie harpoony lub zmodyfikowane (o wydłużonym zasięgu) ukraińskie neptuny. Możliwy rzecz jasna jest scenariusz ataku mieszanego, nie sposób wykluczyć, że Ukraińcy pozyskali (bądź sami opracowali i wdrożyli) jeszcze inny system uzbrojenia.

Nocne uderzenie to ciąg dalszy wcześniejszych akcji, ich swoiste zwieńczenie. Przypomnijmy, pod koniec sierpnia Ukraińcy zdemolowali rosyjską obronę przeciwlotniczą w zachodniej części półwyspu. W ataku rakietowym, po którym nastąpił rajd komandosów, zniszczono kilka wyrzutni S-400 oraz współpracujący z nimi radar (w Ołeniwce). Potem (a może równolegle; tu nie ma jasności, w każdym razie informacje na ten temat ujawniono przedwczoraj), ukraińscy specjalsi przejęli platformy wiertnicze u wybrzeży Krymu, gdzie rosjanie rozlokowali dodatkowe urządzenia obserwacyjne. Tak oślepiono okupantów.

Jaki jest cel tego typu operacji? Ukraińcom chodzi o wygonienie rosyjskiej floty z okupowanego półwyspu. W pewnej mierze już dawno się to udało – duża część czarnomorskiego zgrupowania przeniesiona została do portu w Noworosyjsku (w kraju krasnodarskim), jednak rozbudowane zaplecze techniczne i remontowe wciąż trzyma moskali w Sewastopolu. Na zdjęciach satelitarnych sprzed kilku dni widać co najmniej 10 dużych jednostek morskich cumujących w sewastopolskim porcie. Trwanie tam to rzecz jasna również kwestia propagandowa – rosjanie nie mogą tak po prostu zwiać, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę fiksacje władimira putina. Sewastopol to perła w koronie jego imperialnych zdobyczy, co skądinąd musi oznaczać, że dzisiejszy atak to wyjątkowo siarczysty policzek wymierzony carowi. Tym boleśniejszy, że przytrafia się akurat w momencie, kiedy kremlowski satrapa pręży muskuły przed innym pariasem światowej polityki – Kim Dzong Unem. Przekonuje go, że choć rosja potrzebuje koreańskiej pomocy, to i tak pozostaje silnym graczem, z którym nie warto zadzierać. Paradoksalnie, Ukraińcy mogli dziś dodać Kimowi większej pewności siebie w jego zabiegach o „właściwe” odwdzięczenie się Moskwy za dostawy koreańskiej amunicji.

Ale wróćmy na Krym. Już słychać dezawuujące opinie, rozsiewane przez (pro)rosyjskich aktywistów medialnych. Że „Mińsk” (tak nazywa się trafiona ropucha), to stara łajba; a więc żadna poważna strata. No nie. Problemy logistyczne rosjan na południu Ukrainy zmuszają ich do szukania wyjść awaryjnych. Jednym z nich jest wykorzystanie portów w Przymorsku, Berdiańsku i Mariupolu jako hubów transportowych. „Poszaleć” przy tej okazji nie bardzo mogą, bo Morze Azowskie to płycizna i do wymienionych portów nie wejdą zbyt duże jednostki. Ale dostosowane do operowania na płytkich akwenach okręty desantowe już tak. Oczywiście, użyte do transportu zaopatrzenia nawet wszystkie desantowce nie zniwelują problemów logistyki – są za małe i jest ich za mało. Niemniej funkcje awaryjne realizują całkiem sprawnie. Więc ich topienie nie jest żadnym „zabiegiem propagandowym”. Podobnie jak uderzenia rakietowe na instalacje portowe w Mariupolu czy Berdiańsku służy dalszej izolacji pola walki.

Co zaś się tyczy okrętu podwodnego (ma nim być jednostka o nazwie „Rostów nad Donem”) – nie bez powodu pisałem wyżej o „bolesnej stracie”. Okręty podwodne są przez rosjan wykorzystywane do ostrzeliwania ukraińskich miast. To głównie one miotają pociskami Kalibr. Od lutego 2022 roku na Morzu Czarnym operuje sześć tego rodzaju jednostek. Ich mobilność i skrytość działania sprawia, że w morzu pozostają nieuchwytne dla Ukraińców; dopaść można je jedynie w miejscach bazowania. Co też dziś nad ranem uczyniono. Rosyjska marynarka wojenna ma więcej jednostek typu Kilo, w innych flotach, ale teraz nie przedostaną się one na Morze Czarne – bosforskie wrota pozostają dla nich zamknięte. W kontekście zbliżającej się jesienno-zimowej kampanii rakietowej – w trakcie której rosjanie znów podejmą próbę zniszczenia ukraińskiej energetyki – mamy zatem do czynienia z poważnym osłabieniem potencjału uderzeniowego floty czarnomorskiej.

A Ukraińcy nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa…

Ps. A propos słów. Pamiętacie zeszłoroczne groźby putina, że jakikolwiek atak na Krym spowoduje „odwetowe uderzenie bronią masowego rażenia”? To się chłop nagadał…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Screen z zapisem porannej sytuacji pożarowej w Sewastopolu.

Ryzyko

Zacznę od krótkiego wspomnienia z Afganistanu, potem garść faktów z Ukrainy, a na końcu postaram się spiąć narrację sensowną klamrą. Do rzeczy.

Jesienią 2013 roku po raz kolejny wylądowałem w bazie Ghazni. Dostałem własny „pokoik” w baraku, godnie wyposażony w coś, co przypominało biurko, i w wielką skrzynię, która – jak się okazało – miała pełnić rolę łóżka. Wystarczyło skombinować materac, co zresztą przyszło mi bardzo łatwo. Problem w tym, że pianka miała ze 30 centymetrów grubości, co lokowało poziom mojego wyra na wysokości mniej więcej półtora metra. A nie było to jedyne zmartwienie – mata bowiem pod moim ciężarem zapadała się, co utrudniało wstawanie, zwłaszcza że stopy do podłogi miały daleko. Poszedłem więc na sposób – w ścianę u nóg łóżka wbiłem gwóźdź, do którego przywiązałem sznurek. Jego końcówka leżała przy mojej głowie – wystarczyło ją złapać i podciągnąć się do pozycji siedzącej. Potem było już z górki, niemniej cała procedura trochę czasu zajmowała.

A mówimy o okresie, kiedy talibowie regularnie strzelali w bazę rakietami. Nie był to jakiś intensywny ogień, ale co dwa-trzy dni rozlegało się wycie syren alarmowych, po których człowiek miał kilka sekund, by dobiec do najbliższego schronu (urządzenia obserwacyjne wykrywały start rakiet, stąd ta czasowa premia). W mojej sytuacji było to dość karkołomne przedsięwzięcie, ale za pierwszym i drugim razem naprawdę się starałem. Za trzecim linka pękła, a ja opadłem na materac.

– Pierdolę! – syknąłem i zostałem w łóżku. Byłem zbyt zmęczony, by walczyć z materacem. Uznałem, że się podniosę, jeśli łupnie gdzieś bliżej. Czego prawdopodobieństwo oceniłem na znikome. Znikome wtedy, znikome później – do tego stopnia, że już nie chciało mi się naprawiać „podnośnika”. Więc gdy odzywał się charakterystyczny dźwięk „inkomingu” – a ja akurat byłem na koju – po prostu przykrywałem głowę poduszką. Oczywiście, mogłem się zdziwić – gdyby coś walnęło nie tyle blisko, co wprost w mój kurnik. No ale się nie zdziwiłem.

—–

Dziś w nocy rosjanie posłali w stronę Lwowa 10 pocisków manewrujących Kalibr. Wystrzeliły je okręty na Morzu Czarnym, rakiety przez jakiś czas leciały „na zmyłkę” – na północ, wzdłuż linii Dniepru. Wydawało się, że celem jest Kijów, tymczasem między Krzemieńczukiem a Czerkasami pociski skręciły na zachód. Ukraińska obrona powietrzna raportuje zestrzelenie siedmiu kalibrów, trzy dotarły do miejsc przeznaczenia. W mieście wybuchły pożary, trafiony został jeden z budynków mieszkalnych. Nie mam jasności, czy było to bezpośrednie uderzenie czy pożar i zniszczenia wywołały spadające odłamki zestrzelonej rakiety (bądź posłanej w jej stronę antyrakiety). Tak czy inaczej, zginęły cztery osoby, a 34 zostały ranne lub kontuzjowane. W całym Lwowie uszkodzeniu uległo 30 domów i ponad 50 aut. W bloku, z którego pochodziła większość ofiar, zniszczone zostały dwa ostatnie piętra (i ponad 60 mieszkań). Zdaniem lokalnych władz, był to największy atak rakietowy wymierzony w metropolię od rozpoczęcia rosyjskiej inwazji.

—–

Syreny we Lwowie zawyły na długo przed nalotem. Mer miasta o godz. 2.00 zaapelował do mieszkańców, by udali się do schronów. O 3.00 pojawiły się pierwsze informacje o trafionym budynku. Było zatem sporo czasu, żeby się schować. Ukraina korzysta z „premii”, będącej konsekwencją jej wielkość, z faktu, że Morze Czarne nie należy wyłącznie do rosjan (że mogą oni strzelać tylko z wybranych, wschodnich akwenów), no i z rozpoznania (własnych radarów i satelitów NATO), rejestrującego ruchy rosyjskich okrętów, a potem samych rakiet. Najkrócej rzecz ujmując, moskale nie działają z totalnego zaskoczenia (tak samo dzieje się w przypadku ataków przy użyciu bombowców strategicznych). A mimo to rakiety (odłamki) zabiły nocą śpiących w mieszkaniach ludzi – nie pierwszy raz, bo podobnych tragedii było w historii tego konfliktu sporo.

—–

Jedna z moich znajomych z Kijowa zmieniła mieszkanie, bo dotychczas wynajmowane znajdowało się na ostatnim piętrze wysokiego wieżowca. Inna przyznała kiedyś, że cieszy ją sąsiedztwo amerykańskiej ambasady, bo ruscy nie są tacy głupi, by ryzykować atak rakietowy w pobliżu przedstawicielstwa USA. Gdy zaczęła się pełnoskalową inwazja, Ukraińcy skrupulatnie przestrzegali zasad obrony cywilnej. Schodzili do schronów (na przykład do stacji metra), stosowali się do reguły dwóch ścian (w razie alarmu przechodząc do pomieszczeń, gdzie chroniła ich podwójna bariera), unikali górnych pięter; robili masę innych potrzebnych i pożytecznych rzeczy, które pozwalały przeżyć, a jednocześnie pozostawały adekwatną reakcją na „pierwszy szok”. Tyle że ów szok z czasem minął, a ludzie nawykli do zagrożenia. Nie trzeba geniusza matematyki, by wyliczyć, że ryzyko śmierci od rosyjskiej rakiety jest w Kijowie, a już zwłaszcza we Lwowie czy gdziekolwiek indziej w zachodniej Ukrainie, mniej niż znikome. Wystarczy codzienne doświadczenie („dotąd nigdzie w pobliżu nie upadło”), świadomość ogromu miasta lub nieistotności miasteczka czy wsi („po co mieliby tu walić?”), wreszcie wiara we własne szczęście. Dodajmy niedogodności, które z czasem stają się coraz trudniej akceptowalne. Do schronu trzeba się ubrać, pokonać jakąś drogę, pewnie będą tam obcy ludzie – i po co to wszystko, gdy większość alarmów okazuje się „fałszywa”? Lepiej zostać we własnym łóżku. W świecie, który wojna postawiła na głowie, takie okruchy normalności mają nadzwyczajną wartość.

Zatem nie dziwmy się, że rakiety dopadły ludzi w domach. Ofiary i poszkodowani dokonali wyboru, niefortunnego, ale z pewnością nie prosili się o śmierć.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

„Żukow”

Pisałem kilka dni temu o wyjątkowo nieroztropnych działaniach rosyjskiego dowództwa, które pod Wuhłedarem wytracało dziesiątki czołgów i wozów pancernych oraz setki żołnierzy dziennie. Wczoraj – wszystko na to wskazuje – atak ostatecznie się załamał; tzn. rosjanie nadal próbują podchodzić Ukraińców, ale intensywność działań spadła i przypomina tę ze stycznia. Najogólniej rzecz ujmując, ruskie na tym odcinku „wypstrykały się” ze sprzętu i ludzi. Nawet ich wojenni blogerzy przyznają, że działo się to w okolicznościach zasługujących na miano „kretynizmu”, mając na myśli takie praktyki jak trzymanie się w kupie czy jazdę w kolumnie w bezpośrednim zasięgu ukraińskich luf. Efektem są stosy rosyjskich trupów, eksplodujące bądź już wypalone pojazdy, uchwycone na ukraińskich filmikach, z iście masochistyczną determinacją prezentowanych teraz w rusnecie. „Tacy jesteśmy durni”, grzmią militarni blogerzy (gwoli rzetelności – nie wszyscy).

Odpowiedzialnym za tę jatkę jest gen. Aleksiej Kim, jeden z zastępców Gierasimowa, w (pro)rosyjskich mediach prezentowany jako autor założeń „ofensywy zimowej”, jak pisze się już wprost o ostatnich działaniach armii najeźdźców. Rozbawił mnie komentarz, jaki znalazłem na jednym ze skarpetkosceptycznych profili na FB, zgodnie z którym Kim ma szansę stać się dla putina tym, czy Żukow był dla Stalina (w domyśle, „dostarczycielem” zwycięstwa). No więc jak na razie porównanie z sowieckim marszałkiem sprawdza się wyłącznie w kwestii szafowania żołnierskim życiem.

Miarą „sukcesu” są kolejne symboliczne progi przekraczane przez rosjan. Jak donosi Oryx – niezależna grupa analityczna – kilkadziesiąt godzin temu Ukraińcy zniszczyli tysięczny rosyjski czołg. W sumie zaś rosja straciła już 1713 tanków: obok 1012 zniszczonych, 546 wozy zdobyli ukraińscy obrońcy, 80 zostało uszkodzonych, a 75 czołgów rosyjscy żołnierze po prostu porzucili. Przy czym dane Oryx’a bazują wyłącznie na dowodach wizualnych – ogólnodostępnych fotografiach i nagraniach. Realnie rosyjskie straty są wyższe – wśród analityków panuje zgoda, że co najmniej o jedną trzecią.

Lecz straty ponoszą też Ukraińcy – na odcinku wuhłedarskim głównie od artylerii. Co ciekawe, rosjanie zgromadzili tam (i na innych „aktywnych” fragmentach frontu), masę kilkudziesięcioletnich armat, dotąd przechowywanych w zauralskich składach. Wygląda to jak siedem nieszczęść za sprawą złażącej farby i rdzy, pozbawione nowoczesnych systemów celowniczych. Niemniej działa, ilością budując jakość. Generalnie rosyjska artyleria też nie była przygotowana na wojnę o takiej intensywności. Straty bojowe – w zależności od źródeł na poziomie od 700 do 2700 dział i wyrzutni rakietowych – nie oddają istoty rzeczy. Mnóstwo armat wycofano z linii na skutek uszkodzeń, będących konsekwencją intensywnego użycia (lufy mają swoją żywotność). W efekcie koniecznym stało się sięgnięcie do głębokich zapasów. Ale to niejedyny powód – zasięg części wiekowych dział (na przykład samobieżnych hiacyntów) przekracza 30 km, co pozwala przynajmniej częściowo niwelować słabości „wielkiego nieobecnego” tej wojny – rosyjskiego lotnictwa frontowego. Niskie kwalifikacje pilotów, dramatyczny brak precyzyjnej amunicji, przy jednoczesnym dużym nasyceniu środkami obrony przeciwlotniczej po stronie ukraińskiej sprawiają, że rosyjscy żołnierze nie mogą liczyć na bezpośrednie wsparcie z powietrza – uderzenia w punkty oporu Ukraińców i ich bezpośrednie zaplecze. Stara się to zatem robić artyleria.

Lotnictwo strategiczne – po wymuszonej przez ukraińskie drony rejteradzie z europejskich lotnisk – nadal niestety ma względnie wysoką zdolność bojową. Przekonaliśmy się o tym dziś w nocy i nad ranem, przy okazji kolejnego zmasowanego ataku rakietowego na ukraińskie miasta i infrastrukturę krytyczną. Najeźdźcy wystrzelili ponad 70 pocisków manewrujących, większość z bombowców Tu-95MS.

Do ataku na bliższe cele – Charków i Zaporoże – rosjanie wykorzystali przerobione rakiety przeciwlotnicze S-300. Odpalono ich 35, co jest najliczniejszym dotąd jednorazowym użyciem S-300 w charakterze pocisków do rażenia celów naziemnych.

Strzelały również okręty z Morza Czarnego – kalibrami, z których dwa przeleciały nad Mołdawią, co zostało potwierdzone oficjalnym komunikatem tamtejszych władz. Kalibry miały też wlecieć w przestrzeń powietrzną Rumunii; Bukareszt zaprzecza, ukraińskie dowództwo, powołując się na dane z nadzoru, twierdzi, że taki incydent miał miejsce. Rumunia jest członkiem NATO, gdyby rzeczywiście doszło do takiej sytuacji, nie byłby to casus belli, ale jakaś reakcja Sojuszu musiałaby nastąpić. Obserwuję media od rana i widzę gorączkę w temacie, ale radziłbym powściągnąć emocje. I nie, nikt o chowaniu głowy w piasek nie mówi, NATO ma bowiem niezawodny środek, by odgryźć się rosji – jest nim intensyfikacja pomocy dla armii ukraińskiej. Jeśli ruskie nabroiły, same kręcą na siebie bicz.

Póki co kręci ich świadomość strat zadanych ukraińskiej infrastrukturze. Naprawdę, w rusnecie – jak przy okazji wcześniejszych nalotów – liczne grono komentatorów tej wojny cieszy się, że „znów im dołożyliśmy”. Tylko czy na pewno? Obrońcy raportują zestrzelenie ponad 80 proc. pocisków manewrujących, nie wiadomo, ile S-300 dosięgło celów. Wczesnym popołudniem 150 tys. mieszkańców Charkowa nadal pozbawionych było prądu. A ukraińskie koleje – absolutnie niezbędne do obsługi wojennego wysiłku – notowały opóźnienia pociągów od 5 do 30 minut. Sukces godny Żukowa, chciałoby się rzec…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Ukraińska haubica samobieżna gdzieś na froncie/fot. Sztab Generalny ZSU

Krew

Radzieckie/rosyjskie rakiety S-300 są tak naprawdę antyrakietami – pociskami przeznaczonymi do zwalczania innych rakiet. Nie muszą mieć wielkiej głowicy i dużego zasięgu. 100-150 kg ładunku wybuchowego wystarczy, by zniszczyć nadlatujący obiekt, co zwykle odbywa się na wysokości kilkuset metrów, w odległości kilkunastu-kilkudziesięciu kilometrów od wyrzutni. Tak używane „eski” są groźną bronią.

Ale S-300 można również odpalać w trybie ziemia-ziemia. Niszczyć czy próbować niszczyć za ich pomocą cele nieruchome – budynki, elementy infrastruktury, skoncentrowaną w jakimś punkcie siłę żywą. To kosztowne i mało efektywne, bo po pierwsze, zasięg rakiety nie przekracza 200 km, po drugie, wielkość głowicy ogranicza skuteczność rażenia. No ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.

W arsenale armii rosyjskiej próżno szukać dużych zapasów klasycznych pocisków manewrujących czy rakiet dalekiego zasięgu. Takich, co to lecą 1000-1500 km i mają niemal półtonową głowicę. Wyszły, a uzupełnianie zapasów nie jest obecnie możliwe z braku dostępu do zachodnich podzespołów, objętych sankcjami. Ratują się więc ruscy na różne sposoby, na przykład strzelając rakietami przeciwlotniczymi/antyrakietami we wspomnianym trybie ziemia-ziemia. Marnotrawstwo wynikłe z biedy różne miewa oblicza – to jest jedno z nich.

O czym wspominam, bo z ogromnym prawdopodobieństwem na Przewodów spadły rakiety S-300, nie zaś pociski manewrujące. Co to oznacza? Są dwie możliwości:

Po pierwsze, mamy do czynienia z rakietami wystrzelonymi przez Ukraińców. Miały one trafić rosyjskie pociski, nie trafiły. Poleciały dalej, nie zadziałały mechanizmy samolikwidacji, spadły u nas. Pech chciał, że jedna z nich na suszarnie zboża, zabijając dwie osoby.

Po drugie, były to antyrakiety wystrzelona przez rosjan, w trybie ziemia-ziemia, w jakiś cel położony przy polsko-ukraińskiej granicy. Nie trafiły, poleciały dalej – resztę znacie. Z tymże – z uwagi na krótki zasięg S-300 – w takim scenariuszu do wystrzelenia musiałoby dojść z terytorium białoruskiego. Co nie byłoby niczym nadzwyczajnym, bo rosjanie od początku inwazji wykorzystują Białoruś jako swoje zaplecze. Duża część ataków rakietowych na Kijów (i inne miasta zachodniej Ukrainy) jest przeprowadzana właśnie z tego kraju.

Na tym etapie trudno orzec, czyje to były rakiety. Lecz niezależnie od pochodzenia, winę za incydent ponoszą wyłącznie rosjanie. Bo albo to oni wystrzelili felerne pociski, albo zrobili to Ukraińcy – w reakcji na kolejne zmasowane uderzenie rakietowe, które miało miejsce wczoraj po południu (ruskie zaatakowały kilkanaście największych ukraińskich miast). Winny pośrednio czy bezpośrednio, ma Kreml na rękach krew naszych obywateli.

—–

Szanowni, przypominam, że z powodu banu na FB (trwa do środy popołudnia) możecie mnie czytać na blogu, na Patronite, zajawki materiałów pojawią się też na moich kontach na Twitterze i Instagramie.

A jeśli chcecie mnie w pisaniu wesprzeć, będę szczerze zobowiązany. Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Nz. Fragment zniszczonej rakiety/fot. PSP