Niby-rozjem

Prezydent trump nie traci dobrego humoru. Wciąż uważa, że uda mu się zakończyć wojnę w Ukrainie i nie szczędzi superlatyw członkom swojej administracji, którzy prowadzą rozmowy z Ukraińcami i rosjanami. I tak wysłannicy z Waszyngtonu wykonują „świetną robotę”, a „rezultaty są obiecujące”. W tej erupcji samozachwytu nie ma miejsca na krytyczną refleksję i przyznanie, że wynegocjowany rozejm (a właściwie rozejmy…), to fikcja – na kilku płaszczyznach.

Przyjrzyjmy się pierwszemu porozumieniu, przewidującemu 30-dniowe zawieszenie ataków na obiekty infrastruktury energetycznej. Miało być ono skutkiem rozmowy telefonicznej trumpa z władimirem putinem, do której doszło 18 marca br. Panowie ledwie zdołali odłożyć słuchawki, a rosyjskie drony zaatakowały m.in. elektrownię w Słowiańsku. „Wysłaliśmy je zanim prezydenci się umówili, potem nie zdołaliśmy zestrzelić”, żartował w niewybredny sposób jeden z czołowych rosyjskich mil-blogerów.

—–

Oczywiście, oficjalne źródła w Moskwie utrzymywały – i nadal utrzymują – że siły zbrojne federacji przestrzegają rozejmu. Jako tych złych Kreml maluje Ukraińców, którzy jeszcze tej samej nocy przypuścili nalot na jedną z rosyjskich rafinerii. Fakt, iż była to riposta na rosyjski atak, skrzętnie został przemilczany.

Zarazem wciąż mamy do czynienia z kolejnymi rosyjskimi nalotami rakietowo-dronowymi na ukraińskie miasta. Rzekomym celem mają być obiekty militarne, ale rosjanie uderzają w zamieszkałe kwartały. 26 marca wyprowadzili ciężki nalot na Charków i Dnipro, dwa dni wcześniej bezpardonowo zaatakowali Odesę. Nieco wcześniej drony i rakiety spadły również na Sumy (…).

„Realista” lubujący się w cynizmie (a sporo takich komentatorów objawiło się przy okazji wojny na Wschodzie), mógłby „trzeźwo” zauważyć, że przecież na zawieszenie nalotów „tak w ogóle” nikt się nie umawiał; rosjanie więc nie łamią porozumienia. Rzecz w tym, że Moskwa nieustannie podkreśla dobrą wolę, zapewniając, że nie będzie atakować cywilów. No więc nie atakuje – tak jak przestrzega reguły dotyczącej nieuderzania w infrastrukturę energetyczną.

—–

Pod warstwą zakłamania mamy jeszcze jedną odsłonę rozejmowej fikcji. Na skutek rosyjskich ataków z przełomu 2022-2023 roku i uderzeń z wiosny 2024 roku, ukraińska energetyka utraciła dwie trzecie przedwojennych mocy. Obecnie produkowana energia w ponad 60 proc. pochodzi z siłowni jądrowych. A tych rosjanie zniszczyć nie mogą, sprowadziliby bowiem, także na siebie, gigantyczny ekologiczny kataklizm. I kataklizm geopolityczny, wszak po czymś takim od Moskwy odwróciliby się jej sojusznicy, zwłaszcza Chiny. Owa nietykalność elektrowni jądrowych ma jeszcze inny aspekt. Bez wchodzenia w zbędne techniczne szczegóły – siłownia musi gdzieś wysyłać wyprodukowaną energię, w przeciwnym razie dojdzie do katastrofy. Co oznacza, że rosjanie mają ograniczone możliwości niszczenia sieci przesyłowych. Konkludując wątek, rosja istotną część ukraińskiej energetyki już zniszczyła, a z tego, co zostało, zniszczyć może niewiele. Trudno zatem mówić o wielkim ustępstwie ze strony Moskwy.

Za to do ocalenia rosjanie mają całkiem sporo. Ukraina już od kilku miesięcy „grilluje” rosyjskie rafinerie i składy paliw, każdy taki atak – a tylko od września ub.r. do końca lutego 2025 roku było ich dwadzieścia pięć – przynosi szkody idące w dziesiątki milionów dolarów. Z wyliczeń niezależnych analityków OSINT wynika, że rosyjska gospodarka straciła na tych uderzeniach przeszło 650 mln dolarów. A licznik bije dalej. Nie dziwi więc, że na opublikowanej przez Kremlu liście obiektów, które powinny zostać objęte energetycznym rozejmem, na pierwszym miejscu znalazły się rafinerie, a dalej rurociągi naftowe i gazowe oraz magazyny paliw.

Ukraińcy znają wartość tej infrastruktury, więc gdy się „odgryzają”, na cel biorą takie właśnie obiekty. Kreml chciałby tego „odgryzania” uniknąć, w zamian nie oferując nic. Licząc przy tym, że Waszyngton powściągnie Kijów – co byłoby naiwnym założeniem, gdyby nie wyraźna słabość do putina i rosji, jaką żywią amerykańscy negocjatorzy z donaldem trumpem na czele.

—–

Obok nieobowiązującego rozejmu energetycznego mamy jeszcze inny „sukces” amerykańskiej dyplomacji – zawieszenie broni na Morzu Czarnym.

Załóżmy na chwilę, że to rzeczywiste i respektowane ustalenie – i spójrzmy na nie z ukraińskiej perspektywy. Morski rozejm jawi się tu niczym niepotrzebny i niechciany prezent, takie „piąte koło u wozu”. Inicjatywa strategiczna na czarnomorskim akwenie należy bowiem do Ukraińców. Wyeliminowali oni ryzyko desantu na Odesę, zerwali blokadę portów i zmusili flotę czarnomorską do przesunięcia większości jednostek z Krymu do bazy w Noworosyjsku, na wschodni, rosyjski brzeg. Uczynili to mimo iż nie posiadają floty, zręcznie wykorzystując kombinacje dostępnych rodzajów broni, przede wszystkim dronów morskich i powietrznych, ale też pocisków przeciwokrętowych i lotniczych pocisków manewrujących.

Inaczej mówiąc, Ukraińcy zaszachowali agresorów – poza jednym wyjątkiem. rosjanie, nie tak często jak kiedyś, ale nadal wykorzystują okręty do ostrzałów rakietowych ukraińskich miast. Robią to przede wszystkim przy użyciu okrętów podwodnych, wyposażonych w rakiety Kalibr. Cechy tych jednostek sprawiają, że Ukraińcom trudno je namierzyć i trafić w ruchu. Ale Kalibry da się zestrzelić, a ukraińska obrona przeciwlotnicza radzi sobie z tym całkiem nieźle, nade wszystko zaś ostrzał z morza stał się rzadkością. Po raz ostatni doszło do niego 7 marca br. i był to pierwszy od wielu tygodni atak z udziałem okrętów. Nie wiadomo, czy rosjanom brakuje Kalibrów czy problemem jest dostępność sprawnych okrętów. Za tym drugim przemawia fakt, że opuszczając krymski Sewastopol, rosyjska flota pozbawiła się dostępu do zaplecza naprawczo-remontowego (baza w Noworosyjsku jest w tym zakresie znacznie skromniej wyposażona).

A więc rozejm na Morzu Czarnym byłby korzystny przede wszystkim dla rosjan, których flota mogłaby wrócić na Krym. Byłby, gdyby był – bo w istocie mówimy o medialnym i politycznym artefakcie, istniejącym w głowie trumpa, jego negocjatorów, przychylnych mediów i zwolenników. Realnie nie ma żadnego rozejmu, choć jest ukraińska gotowość do powstrzymania się od operacji zbrojnych na morzu. Ale są też rosyjskie warunki wprowadzenia moratorium – zaporowe, Moskwa chciałaby bowiem w zamian zniesienia dużej części sankcji. Dopiero wtedy zgodziłaby się nie walczyć na morzu. Ale de facto i tak nie walczy, więc mamy co mamy – niby-rozejm, będący miażdżącym dowodem nieefektywności amerykańskiej dyplomacji pod wodzą trumpa…

—–

Szanowni, zapraszam Was do sklepu Patronite, gdzie możecie nabyć moje książki w wersji z autografem i pozdrowieniami. Pełną ofertę znajdziecie pod tym linkiem.

Ten felieton opublikowałem na łamach portalu „Polska Zbrojna” – oto aktywne przekierowanie.

Dyplomatołki

Wczoraj w saudyjskim Rijadzie odbyły się rozmowy amerykańsko-ukraińskie, gdy piszę te słowa trwa jeszcze spotkanie amerykańsko-rosyjskie. Gdy piszę te słowa trwa również wydobywanie spod gruzów osób zasypanych w budynkach mieszkalnych po rosyjskim ataku rakietowym na Sumy. Jak na razie mowa jest o 74 rannych, pośród nich doliczono się trzynaściorga dzieci.

Ten atak w pełni obnaża efektywność działań amerykańskiej dyplomacji, której przedstawiciele robią wszystko, by zasłużyć na określenie „dyplomatołki”. Wciąż słyszymy o postępach i nadchodzących przełomach, a faktycznie widzimy, że rosja ani myśli kończyć wojnę i zaprzestać swoich terrorystycznych praktyk.

No ale ważne że putin pomodlił się za zdrowie trumpa, gdy tego ostatniego drasnęła w ucho kula zamachowca…

No więc spotkały się ekipy w Rijadzie, ale przy amerykańskiej niemocy trudno spodziewać się przełomowych decyzji w najbliższym czasie. Jak to ujął w wywiadzie dla „Jedyni Novyny” prezydent Czech Petr Pavel: „Zatrzymanie trwającego od trzech lat konfliktu nie jest łatwe, zwłaszcza gdy nie będzie wystarczającej woli ze strony kraju, który tę wojnę rozpoczął – rosji”.

Dla porządku dodajmy, że czeski polityk w ubiegłym tygodniu gościł w Kijowie.

Równie sceptyczny pozostaje – cóż za zaskoczenie… – dmitrij pieskow. Sekretarz prasowy putina zrzuca przy tym winę na Ukraińców. Dziś rano, w wypowiedzi dla rodzimych mediów, skarżył się na ukraińskie ostrzały rosyjskiej infrastruktury energetycznej, twierdząc, że rosja swoje wstrzymała – co jest nieprawdą. Zdaniem pieskowa, jeśli taka sytuacja się utrzyma, „będzie to powód dla kolejnej rozmowy putina z trumpem”.

Ta zapowiedź rzuca światło na rosyjską strategię negocjacyjną, w ramach której Moskwa zamierza pokazywać Ukrainę w jak najgorszym świetle, licząc na „dyscyplinujące” posunięcia trumpa. Kluczowe w tym ujęciu jest pytanie – komu zaufa prezydent USA?

—–

Tymczasem ukraińskie siły zbrojne wykonały w ostatnich dniach kilka zakończonych powodzeniem misji. Wymieńmy kilka z nich.

Sześć dni temu drony zaatakowały paliwowy terminal przeładunkowy „Kaukaz”, położony w kraju krasnodarskim. Pożaru nie ugaszono do dziś i nie ma na to szansy – strażacy czekają, aż obiekt się wypali. Terminal powstał kilka lat temu, kosztował rosję 350 mln dol.

Przed weekendem pisałem o ataku na bazę sił strategicznych Engels – zdjęcia satelitarne potwierdziły, że tamtejszy skład amunicji (a w nim spora liczba rakiet Ch-101) poszedł łaskawie z dymem.

Podobny los stał się udziałem systemów obrony powietrznej na Krymie. W niedzielę zniszczono tam kilka wyrzutni i radarów, co zapewne jest wstępem do kolejnego uderzenia, tym razem na chronione przez OPL obiekty? Jakie? Nie mam pojęcia. Faktem jest, że Krym zszedł w ostatnich miesiącach z tapetu – po tym, jak rosyjska flota czarnomorska w większości dała nogę z Sewastopola. Nie wróciła, więc może chodzić o jakieś obiekty logistyczne; półwysep nadal pełni istotną rolę jako bliskie zaplecze teatru działań wojennych.

Idźmy dalej. Solidne źródła donoszą o udanym ataku przy użyciu ATACMS-ów. Ukraińcy porazili lotnisko w obwodzie biełgorodzkim, niszcząc cztery śmigłowce – dwa szturmowe Ka-52 i dwa transportowe Mi-8. Pochodzące z USA rakiety – tym razem „zwykłe” Himarsy, ale z głowicami kasetowymi – dosięgły też trzy armatohaubice M-1978 Koksan. To bardzo niebezpieczna północnokoreańska broń o dużym kalibrze (170 mm) i dalekiej donośności (nawet do 60 km; żadna rosyjska armata tak daleko nie strzela).

I na koniec „wisienka na torcie” – w weekend, po 30 godzinach walki, w trakcie której „zmielono” dwa rosyjskie pułki, ZSU odbiły miejscowość Nadija. Znajduje się ona w obwodzie ługańskim, do tej pory w całości zajętym przez rosjan. Ci teraz obawiają się – sądząc po trwożliwych zapowiedziach mil-blogerów – że operacja na ługańszczyźnie to zapowiedź większych ofensywnych działań Kijowa.

Nie wiem, czy do nich dojdzie, ale wiem, że język siły i faktów dokonanych jest jedynym narzędziem komunikacji, które rozumieją rosjanie. Ukraińskie wojsko, w przeciwieństwie do amerykańskich „dyplomatołków”, nie próżnuje, co w obecnej sytuacji można uznać za powód do optymizmu.

—–

Szanowni, moje teksty dotyczące Ukrainy powstają także dzięki Waszemu wsparciu. Kilkudniowa awaria platformy patronackiej – do której doszło w minionym tygodniu – sprawiła, że tego wsparcia jest ostatnio mniej. Damy radę nadrobić?

Tych, którzy wybierają opcję wsparcia „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – zapraszam Was do sklepu Patronite, gdzie możecie nabyć moje tytuły w wersji z autografem i pozdrowieniami. Pełną ofertę (wkrótce uzupełnioną o wyprzedane pozycje) znajdziecie pod tym linkiem.

Nz. Ukraińska artyleria podczas strzelań szkolnych, zdjęcie ilustracyjne/fot. SzG ZSU

„Cud”

W grudniu 2016 roku na południu Ukrainy panowała sroga zima. W Berdiańsku morze co rusz wyrzucało na brzeg kawałki kry. Miejscowa plaża wyglądała tak, jakby od wody oddzielał ją lodowy mur. Termometry wskazywały 25 stopni na minusie, ale wiejący znad Morza Azowskiego wiatr potęgował wrażenie mrozu. Odczuwalna temperatura wynosiła 40 stopni poniżej zera. Nigdy wcześniej, ani też nigdy później, tak bardzo nie zmarzłem. Na szczęście pod ręką był ogrzany hotel. Dziś i o ziąb, i o ciepły apartament w Ukrainie trudno; wojna do spółki ze zmianami klimatycznymi zrobiły swoje…

W przypadku tych ostatnich możemy powiedzieć „szczęściem w nieszczęściu”, rosjanie wszak, jeszcze jesienią 2022 roku, rozpoczęli kampanię rakietowo-dronową, wymierzoną w ukraińską infrastrukturę krytyczną. Za cel obrano nie tylko elektrownie, ale i sieci przesyłowe. Założenie agresorów było stare, jak stare jest wojowanie – zamierzano „wziąć Ukraińców głodem i chłodem”. Z tymże ostrze tej kampanii – w rosyjskiej propagandzie określanej mianem „boju o energetykę” – nie było wymierzone w armię ukraińską, a w cywilów. Pozbawieni ciepłej wody (bądź wody w ogóle), ogrzewania i prądu, mieli „pęknąć” i swym defetyzmem zarazić wojskowych na froncie.

—–

Jak wiele innych rosyjskich założeń i to okazało się nietrafione. Przed pełnoskalową wojną ukraińska energetyka produkowała 47 gigawatów energii elektrycznej (dwa i pół razy więcej niż u nas), skutkiem ataków z przełomu 2022 i 2023 roku była utrata 21 gigawatów. Drastyczna redukcja, ale musimy wziąć pod uwagę, że Ukraina miała istotne nadwyżki mocy – jeszcze do niedawna, a już w trakcie pełnoskalowej wojny, kraj ten sprzedawał prąd Polsce. Poza tym po 24 lutego 2022 roku z kraju wyjechało kilka milionów ludzi, spadła też produkcja przemysłowa, a więc i zużycie. Zatem rosyjski cios, jakkolwiek dotkliwy, Ukrainy nie powalił.

Co nie zmienia faktu, że zakłócił bieżące funkcjonowanie ukraińskiego systemu energetycznego. Skutkowało to czasowymi blackoutami na sporych obszarach kraju, co z kolei zmusiło mieszkańców kraju do improwizacji. I tak Ukraina stała się „królestwem generatorów” – od potężnych urządzeń, które zasilały całe kwartały miast, po małe przenośne aparaty, stawiane przed sklepami, domami, na balkonach mieszkań. Dźwięk pracy ich silników i zapach spalanego paliwa stały się nieodłącznymi atrybutami ukraińskiej rzeczywistości.

Wiosną 2023 roku byłem w Odesie. Miasto „świeciło” już dzięki dostawom energii z miejscowych elektrowni. Gdzieniegdzie można było jeszcze zobaczyć agregaty prądotwórcze, ale większość trafiła do magazynów. Hotel, w którym mieszkałem, zdobiły okazałe świetlne reklamy i wręcz przesadna iluminacja. „To na złość moskalom”, usłyszałem wówczas. „Niech widzą, że nie udało im się nas złamać”.

Bo faktycznie się nie udało – Ukraina tamtą zimę przetrwała.

—–

Przetrwała też kolejną, w trakcie której rosjanie z mniejszą intensywnością atakowali ukraińską infrastrukturę. Nie że Moskwa, gestem dobrej woli, wycofała się ze swych zbójeckich planów – po prostu rosjanie okazali się „za krótcy”. Nie mieli dość rakiet, sprawnych samolotów do ich przenoszenia, drony zaś wykazywały ograniczoną skuteczność. Skuteczna za to była ukraińska obrona przeciwlotnicza, która na przełomie 2023 i 2024 roku stworzyła nad Ukrainą trudny do pokonania parasol.

Niestety, nic co dobre, nie trwa wiecznie. Ceną za wspomnianą skuteczność ukraińskiej OPL było kurczenie się zapasów amunicji. Co niestety zbiegło się z amerykańską woltą wobec Ukrainy i niemal półrocznym wstrzymaniem pomocy dla Kijowa. Wiosną 2024 roku wiele ukraińskich wyrzutni dosłownie nie miało już czym strzelać. Rosjanie wykorzystali to z morderczą premedytacją. Seria ataków na elektrownie, wyprowadzonych między kwietniem a lipcem 2024 roku, zabrała z ukraińskiego systemu kolejne 10 gigawatów energii.

Piękne lato i łagodna jesień niwelowały wiele niedogodności wynikłych z coraz liczniejszych przerw w dostawach prądu. Ale już w sierpniu i wrześniu minionego roku wielu ekspertów i przedstawicieli agencji pomocowych zaczęło bić na alarm. Diagnozując, że ukraiński system energetyczny „wisi na włosku”, że niewiele trzeba, by go dobić i że jeśli to nastąpi, Ukrainę czeka bardzo poważny kryzys humanitarny, zaś jej sąsiedzi muszą się przygotować na przyjęcie kolejnych kilku milionów uchodźców.

—–

Tymczasem nic takiego nie nastąpiło. Dlaczego?

Po pierwsze, po trzech latach wojny Ukraińcy przyzwyczaili się do niedogodności. Są nimi zmęczeni, wyczekują poprawy, ale radzą sobie nawet jeśli muszą się mierzyć z 16, a bywa że i 20-godzinnymi przerwami w dostawach energii. Następującymi doba po dobie, dodam dla jasności, choć to sytuacja skrajna i zwykle „bezprądzie” trwa po 8-12 godzin na dobę.

Po drugie, udało się odbudować zdolności ukraińskiej OPL. Mam na myśli stan z drugiej połowy 2024 roku, bo dziś – u progu kalendarzowej wiosny 2025 roku – Ukraińcom znów zaczyna brakować pocisków.

Po trzecie, narzucony przez rosjan „bój o elektrownie” objawił kolejnych bohaterów tej wojny – pracowników ukraińskiego sektora energetycznego. Sprawność, z jaką dokonują napraw, jest zadziwiająca, osobista odwaga związana z utrzymaniem w ruchu nieustannie zagrożonej infrastruktury – godna podziwu. W tej opowieści jest też „bohater drugiego planu” – Unia Europejska – która organizuje pieniądze i zapewnia sprzęt niezbędny do napraw i pracy w trybie awaryjnym.

Po czwarte, Ukraińców ratuje… sowieckie dziedzictwo. Mam na myśli elektrownie jądrowe, które na przełomie minionego i bieżącego roku odpowiadały za dostarczanie 60 proc. niezbędnej energii. Ukraina kontroluje trzy takie obiekty – czwarty, na Zaporożu, znajduje się pod rosyjską okupacją. To bardzo wrażliwe cele, ale atakowanie ich wiąże się z ryzykiem gigantycznej ekologicznej katastrofy, na wywołanie której nie są gotowi nawet rosjanie. Skądinąd to powinna być cenna wskazówka dla Polski, która wciąż zastanawia się na ile „iść w atom”…

—–

I wreszcie po piąte, za „cud niezamarzania” odpowiada łagodna pogoda. Plusowe temperatury utrzymywały się przez większość jesieni i zimy, w styczniu nad Dnieprem odnotowywano zwykle plus 6-7 stopni Celsjusza. Taka pogoda to skutek zmian klimatycznych – procesów, które mogą ludzkość doprowadzić do zagłady, ale w tym konkretnym przypadku okazały się sprzymierzeńcem mieszkańców Ukrainy. Jak mawiają strażacy – przy pożarze można się ugrzać – co doskonale oddaje istotę rzeczy.

Oddajmy głos Ministerstwu Środowiska Ukrainy (MŚU), które na swym profilu społecznościowym oznajmiło: „z powodu globalnego ocieplenia w Ukrainie (w tym roku) nie ma klimatycznej zimy”. I dalej czytamy: „Ukraina jest jednym z regionów planety, gdzie temperatura rośnie w najwyższym tempie w ciągu ostatniej dekady”, MŚU cytuje słowa Switłany Krakowskiej, szefowej laboratorium klimatycznego w Ukraińskim Instytucie Hydrometeorologicznym. „W ciągu ostatnich 60 lat wzrost średniej temperatury na naszym terenie był prawie 2,5 razy szybszy niż generalnie na świecie. Wyprzedzamy nawet Europę: prędkość wzrostu średniej rocznej temperatury w Ukrainie w latach 1961-2023 wyniosła 0,41 stopnia w ciągu dziesięciu lat, a w Europie – 0,34 stopnia. Dlatego główne ocieplenie odbywa się przede wszystkim w okresie zimowym”.

Według danych Centralnego Obserwatorium Geofizycznego, w Kijowie nie odnotowano zimy klimatycznej w ciągu ostatnich trzech lat: w 2022, 2023 i 2024 roku.

„Tyle wygrać”, chciałoby się napisać, zarówno w odniesieniu do zmian klimatu, jak i wojny…

—–

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu i Monice Rani. A także: Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Adamowi Cybowiczowi, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Bognie Gałek, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Joannie Siarze, Aleksandrowi Stępieniowi, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie i Grzegorzowi Dąbrowskiemu.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatnich dwóch tygodni: Julii Tymowski (zapis oryginalny; nie wiem, czy nazwisko się odmienia, przepraszam za ewentualny błąd i dziękuję za „wiadro kawy”), Łukaszowi Lisowi, Oldze Bujak, Grzegorzowi Lenzkowskiemu, Barbarze Kogut, Czytelnikowi posługującemu się nickiem mmm mmm, Dariuszowi Domagalskiemu (za niezwykłą hojność!), Anecie Żmudziejewskiej, Kamilowi Skalnemu, Tomaszowi Biniszkiewiczowi, Łukaszowi Podsiadło, Bernardowi Afeltowiczowi (dzięki!), Michałowi Wacławowi, Rafałowi Rachwałowi, Arkadiuszowi Wiśniewskiemu, Alicji Stachowiak, Katarzynie Milewskiej, Tomaszowi Jakubowskiemu (dzięki!), Karolowi Wojciechowskimu i Pawłowi Górze.

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa…w sklepie na Patronite pojawiły się kolejne książki – powieści, które napisałem i wydałem „w czasach afgańskich”, reportaż z tamtego okresu oraz książka political/war fiction, dziejąca się w realiach pandemii i rosyjskiej agresji militarnej na Polskę. Polecam lektury – by je nabyć, przejdźcie na stronę pod tym linkiem.

Nz. Narzucony przez rosjan „bój o elektrownie” objawił kolejnych bohaterów tej wojny – pracowników ukraińskiego sektora energetycznego. Szybkość, z jaką Ukraińcy odbudowują powalone sieci jest imponująca…/fot. własne

Ten tekst ukazał się w portalu Interia.pl, oto link.

Overkilling

Gdy zaczęła się pełnoskalowa wojna w Ukrainie, rosjanie próbowali unikać niepotrzebnych ofiar i zniszczeń. Pierwsze ataki powietrzne skupiły się na celach wojskowych, żołnierze na lądzie generalnie nie szukali zwady z cywilami. Gdy ci blokowali drogę czołgom, kolumny starały się omijać „żywe barykady”. Ale po kilku dniach zaciekłego oporu ukraińskiej armii, zirytowani rosyjscy dowódcy dali sobie spokój z humanitaryzmem; koszmarny los Mariupola najlepszym tego przykładem.

A później było już tylko gorzej – ruski mir przyniósł zagładę wielu wschodnio-ukraińskim miejscowościom. W wielu przypadkach totalną, sprowadzającą się do stwierdzenia: byli ludzie-nie ma ludzi.

Śmierć i zniszczenie, jakie niesie ze sobą rosyjska armia, są ponadnormatywne. W języku angielskim istnieje termin „overkilling”, używany w kryminalistyce, ale i będący częścią wojskowej nomenklatury. Stosuje się go głównie do opisania działań wojennych charakteryzujących się zbytnią przesadą, nieadekwatną projekcją siły. „Nadzabijanie”, bo tak dosłownie tłumaczy się to słowo na polski, też dobrze oddaje istotę rzeczy.

rosjanie w Ukrainie nadzabijają, zabijają po wielokroć – ludzi, zwierzęta, przyrodę, a wraz z nimi całą materialną osnowę stworzoną przez człowieka, służącą mu w codziennym życiu. Armia rosyjska nie walczy jak zachodnie siły zbrojnie, wyczulone, by nie niszczyć bez wyraźnej potrzeby infrastruktury niezbędnej do przeżycia cywilów. Ten imperatyw – możliwy do realizacji dzięki coraz bardziej precyzyjnej broni – jest dla rosjan wtórny. Mało istotny nie tylko dlatego, że nie mają precyzyjnych narzędzi. To konsekwencja pogardy dla życia jednostki, mocno zakorzenionej w rosyjskiej kulturze. Co na wojnie tak stawia priorytety, że nie liczą się ludzie i ich dobytek, a zdobyty teren. A choćby i za cenę totalnej destrukcji. rosja może być w ruinie, może być byle jaka – grunt, że będzie wielka, rozległa.

Nieludzka, jak to kiedyś napisał Józef Czapski.

Nie dziwią mnie zatem obrazki z Wuhłedaru, masowo bombardowanego amunicją fosforową – to takie „rosyjskie”…

Ale w działaniach rosjan dostrzegam również – znów! – elementy samoograniczania. Mam na myśli kampanię powietrzno-rakietową wymierzoną w infrastrukturę energetyczną Ukrainy. Fakt, iż Kijów boryka się obecnie z ogromnymi niedoborami energii nieco zaciemnia obraz. Umyka nam eskalacyjna dynamika działań. Początkowo elektrowni nie atakowano wcale, później zniszczono i uszkodzono tylko ich część. Wiosną tego roku rosjanie zadali Ukraińcom kolejny dotkliwy cios, ale i on nie miał charakteru ostatecznego. Oczywiście jest to w jakiejś mierze skutek działań ukraińskiej obrony przeciwlotniczej, ale wobec mnogości środków, jakimi dysponują moskale (samolotów i zapasu rakiet) trudno oprzeć się wrażeniu o samoograniczaniu.

W początkowej fazie pełnoskalówki zapewne stały za tym nadzieja i zamiar przejęcia nietkniętej infrastruktury, później (i teraz) do głosu mogły dojść inne względy. Moim zdaniem, mimo ostrej retoryki rosyjskiej propagandy, gdzieś na szczytach władzy w Moskwie nadal wierzą, że wielu Ukraińców dałoby się do rosji przekonać. Przy takim podejściu „wyłączenie całego kraju” („przeniesienie go w mroki średniowiecza”, jak odgrażali się kremlowscy propagandyści), byłoby działaniem kontrproduktywnym. Oczywiście nie wykluczam, że i ten hamulec w rosyjskich głowach się zerwie – i że niebawem będziemy świadkami prób „dobicia” ukraińskiej energetyki. Typowego rosyjskiego „overkillingu”…

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Skutki wojny – połacie zdewastowanego terenu – widać z kosmosu/fot. Maxar

Samoograniczanie

Wielu z nas przeciera oczy ze zdumienia – oto Stany Zjednoczone krytykują Ukrainę za ataki na rosyjskie rafinerie. Na miano ponurego żartu zakrawa fakt, że dzieje się to w momencie, kiedy rosjanie nasilili uderzenia rakietowe w ukraiński sektor energetyczny. Tamci mogą, ci nie? Jedna z przedstawicielek Pentagonu orzekła, że owszem, Ukrainie nie wypada, bo musi trzymać się reguł obowiązujących demokratyczne państwo.

Faktem jest, że i rafinerie, i elektrownie, w myśl przepisów prawa uzasadnionymi celami wojskowymi nie są. Tyle że wcale nie idzie tu o pryncypia.

– Te ataki mogą przynieść odwrotny skutek, jeśli chodzi o globalną sytuację energetyczną – mówi bez ogródek sekretarz obrony USA Lloyd Austin. – Lepiej, żeby Ukraina realizowała cele taktyczne i operacyjne, które mogą bezpośrednio wpłynąć na obecną walkę.

Czym jest „globalna sytuacja energetyczna”? W tym przypadku oznacza rosnące ceny paliw. Wytknął to zresztą Austinowi republikański senator Tom Cotton, który zarzucił administracji utrudnianie skutecznych działań Ukrainy z powodów politycznych.

– Wydaje mi się, że administracja Bidena nie chce, aby ceny benzyny wzrosły w roku wyborczym – stwierdził. Cytująca Cottona agencja Bloomberg przypomina, że prezydent Joe Biden rzeczywiście poświęcił mnóstwo energii na zwalczanie inflacji, zwłaszcza na zbijanie cen benzyny dla amerykańskich konsumentów.

Oczywiście, to nie drenowanie portfela Amerykanów jest celem Ukraińców – chodzi im o ograniczenie dostaw paliwa dla rosyjskiej armii oraz zmniejszenie przychodów z eksportu kopalin i pochodnych, które Moskwa wykorzystuje do finansowania wojny w Ukrainie. Strategia ta działa – po czasowej utracie możliwości produkcyjnych na poziomie kilkunastu procent, rosja zawiesiła sprzedaż paliw za granicę na pół roku, a ostatnio poprosiła Kazachstan o stworzenie na jej rzecz rezerwy paliwowej (w wysokości 100 tys. ton).

Innymi słowy, agresor stanął przed koniecznością wwózki drewna do lasu.

Tylko te cholerne reperkusje dla pozostałej części świata…

Pisałem już o tym, że przywodzą mnie one do smutnej refleksji. Takiej mianowicie, że rosja jest niczym rak, który zajął takie obszary, że usunięcie trefnych komórek wiąże się z ogromnym ryzykiem śmierci dla całego organizmu. Radykalne terapie istnieją, ale lekarze, niestety, wolą nie ryzykować.

—–

Jak doszło do rozprzestrzenienia się tej „choroby”? (Pro)rosyjscy propagandyści będą nas przekonywać, że to naturalny i oczywisty skutek wielkości i potencjału rosji. A figa z makiem.

Zostawmy na chwilę paliwa, rosję i teraźniejszość. Związek Radziecki – kraju z największym na świecie areałem ziemi uprawnej – nie potrafił wyżywić wszystkich obywateli. W najbardziej upiornym okresie lat 30. XX wieku miliony z nich skazując na śmierć głodową. Lecz i później trudno mówić o sukcesach – mit samowystarczalności sowietów upadł ostatecznie po 1962 roku. Od tej pory, aż do końca ZSRR, Moskwa skazana była na import produktów rolnych, głównie z krajów kapitalistycznych. Każdego roku przeznaczając na ten cel od kilku do kilkunastu miliardów dolarów, co mocno nadwyrężało skromne rezerwy walutowe. Jegor Gajdar, ekonomista i premier federacji rosyjskiej na początku lat 90., niewydolność rolnictwa uznał za jedną z głównych przyczyn rozpadu socjalistycznego państwa. Zmarły w 2009 roku polityk tezę tę zawarł w książce pod tytułem: Zgon imperium.

Zmiany wewnętrzne, związane z odejściem od komunizmu na rzecz porządku kapitalistycznego (w wydaniu rosyjskim wyjątkowo zwyrodniałego, ale to rzecz na inną opowieść), pozwoliły rosji, spadkobierczyni ZSRR, na znaczące zwiększenie efektywności rolnictwa. Dziś federacja nie tylko jest samowystarczalna, ale stała się również wiodącym producentem i eksporterem. Doszło do tego nie tylko na skutek odejścia od gospodarki centralnie planowej, ale również z powodu gigantycznego transferu zachodniej technologii wykorzystywanej przy produkcji żywności. Ogromne rosyjskie latyfundia istnieją nie tylko dzięki zasobom naturalnym i na poły kryminalnej prywatyzacji. Ufundowała je również zachodnia chciwość, która – za sprawą maszyn i know how – pozwoliła przekształcić niedorozwinięte kołchozy w przemysłowe maszynki do produkcji zbóż, mięsa i innych wyrobów.

Podobnie rzecz się miała z przemysłem wydobywczym, choć tutaj działania na rzecz poratowania nieefektywnego systemu nakazowo-rozdzielczego podjęto już w latach 70. To wtedy Moskwa poprosiła Zachód o import kapitału (rozumianego jako kredyty, pożyczki i inwestycje bezpośrednie) oraz technologii, w zamian oferując dostęp do tanich surowców, szczególnie ropy naftowej i gazu. Te inwestycje pozwoliły na znaczne zwiększenie wydobycia, spłatę zobowiązań i stopniową ekspansję. Czyniły co prawa z ZSRR kraj surowcowy i zaplecze dla krajów wysoko rozwiniętych – co mocno kłóciło się z wizerunkiem mocarstwa – no ale przy sprawnej propagandzie można było ten stan rzeczy na użytek opinii publicznych zakłamać. Co też Moskwa skutecznie robiła – zarówno w realiach surowcowej prosperity późnego ZSRR, jak i w czasach putinowskiego naftowego boomu.

Po stronie zachodniej największym beneficjentem tak ułożonych stosunków były Niemcy. Ale kłamstwem byłoby stwierdzenie, że tylko one korzystały z tanich rosyjskich kopalin. W czasach bezpośrednio poprzedzających pełnoskalową napaść rosji na Ukrainę, Polska jak oszalała importowała rosyjski węgiel (a to oczywiście jeden z wielu podmiotów/przypadków).

Gwoli uczciwości należy dodać, że dopuszczenie ZSRR/rosji do światowej wymiany handlowej (technologii i bogatych rynków zbytu), miało także wymiar celowych działań politycznych. W największym skrócie – we wprzęgnięciu rosji w mechanizm globalnej gospodarki widziano sposób na jej ucywilizowanie. U podłoża „resetów” z lat 70., 90. i z poprzedniej dekady, leżało przekonanie zachodnich elit politycznych, że rosja „zakorzeniona” nie będzie miała powodu, ale i możliwości prowadzenia agresywnej polityki – wszak więzi gospodarcze mają charakter obustronny; w razie ich zerwania tracą obie strony.

Jak się okazało, było to założenie naiwne, czego nie będę krytykował, bo łatwo być „mądrym po szkodzie”.

—–

Ale samoograniczanie Zachodu – zwłaszcza USA – w działaniach wymierzonych w rosję, ma także inne powody. Nie będę się tu rozpisywał na temat różnicy potencjałów wojskowych, bo to kwestia wielokrotnie przeze mnie podnoszona. Dość stwierdzić, że mimo tej asymetrii zdecydowanie na niekorzyść rosji, Zachód trochę się Moskwy boi. Nie tyle jej potencjału wojskowego w konfrontacji z własnym, co skutków kryzysu, który ogarnąłby federację po spektakularnej porażce w Ukrainie. Teoretycznie nadal istnieje możliwość doprowadzenia do sytuacji, w której ukraińskie siły zbrojne niszczą armię inwazyjną. Ale co zrobi upokorzony Kreml? Jak zachowają się nadymani imperialną propagandą, a więc w tym scenariuszu oszukani, zwykli rosjanie? Czy Pekin nie zechce wykorzystać osłabienia Moskwy? Takie wątpliwości można by mnożyć, ale do brzegu. Dziś jest dla mnie oczywiste, że Zachód nie chce klęski rosji, a jedynie jej osłabienia. Stąd „kroplówka” dla Ukrainy. „Dajmy Ukraińcom tyle, by się obronili, ale nie przesadźmy, bo dopiero upadła rosja napyta nam wszystkim biedy” – to sedno kalkulacji.

W myśleniu zachodnich elit ta kalkulacja była obecna już wcześniej, ale pucz prigożyna znacząco wzmocnił stojące za nią lęki. Oto bowiem cały świat zobaczył, że „wielkie imperium” zatrząsało się w posadach na skutek działań kilku tysięcy zbirów, prowadzonych przez zdeprawowanego kryminalistę. „Twardziel” putin zwiał wówczas z Moskwy, armia stanęła z boku, a zwykli rosjanie mieli, jak to się zwykło mówić w języku młodzieży, wywalone. Nie wiem, co sprawiło, że prigożyn odpuścił, ale wiem, że świat na moment zamarł. Wizja ogarniętego chaosem kraju, który dysponuje kilkoma tysiącami głowic nuklearnych, ryzyko że dostęp do „atomówek” może zdobyć ktoś o „krótszym loncie” niż putin, mogły i chyba zadziałały mrożąco. Na pewno na Stany Zjednoczone; źródeł obecnego kryzysu w relacjach USA-Ukraina upatrujemy w waszyngtońskim klinczu legislacyjnym, trwającym od końca zeszłego roku, jeśliby jednak przyjrzeć się uważniej, to skok sceptycyzmu Amerykanów (co przełożyło się na dynamikę pomocy wojskowej oraz polityczne deklaracje) widać właśnie po puczu prigożyna.

Czy to uzasadnione obawy? Zgadzam się co do ogólnej diagnozy kondycji państwa rosyjskiego – że to twór, za przeproszeniem, w wielu obszarach łajnem i snopowiązałką klecony – ale mam też świadomość istnienia twardego trzonu tej państwowości, zakorzenionego w części służb i instytucji. Raz już rosja była w sytuacji wybitnie kryzysowej – po rozpadzie sowietu – i jednak głowicie nie wpadły w niepowołane ręce. Analogicznie więc tej minimalnej sprawności można by oczekiwać i dziś. W tej perspektywie samoograniczenie Zachodu jawi się jako przesadzone; nie przesądzam czy tak właśnie jest.

W kontekście gospodarczym warto zwrócić uwagę, że Europa – po uprzednim obłożeniu rosji sankcjami – poradziła sobie ze skutkami drastycznego ograniczenia dostaw rosyjskiego gazu. Nie zmienia to faktu, że ceny energii wzrosły, a nie wszyscy mogą i chcą ponosić dodatkowe koszty. Nie chce ich ponosić wielu Amerykanów, co w roku wyborczym musiało spotkać się z zainteresowaniem władz. I ich reakcją „u początku ciągu przyczynowo-skutkowego”, co przybrało postać presji na Ukrainę. Presji – zdaje się – skutecznej, bo ukraińskie ataki na rafinerie ustały. Co więcej, branżowe media donoszą, że rosjanom udało się szybciej niż zakładano naprawić część uszkodzeń. A bez łatwego dostępu do zachodnich komponentów nie byłoby to możliwe. Czyżby więc dla zachowania kruchej równowagi na rynku paliwowym, rosjanie – mimo sankcji – zyskali dostęp do niezbędnych technologii?

Jeszcze bardziej „zbawienna” – patrząc z perspektywy rosji – jest jej pozycja wiodącego producenta rolnego. Bo o ile z kopalinami chodzi „tylko” o czasowe pogorszenie warunków życia najbogatszych, o tyle w tym przypadku na szali staje bezpieczeństwo żywnościowe biedniejszych uczestników światowej wymiany handlowej, przede wszystkim z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu. Jak zaszkodzić rosji – by przestała szkodzić sąsiadom (!) – nie szkodząc przy tym innym i sobie? Także w odpowiedzi i na to pytanie (zwłaszcza zadane sobie przez możnych i władnych tego świata) kryje się przyszłość Ukrainy…

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Screen z monitoringu jeden z zaatakowanych rafinerii.