„Żukow”

Pisałem kilka dni temu o wyjątkowo nieroztropnych działaniach rosyjskiego dowództwa, które pod Wuhłedarem wytracało dziesiątki czołgów i wozów pancernych oraz setki żołnierzy dziennie. Wczoraj – wszystko na to wskazuje – atak ostatecznie się załamał; tzn. rosjanie nadal próbują podchodzić Ukraińców, ale intensywność działań spadła i przypomina tę ze stycznia. Najogólniej rzecz ujmując, ruskie na tym odcinku „wypstrykały się” ze sprzętu i ludzi. Nawet ich wojenni blogerzy przyznają, że działo się to w okolicznościach zasługujących na miano „kretynizmu”, mając na myśli takie praktyki jak trzymanie się w kupie czy jazdę w kolumnie w bezpośrednim zasięgu ukraińskich luf. Efektem są stosy rosyjskich trupów, eksplodujące bądź już wypalone pojazdy, uchwycone na ukraińskich filmikach, z iście masochistyczną determinacją prezentowanych teraz w rusnecie. „Tacy jesteśmy durni”, grzmią militarni blogerzy (gwoli rzetelności – nie wszyscy).

Odpowiedzialnym za tę jatkę jest gen. Aleksiej Kim, jeden z zastępców Gierasimowa, w (pro)rosyjskich mediach prezentowany jako autor założeń „ofensywy zimowej”, jak pisze się już wprost o ostatnich działaniach armii najeźdźców. Rozbawił mnie komentarz, jaki znalazłem na jednym ze skarpetkosceptycznych profili na FB, zgodnie z którym Kim ma szansę stać się dla putina tym, czy Żukow był dla Stalina (w domyśle, „dostarczycielem” zwycięstwa). No więc jak na razie porównanie z sowieckim marszałkiem sprawdza się wyłącznie w kwestii szafowania żołnierskim życiem.

Miarą „sukcesu” są kolejne symboliczne progi przekraczane przez rosjan. Jak donosi Oryx – niezależna grupa analityczna – kilkadziesiąt godzin temu Ukraińcy zniszczyli tysięczny rosyjski czołg. W sumie zaś rosja straciła już 1713 tanków: obok 1012 zniszczonych, 546 wozy zdobyli ukraińscy obrońcy, 80 zostało uszkodzonych, a 75 czołgów rosyjscy żołnierze po prostu porzucili. Przy czym dane Oryx’a bazują wyłącznie na dowodach wizualnych – ogólnodostępnych fotografiach i nagraniach. Realnie rosyjskie straty są wyższe – wśród analityków panuje zgoda, że co najmniej o jedną trzecią.

Lecz straty ponoszą też Ukraińcy – na odcinku wuhłedarskim głównie od artylerii. Co ciekawe, rosjanie zgromadzili tam (i na innych „aktywnych” fragmentach frontu), masę kilkudziesięcioletnich armat, dotąd przechowywanych w zauralskich składach. Wygląda to jak siedem nieszczęść za sprawą złażącej farby i rdzy, pozbawione nowoczesnych systemów celowniczych. Niemniej działa, ilością budując jakość. Generalnie rosyjska artyleria też nie była przygotowana na wojnę o takiej intensywności. Straty bojowe – w zależności od źródeł na poziomie od 700 do 2700 dział i wyrzutni rakietowych – nie oddają istoty rzeczy. Mnóstwo armat wycofano z linii na skutek uszkodzeń, będących konsekwencją intensywnego użycia (lufy mają swoją żywotność). W efekcie koniecznym stało się sięgnięcie do głębokich zapasów. Ale to niejedyny powód – zasięg części wiekowych dział (na przykład samobieżnych hiacyntów) przekracza 30 km, co pozwala przynajmniej częściowo niwelować słabości „wielkiego nieobecnego” tej wojny – rosyjskiego lotnictwa frontowego. Niskie kwalifikacje pilotów, dramatyczny brak precyzyjnej amunicji, przy jednoczesnym dużym nasyceniu środkami obrony przeciwlotniczej po stronie ukraińskiej sprawiają, że rosyjscy żołnierze nie mogą liczyć na bezpośrednie wsparcie z powietrza – uderzenia w punkty oporu Ukraińców i ich bezpośrednie zaplecze. Stara się to zatem robić artyleria.

Lotnictwo strategiczne – po wymuszonej przez ukraińskie drony rejteradzie z europejskich lotnisk – nadal niestety ma względnie wysoką zdolność bojową. Przekonaliśmy się o tym dziś w nocy i nad ranem, przy okazji kolejnego zmasowanego ataku rakietowego na ukraińskie miasta i infrastrukturę krytyczną. Najeźdźcy wystrzelili ponad 70 pocisków manewrujących, większość z bombowców Tu-95MS.

Do ataku na bliższe cele – Charków i Zaporoże – rosjanie wykorzystali przerobione rakiety przeciwlotnicze S-300. Odpalono ich 35, co jest najliczniejszym dotąd jednorazowym użyciem S-300 w charakterze pocisków do rażenia celów naziemnych.

Strzelały również okręty z Morza Czarnego – kalibrami, z których dwa przeleciały nad Mołdawią, co zostało potwierdzone oficjalnym komunikatem tamtejszych władz. Kalibry miały też wlecieć w przestrzeń powietrzną Rumunii; Bukareszt zaprzecza, ukraińskie dowództwo, powołując się na dane z nadzoru, twierdzi, że taki incydent miał miejsce. Rumunia jest członkiem NATO, gdyby rzeczywiście doszło do takiej sytuacji, nie byłby to casus belli, ale jakaś reakcja Sojuszu musiałaby nastąpić. Obserwuję media od rana i widzę gorączkę w temacie, ale radziłbym powściągnąć emocje. I nie, nikt o chowaniu głowy w piasek nie mówi, NATO ma bowiem niezawodny środek, by odgryźć się rosji – jest nim intensyfikacja pomocy dla armii ukraińskiej. Jeśli ruskie nabroiły, same kręcą na siebie bicz.

Póki co kręci ich świadomość strat zadanych ukraińskiej infrastrukturze. Naprawdę, w rusnecie – jak przy okazji wcześniejszych nalotów – liczne grono komentatorów tej wojny cieszy się, że „znów im dołożyliśmy”. Tylko czy na pewno? Obrońcy raportują zestrzelenie ponad 80 proc. pocisków manewrujących, nie wiadomo, ile S-300 dosięgło celów. Wczesnym popołudniem 150 tys. mieszkańców Charkowa nadal pozbawionych było prądu. A ukraińskie koleje – absolutnie niezbędne do obsługi wojennego wysiłku – notowały opóźnienia pociągów od 5 do 30 minut. Sukces godny Żukowa, chciałoby się rzec…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Ukraińska haubica samobieżna gdzieś na froncie/fot. Sztab Generalny ZSU

Krew

Radzieckie/rosyjskie rakiety S-300 są tak naprawdę antyrakietami – pociskami przeznaczonymi do zwalczania innych rakiet. Nie muszą mieć wielkiej głowicy i dużego zasięgu. 100-150 kg ładunku wybuchowego wystarczy, by zniszczyć nadlatujący obiekt, co zwykle odbywa się na wysokości kilkuset metrów, w odległości kilkunastu-kilkudziesięciu kilometrów od wyrzutni. Tak używane „eski” są groźną bronią.

Ale S-300 można również odpalać w trybie ziemia-ziemia. Niszczyć czy próbować niszczyć za ich pomocą cele nieruchome – budynki, elementy infrastruktury, skoncentrowaną w jakimś punkcie siłę żywą. To kosztowne i mało efektywne, bo po pierwsze, zasięg rakiety nie przekracza 200 km, po drugie, wielkość głowicy ogranicza skuteczność rażenia. No ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.

W arsenale armii rosyjskiej próżno szukać dużych zapasów klasycznych pocisków manewrujących czy rakiet dalekiego zasięgu. Takich, co to lecą 1000-1500 km i mają niemal półtonową głowicę. Wyszły, a uzupełnianie zapasów nie jest obecnie możliwe z braku dostępu do zachodnich podzespołów, objętych sankcjami. Ratują się więc ruscy na różne sposoby, na przykład strzelając rakietami przeciwlotniczymi/antyrakietami we wspomnianym trybie ziemia-ziemia. Marnotrawstwo wynikłe z biedy różne miewa oblicza – to jest jedno z nich.

O czym wspominam, bo z ogromnym prawdopodobieństwem na Przewodów spadły rakiety S-300, nie zaś pociski manewrujące. Co to oznacza? Są dwie możliwości:

Po pierwsze, mamy do czynienia z rakietami wystrzelonymi przez Ukraińców. Miały one trafić rosyjskie pociski, nie trafiły. Poleciały dalej, nie zadziałały mechanizmy samolikwidacji, spadły u nas. Pech chciał, że jedna z nich na suszarnie zboża, zabijając dwie osoby.

Po drugie, były to antyrakiety wystrzelona przez rosjan, w trybie ziemia-ziemia, w jakiś cel położony przy polsko-ukraińskiej granicy. Nie trafiły, poleciały dalej – resztę znacie. Z tymże – z uwagi na krótki zasięg S-300 – w takim scenariuszu do wystrzelenia musiałoby dojść z terytorium białoruskiego. Co nie byłoby niczym nadzwyczajnym, bo rosjanie od początku inwazji wykorzystują Białoruś jako swoje zaplecze. Duża część ataków rakietowych na Kijów (i inne miasta zachodniej Ukrainy) jest przeprowadzana właśnie z tego kraju.

Na tym etapie trudno orzec, czyje to były rakiety. Lecz niezależnie od pochodzenia, winę za incydent ponoszą wyłącznie rosjanie. Bo albo to oni wystrzelili felerne pociski, albo zrobili to Ukraińcy – w reakcji na kolejne zmasowane uderzenie rakietowe, które miało miejsce wczoraj po południu (ruskie zaatakowały kilkanaście największych ukraińskich miast). Winny pośrednio czy bezpośrednio, ma Kreml na rękach krew naszych obywateli.

—–

Szanowni, przypominam, że z powodu banu na FB (trwa do środy popołudnia) możecie mnie czytać na blogu, na Patronite, zajawki materiałów pojawią się też na moich kontach na Twitterze i Instagramie.

A jeśli chcecie mnie w pisaniu wesprzeć, będę szczerze zobowiązany. Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Nz. Fragment zniszczonej rakiety/fot. PSP

Śpiew

Jestem cały weekend w ruchu – spotkania autorskie, spotkania z dziennikarzami, za 25 minut kolejna debata; będzie więc krótko.

1. rosja, atakując pełen dziennikarzy i dyplomatów Kijów, wysyła w świat komunikat pozbawiony wszelakich subtelności. „Jesteśmy barbarzyńcami”, tak brzmi jego zasadnicza treść. Ma przestraszyć Ukraińców i świat, bo przecież barbarzyńcy się nie certolą. Tyle że…

2. …to łabędzi śpiew. Sądząc po tym, co dziś wystrzelono – a było to całe spektrum, od stareńkich rakiet, po ich najnowsze konstrukcje – ruskie drenują ostatnie zapasy. Gdyby to miała być rzeczywiście demonstracja siły, poleciałoby nie 80-kilka różnych pocisków, ale 300-400 Kalibrów. Tyle że te już niemal w całości wyszyły, a z produkcją nowych jest kłopot, bo nie ma skąd wziąć i wsadzić nowoczesnej zachodniej nawigacji. A bez tego każda ruska rakieta i pocisk manewrujący to wybitnie niecelny szmelc.

3. I podatny na strącenie. Ukraińcy zdjęli dziś z nieba ponad połowę rakiet (i dronów-samobójców). To naprawdę niezły wynik, a możliwości obrony przeciwlotniczej będą tylko rosły wraz z dostawami kolejnych zachodnich systemów.

W wolnej chwili napiszę więcej.

—–

Nz. Dowód, że nie próżnowałem – jedno ze spotkań autorskich, które odbyło się w sobotę 8 października w toruńskim klubie studenckim odNowa/fot. Anna Bielawiec-Osińska

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Ślepy

7 kwietnia 2017 roku amerykańskie siły zbrojne uderzyły w syryjską bazę al-Shajrat – był to odwet za przeprowadzony właśnie z tego lotniska atak na cywilów z użyciem broni chemicznej, do jakiego doszło kilka dni wcześniej. Amerykański cios przyszedł z oddali i przyjął postać pocisków samosterujących Tomahawk. Flota USA odpaliła wówczas 59 rakiet; mowa o egzemplarzach z wcześniejszych serii produkcyjnych, niemniej każdy z nich wart był około miliona dolarów. Co ciekawe, amerykańskie rakiety dosięgły celu, mimo iż wspierający Assada Rosjanie mieli w Syrii zestawy przeciwlotnicze S-400, reklamowane jako doskonale nadające się do strącania zachodnich pocisków manewrujących. Wedle niepotwierdzonych informacji, Moskwa wiedziała o zamiarach Waszyngtonu, Biały Dom bowiem poinformował Kreml o ataku tuż zanim wystartowały pierwsze rakiety. Tym tłumaczono później pośpieszną ewakuację dwóch kompanii rosyjskiego wojska, które stacjonowały w al-Shajrat. Rosyjska niemoc czy zaniechanie – nie zamierzam tego rozstrzygać, bo i nie o to w tym wpisie chodzi. Rzecz w skali amerykańskiego ataku – jednorazowym użyciu, na jeden cel, niemal 60 rakiet.

Rosjanie w Ukrainie nigdy czegoś takiego nie zrobili. Najbardziej spektakularna akcja w ich wykonaniu miała miejsce 12 marca, kiedy około 30 rakiet spadło na instalacje poligonowe w Jaworowie koło Lwowa. Gromadzić się tam mieli zagraniczni ochotnicy, wspierający Ukrainę, choć bardziej prawdopodobnym zamiarem nalotu była chęć zniszczenie miejscowego centrum dystrybucyjnego zachodniej pomocy wojskowej. Co jakiś czas obserwujemy uderzenia z jednoczesnym użyciem kilkunastu rakiet, częściej kilku (jak niesławny nalot na Winnicę z minionego tygodnia), jednak gros rosyjskich ataków to pojedyncze odpalenia w pojedyncze cele. Intensywność i skupienie – podobne do zachodnich standardów w tym zakresie – obserwowaliśmy właściwie tylko w pierwszym dniu wojny; wtedy wydawało się, że agresorzy, mając całą Ukrainę w zasięgu, będą ją konsekwentnie „rozmiękczać”, systematycznymi i potężnymi uderzeniami.

Do tej pory rosyjska armia wystrzeliła około 3000 pocisków samosterujących i rakiet balistycznych. Laikom może się wydawać, że jest to ogromna liczba. Biorąc pod uwagę, że kończy nam się piąty miesiąc wojny, terytorialną rozległość Ukrainy oraz liczbę potencjalnych celów (krytyczne elementy infrastruktury, centra dowodzenia, magazyny, miejsca koncentracji wojsk) – nie, nie jest tego dużo. Wręcz dramatycznie mało, co jednoznacznie wskazuje na słabość rosyjskiej armii. Zwłaszcza w obliczu coraz częstszych przypadków sięgania po coraz starsze zapasy – radzieckie rakiety jeszcze z lat 60. – oraz wykorzystywania do uderzeń na cele naziemne pocisków przeciwlotniczych z wyrzutni S-300.

Przed wybuchem wojny Rosjanie produkowali kilka bardziej zaawansowanych systemów – najważniejsze z nich to rakiety balistyczne Iskander-M (odpalane z mobilnych wyrzutni), pociski manewrujące Kalibr (przenoszone przez okręty, w tym jednostki podwodne) oraz naddźwiękowe przeciwokrętowe pociski manewrujące P-800 Oniks, możliwe do użycia przeciwko celom naziemnym. W arsenale armii rosyjskiej znalazły się także m.in. Ch-101, Ch-59 i Ch-32 – pociski manewrujące odpalane z powietrza.

Wedle dostępnych informacji, przez całą miniona dekadę rosyjski przemysł dostarczał wojsku po 50 Oniksów i Iskanderów rocznie. Z pozostałymi był kłopot związany z dostępnością silników, wcześniej – w czasach sowieckich – produkowanych w Ukrainie. Rozpad Sowiecji i późniejsze zerwanie kooperacji z ukraińskim przemysłem zbrojeniowym zmusiły Rosjan do prac nas własnymi jednostkami napędowymi. Szło jak po grudzie, bo dla przykładu wcześniejsze wersje Kalibrów (sprzed 2014 roku) wyposażono w silniki pochodzące z… wycofanych z uzbrojenia starych radzieckich rakiet. Rosyjska zbrojeniówka potrzebowała ponad 20 lat, by opracować trzy silniki turboodrzutowe do swoich pocisków manewrujących. Mimo to możliwości produkcyjne pozostają na poziomie chałupniczym – przemysł może zaoferować armii nie więcej niż setkę silników do Kalibrów, Ch-101 i Ch-59 rocznie (łącznie). Wspomniane Ch-32 wytwarza się dopiero od 2019 roku w liczbie 20 rocznie – taka bowiem jest skala produkcji silników. Sumarycznie mam zatem nieco ponad 200 rakiet balistycznych i pocisków manewrujących na rok. Czyli proste odtworzenie arsenału do stanów sprzed inwazji to kwestia… kilkunastu lat.

A przecież nic tu nie jest oczywiste. Bo z jednej strony mamy do czynienia z mobilizacją przemysłu, z drugiej, z odcięciem od zachodnich technologii używanych na przykład w systemach celowniczych najnowszych rakiet. Problem z dostępnością komponentów pojawił się już po pierwszej serii sankcji z przełomu lat 2014-15 (wprowadzonych po aneksji Krymu i ataku na Donbas). Rosyjska zbrojeniówka przeszła wówczas na dwa tryby: „montujemy, co uda się ukraść” oraz „wtórnie wykorzystamy to, co już kiedyś wyprodukowaliśmy”. Oczywista zdawałoby się ścieżka – opracowanie zamienników – jak dotąd okazuje się ślepa. Gdy Ukraińcy wzięli na warsztat szczątki użytych przeciw nim rakiet Ch-101, wyszło na jaw, że wyposażono je w elektronikę z lat 70. Specjaliści zidentyfikowali części wyprodukowane m.in. przez fabrykę elementów radiowych w Woroneżu oraz miński zakład „Integral”. Za najnowsze uchodził system nawigacji PGI-2M, opracowany w 1977 roku. Nie dziwi zatem, że większość pocisków Ch-101 wystrzelonych do celów w Ukrainie chybiła.

Niestety, mówimy o broni wyposażonej w kilkudziesięcio-kilkusetkilogramowe głowice, więc chybienie i tak niesie ze sobą dramatyczne skutki, giną bowiem przypadkowe ofiary. Ślepy niedźwiedź wciąż pozostaje niebezpieczny.

—–

Nz. Start Kalibra/fot. MOFR

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Dno…

Dzisiejszy atak rakietowy na Winnicę mocno rezonuje w Ukrainie. „W tej chwili (popołudniu – dop. MO) wiadomo o 21 zabitych, w tym o trojgu dzieciach. 52 osoby zostały ranne, wśród nich (również) troje dzieci. Do placówek opieki zdrowotnej zgłosiło się w sumie 115 poszkodowanych. Za zaginione bez wieści uznano 46 osób”, tej treści komunikat pojawił się na telegramowym profilu wiceszefa biura prezydenta Ukrainy Kyryło Tymoszenki. Na centrum miasta spadły trzy rakiety, ukraińskie media piszą, że były to Kalibry.

Wyjątkowo przejmujące są relacje na temat ofiar, zwłaszcza 3-letniej Lisy, dziewczynki z zespołem Downa. Zdjęcie zabitego dziecka udostępniła Ołena Zełenska, ukraińska pierwsza dama. Nie widzimy rozmytej twarzy dziewczynki, za to wyraźnie widać plamy krwi na chodniku. „Rosja jest państwem terrorystycznym. Świecie, musisz to dostrzec i sobie uświadomić”, pisze prezydentowa.

Mama Lisy, 33-letnia projektantka i blogerka Irina Dmitrijewa, przebywa na intensywnej terapii. Z dostępnych informacji wynika, że straciła nogę.

Irina – piszą ukraińscy dziennikarze – przez jakiś czas mieszkała w Kijowie, ale w lutym wróciła do matki w Winnicy. Aktywna na Instagramie, gdzie opowiadała o wychowaniu dziecka, udzielała porad innym mamom w podobnej sytuacji. Rano nagrała krótki filmik o tym, jak idą z Lisą do logopedy. Kadry z pchającą wózeczek dziewczynką ogląda dziś cała Ukraina.

Niektórzy dyszą żądzą zemsty, lecz dominuje przekonanie, że armia ukraińska nie powinna atakować cywilnych celów. „Będziemy wówczas tak jak oni – terrorystami”, to najczęściej pojawiający się argument. „Nasi chłopcy pomszczą Lisę atakując cele wojskowe”, zapewnia mnie Aleksander, dziennikarz jednej ze stołecznych redakcji. Nie wątpię.

Skoro na Winnicę spadły Kalibry, wiadomo, że strzelano z morza. Z daleka, co wcale nie gwarantuje bezkarności. Cechy współczesnej biurokracji oraz technologia zaprzęgnięta do działań wojennych pozwolą zidentyfikować sprawców. Ruch rosyjskich okrętów na Morzu Czarnym jest non stop monitorowany przez natowskie satelity i samoloty rozpoznawcze. Wejścia i wyjścia do portów odnotowuje ukraińska agentura na Krymie. Startu rakiety nie da się ukryć przed amerykańskim systemem detekcji, pociski od pewnej fazy lotu namierzane są przez ukraińską obronę przeciwlotniczą. Nazwiska dowódców okrętów są jawne, spisy załóg – w tym funkcje poszczególnych marynarzy – nie stanowią wielkiej tajemnicy dla służb specjalnych. Łatwo będzie ustalić, jaki okręt strzelał, kto wydał rozkaz, kto odpalił rakiety. Ze szczątek zaś odczytać dane pocisku i połączyć je z informacjami od producenta; odtworzyć cykl życia rakiety – od momentu wyjazdu z fabryki po załadowanie jej do wyrzutni. To wszystko nawet w warunkach rosyjskiego bardaku zostało zapisane.

A Ukraińcy udowodnili już, że mają długie ręce. Nim nastała „era Himarsa” – medialny wysyp informacji na temat ataków przy użyciu tych wyrzutni – sporo doniesień poświęcano tajemniczym pożarom i wypadkom w Rosji. Dziennikarze skupiali się na lokalizacjach pożarów – i ich wizualnej efektywności – tymczasem umykało im, że przy okazji ginęły również nietuzinkowe persony. Poświęcę temu odrębny wpis, na razie wystarczy informacja, że świat opuściło co najmniej kilku ważnych uczonych zaangażowanych w istotne dla rosyjskiej obronności programy. Przypadek? Nie sądzę.

Tymczasem na Krymie Ukraina posiada rozległą agenturę. Nie chwali się tym zbytnio, nie używa do fajerwerków, lecz mogę sobie wyobrazić, że w którymś momencie oficerom rosyjskiej marynarki wojennej krymski grunt zacznie się palić pod nogami.

Choć łatwiej mi wyobrazić sobie, że stanie się to na skutek konwencjonalnego ataku. Rosjanie już odsunęli się od brzegów Morza Czarnego na sporą odległość – boją się ukraińskich rakiet przeciwokrętowych. Miejscowych Neptunów i zachodnich Harpunów. I bóg wie, czego jeszcze, bo przecież nie o wszystkich dostawach wiemy. Przy sprzyjających okolicznościach (przede wszystkim kwestia zasięgu i potwierdzonych lokalizacji) można tym uderzyć w pojedyncze okręty, w ich skupiska i bazy. Rosjanie mają obronę przeciwrakietową, ale krążownik Moskwa też ją miał. A gnije dziś na dnie.

I tego samego życzę marynarzom, którzy tak dziarsko ładują rakietami po ukraińskich miastach. Honoru nie macie, bez niego na dnie spoczniecie…

—–

Nz. Lisa i jej mama.

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to