Rozdźwięk

A dziś zapraszam Was do lektury tekstu, który podsumowuje mój ostatni wyjazd do Ukrainy, jest też autorską konkluzją kilkudziesięciu rozmów, które odbyłem na przestrzeni ostatnich tygodni. Znajdziecie w nim kilka powtórzeń z poprzednich, krótszych materiałów; ten zabieg wynikał z konieczności zachowania ciągłości narracji. Ufam, że czeka Was satysfakcjonująca lektura.

Chersoń jest niczym Sarajewo z czasów serbskiego oblężenia (z lat 1992-1996). Podobnie jak w bośniackiej stolicy, w ukraińskim mieście żyje liczna populacja, tak jak wtedy, tak i dziś nękana selektywnym ostrzałem artylerii. Każdego dnia na chersońskiej tkance przybywają nowe blizny – kolejne zniszczone domy i obiekty publiczne – i tak jak w przypadku sarajewskiej rzeczywistości i tu nie ma mowy o poważnych remontach czy odbudowie. Miasto popada w ruinę…

Normalne życie zamarło (lub zeszło do podziemi), chersonianie do minimum ograniczają aktywność poza domem. W Sarajewie, obok armat i moździerzy, ryzyko dla mieszkańców stwarzali polujący snajperzy, w Chersoniu na miano najpodlejszych bandytów – atakujących kobiety, dzieci i starców, na ulicach, przystankach czy przed sklepami – pracują droniarze. „Ludzie ludziom zgotowali ten los”; znamienne, że w obu dramatach w role tych złych wcielili się Serbowie i rosjanie, przedstawiciele kulturowo blisko ze sobą związanych narodów. Nie wiem czy to przypadek.

Jedno z wielu chersońskich „dzieł” rosyjskich agresorów/fot. własne

Chersoń na mapie współczesnej Ukrainy jest miejscem wyjątkowym, doświadczenia jego mieszkańców istotnie odmienne. rosjanie stoją za wąską na tym odcinku wstęgą Dniepru. Wystarczy im zatem byle moździerz, by narobić szkód na drugim brzegu, drony zaś mogą posyłać rojami – te o najkrótszym zasięgu i tak dotrą na najgłębsze przedmieścia.

Innym miastom Ukrainy – w centrum i na zachodzie kraju – szkodzą „co najwyżej” rakiety i pociski manewrujące oraz irańskie Szahidy; amunicja kosztowna i stosunkowo nieliczna, używana więc przez rosjan w ograniczonym zakresie. I z ograniczoną skutecznością, bo ukraińska obrona przeciwlotnicza potrafi z tym zagrożeniem walczyć. Gdy zdamy sobie sprawę z tych uwarunkowań, łatwiej pojmiemy, dlaczego w Chersoniu – i szerzej, na całym poharatanym walkami i ostrzałami wschodzie – myślą inaczej niż w Kijowie czy Lwowie.

Inaczej, czyli jak? Z badań Instytutu Gallupa wynika, że wśród Ukraińców ze wschodu odsetek pragnących niezwłocznego końca wojny jest ponad dwa razy większy niż osób, które chciałyby kontynuacji walki (63 proc. vs. 27 proc.). W skali kraju już „tylko” 52 proc. obywateli życzy sobie, by Ukraina jak najszybciej wynegocjowała zakończenie wojny, a 38 proc. uważa, że państwo powinno walczyć do zwycięstwa. „Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”, głosi popularne powiedzenie. W nakreślonych realiach ów punkt to niewygodny fotel bądź krzesło elektryczne.

—–

Czymkolwiek jest, pozostaje sprzętem w ciemnym i zimnym pokoju. Ukraińcy do przerw w dostawach prądu przywykli, ale coś w ich postawach zaczyna się zmieniać. Kilka dni temu – po niemal tygodniowym blackoucie – na ulice wyszli mieszkańcy Odesy, w sumie kilkaset osób. Był to pierwszy tak otwarty i tak liczny protest zmęczonych obywateli, domagających się od władzy przywrócenia stałych dostaw energii. Rosnącą irytację widać też w Charkowie, gdzie normą są 6-10-godzinne wyłączenia – dość poczytać lokalne fora internetowe. Ba, narzeka nawet Kijów, gdzie prąd „być musi” przynajmniej kilkanaście godzin na dobę. „Jak tak dalej pójdzie, nie przetrwam zimy”, zwierza mi się znajomy, właściciel niewielkiego bistro. Kijowianin – skądinąd weteran, zwolniony ze służby z powodu trwałego kalectwa – wykosztował się na zakup generatora, w którym przepala teraz znaczną część przychodów.

Ukraiński system energetyczny „wisi na włosku”. Przed ostatnim dużym atakiem lotniczo-rakietowym z 28 listopada br. zapotrzebowanie na moc realizowano w 40 procentach. Najświeższych danych brak, ale z dużym prawdopodobieństwem kolejne zniszczenia elektrowni i sieci przesyłowych pogorszyły sprawę. A to może oznaczać, że rosjanom wystarczą dwa do czterech uderzeń z jednoczesnym użyciem kilkudziesięciu rakiet i pocisków manewrujących, by udało im się „wyłączyć Ukrainę”.

Skutki humanitarne w warunkach zimy nietrudno przewidzieć (szacunki mówią o fali kolejnych 4-6 mln uchodźców), a jest jeszcze kwestia energochłonnej produkcji zbrojeniowej. Prądu potrzebują duże państwowe zakłady wytwarzające pociski artyleryjskie i liczne wolontariackie manufaktury, drukujące na drukarkach 3D plastikowe elementy ładunków wybuchowych podczepianych pod drony. Jeśli to wszystko „padnie”, możliwości odtwarzania potencjału bojowego armii zostaną dramatycznie zredukowane.

Podczas ostatniego wyjazdu odwiedziłem jedną z wolontariackich manufaktur, drukujących w 3D elementy ładunków wybuchowych dla dronów/fot. własne

Tak mają się sprawy z perspektywy ogólnej i wielkomiejskiej, ale wróćmy na prowincję. Pierwsze akapity tekstu poświęciłem Chersoniowi, jednak źle jest też na pozostałych obszarach wyzwolonych spod rosyjskiej okupacji. Niedawno minęły dwa lata od spektakularnych sukcesów armii ukraińskiej, a zmian na lepsze – poza oswobodzeniem – zwykle nie widać. Wiele wsi wygląda niczym plan filmu postapo. Zarwane dachy, wybite okna, przestrzelone ściany. Powalone płoty, wraki aut, rozorane drogi. I często ani śladu żywej istotny, choćby zdziczałych psów, które na wschodzie kręcą się hordami. Wiele osad jest dosłownie martwych, w innych – w otoczeniu ruin domów dawnych sąsiadów – gnieżdżą się ukraińscy Robinsonowie.

Nawet „pokazuchy” – wsie przewidziane do odbudowy w pilotażowym programie pod patronatem Wołodymyra Zełenskiego – nie mają się czym (i jak) pochwalić. Do podcharkowskich Cyrkunów nie sposób wjechać, bo znów stały się strefą przyfrontową, a w podchersońskim Posad-Pokrowsku z zaplanowanych kilkudziesięciu domów udało się zbudować pięć. Reszta wioski pozostaje rumowiskiem, otoczonym za to solidnym metalowym płotem, na którym wymalowano sielskie obrazki osiedla przyszłości.

Brak wody, minimalnie przyzwoitej drogi, sklepu, lokalnego miejsca pracy – przedsiębiorstwa, które po zniszczeniu/rozszabrowaniu przez rosjan nie ponowiło działalności – takie są realia wyzwolonych terytoriów. Abdykacja państwa? Raczej dowód jego dramatycznej sytuacji. Bo jednak w niektórych miejscach odbudowano mosty, rozminowanie idzie pełną parą, a niewielkie, ale zawsze jakieś!, świadczenia są regularnie wypłacane. Trzy czwarte ukraińskiego budżetu pochłania prowadzenie wojny – takie są priorytety. Tuż za Posad Pokrowskiem (w stronę Chersonia) koparki, miast kopać doły pod fundamenty dla kolejnych domów, „robią przy okopach”. Miejscowi to rozumieją, ale i tak czują się porzuceni i oszukani. I coraz bardziej zmęczeni tym, jak żyją, zwłaszcza gdy znów nie ma prądu…

Posad-Pokrowskie/fot. własne

Tymczasem wojsko chce się bić dalej – co stwierdzam w oparciu o rozmowy toczone już od wielu tygodni, z wieloma mundurowymi różnego szczebla i specjalności. Nie jest to w każdym razie wniosek wywiedziony z ostatniego krótkiego wyjazdu do Ukrainy.

No więc armia chce się bić, choć po tym stwierdzeniu potrzebnych jest kilka zastrzeżeń.

Po pierwsze, w Ukrainie próżno szukać śladów patriotycznego wzmożenia z pierwszych miesięcy pełnoskalowej wojny. Obecnie istotą rekrutacji pozostaje przymusowy pobór, z którego wielu ukraińskich mężczyzn usiłuje się wykręcić, zabiegając o „odsroczki” (odroczenia).

Po drugie, armia nadal cieszy się wielkim społecznym szacunkiem. A zarazem nikt już nie ma złudzeń, że front to także dla Ukraińców „maszynka do mielenia mięsa”. Dodajmy do tego powszechne rozczarowanie, że „wróciło stare” – korupcja, prywata ludzi władzy – i towarzyszące mu przekonanie, że wojnę toczy się rękoma najbiedniejszych; innymi słowy, czynniki zdecydowanie niesprzyjające rekrutacji. W efekcie mamy sytuację, w której żołnierze są w oczach rodaków niczym gladiatorzy. Herosi, a jednocześnie życiowi pechowcy, wepchnięci w tryby śmiercionośnej maszynerii. Można darzyć ich uznaniem, szacunkiem czy nawet miłością, ale lepiej nie być na ich miejscu.

—–

Po trzecie, armia jest zmęczona i coraz bardziej sfrustrowana. Według danych ukraińskiej Prokuratury Generalnej, od stycznia do października 2024 roku wszczęto 40 tys. postępowań karnych dotyczących samowolnego opuszczenia oddziału oraz 20 tys. spraw o dezercję. To dwa i pół raza więcej niż w całym 2023 roku. Rzeczywista skala zjawiska może być większa, z drugiej strony musimy pamiętać, że miażdżąca większość łamiących prawo dobrowolnie wraca do jednostek. Nie chcą uciekać, tylko spotkać się z bliskimi, których często nie widzieli od miesięcy. Dramatyczne straty i problemy z mobilizacją z minionych miesięcy skutkowały „nadeksploatacją” żołnierzy w linii. Polityka „zero urlopów” musiała skończyć się masową niesubordynacją.

Ale do „rozkładu morale armii” wciąż droga daleka.

Choć z pewnością skraca ją wspomniana frustracja. Jak to ujął jeden z moich wojskowych rozmówców: „milion walczy, pięć milionów grzeje łóżka na tyłach; tak dłużej być nie może”. To uproszczone i często krzywdzące postrzeganie rzeczywistości – bo ktoś na ten milion i jego narzędzia musi pracować – tym niemniej nierównomierność rozłożenia wysiłku obronnego jest w Ukrainie faktem.

I po czwarte, dojrzeć należy charakterystyczną zmianę percepcji, do jakiej dochodzi, gdy cywil zostaje wcielony do wojska. Znikają wówczas wątpliwości co do sensowności prowadzenia wojny, górę bierze „logika armii” i lojalność wobec kolegów w mundurze. Zresztą więzi, szczególnie te okopowe, mają niebagatelne znaczenie dla trwałości struktury; to często one, a nie patriotyczne wzmożenie czy poczucie obowiązku, stoją za decyzjami o powrocie z samowolnego oddalenia. Cementujące armię koleżeństwo to nihil novi – historycznie obserwujemy je przy okazji innych wojen. Narastający rozdźwięk między oczekiwaniami społeczeństwa i wojska też nie jest czymś, czego byśmy nie znali z przeszłości. Mnie Ukraina coraz bardziej przypomina kajzerowskie Niemcy z ostatnich miesięcy I wojny światowej. Z czasów, kiedy wojsko ani myślało o rozejmie, ale zaplecze miało już dość ponoszonych kosztów.

—–

Nz. głównym – skwer w centrum Kehicziwki (obwód charkowski), poświęcony pamięci poległych mieszkańców miasteczka/fot. własne

Osoby zainteresowane nabyciem mojej najnowszej książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku wcześniejszych pozycji (również z „bonusem”), zapraszam tu.

Niniejszy tekst zawiera fragmenty materiałów, które opublikowałem w portalach „Polska Zbrojna” i Interia.

„Leningrad”

Wysocy rangą przedstawiciele rosyjskich władz uważają, że zajęcie Charkowa byłoby „realistycznym celem wojskowym”, w przeciwieństwie do dalszej ofensywy w głąb Ukrainy – napisał wczoraj niezależny rosyjski portal Meduza.

Anonimowi rozmówcy serwisu to urzędnicy administracji putina, a także inni członkowie rosyjskich „elit politycznych”. Meduza podkreśla przy tym, że konkretne decyzje prawdopodobnie jeszcze nie zapadły. Co ciekawe, po zdobyciu Charkowa inwazja na Ukrainę mogłaby się zakończyć, lecz ten proces byłby realizowany stopniowo – ocenił jeden z rozmówców portalu. Inny zaś stwierdził, że opanowanie Charkowa oznaczałoby zwycięstwo „w sensie symbolicznym”, bo chodzi o miasto z „milionem mieszkańców i liczną społecznością mówiącą po rosyjsku”.

Z kolei Wiorstka – inne opozycyjne medium – zacytowała przedstawiciela kremlowskiej administracji, który stwierdził, że zajęcie Charkowa możliwe jest tylko poprzez jego okrążenie. Bo „z Charkowa nikt nie chce robić drugiego Mariupola”. Kreml chciałby na przykładzie operacji charkowskiej pokazać, że rosjanie „potrafią walczyć w sposób cywilizowany”.

Taaaak…

Nie wiem, jak ocenić tę informację. Czy to klasyczna wrzutka, która ma zmylić przeciwników rosji co do jej intencji, czy rzeczywista niedyskrecja (bo zakładam, że obie redakcje nie wyssały tych doniesień z palca). Wiem za to, że próba realizacji takiego planu byłaby najgłupszym rosyjskim manewrem w historii tego konfliktu.

Charków liczył przed wojną 1,4 mln mieszkańców, dziś żyje tam mniej niż milion osób – reszta wyjechała w bezpieczniejsze rejony Ukrainy bądź uciekła za granicę. Miasto bowiem jest regularnie ostrzeliwane przez rosyjskie rakiety, a przez kilka pierwszych miesięcy „pełnoskalówki” było też celem raszystowskiej artylerii. Wyrzucenie moskali z charkowszczyzny pozwoliło zniwelować to ostatnie zagrożenie, tym niemniej bliskość rosji i tak działa odstraszająco.

Już raz – na początku inwazji – rosjanie próbowali miasto zdobyć. Z marszu, rajdem lekkozbrojnej zmechanizowanej piechoty, która wdarła się do centrum z zadaniem zajęcia budynków regionalnej administracji. Planiści putina liczyli na bierność mieszkańców i miejscowych struktur siłowych – no i srogo się przeliczyli. „Rajdowców” wystrzelano, ich wozy spalono. Spalono też mnóstwo czołgów rosyjskiej 1. Gwardyjskiej Armii Pancernej, która usiłowała przełamać rubieże obronne ustanowione przez Ukraińców pod Charkowem.

Mimo prób, nie udało się metropolii okrążyć.

Okrążyć próbowali rosjanie także znacznie większy od Charkowa Kijów – i ten zamysł im nie wypalił. Ostatecznie uciekli spod stolicy po kilku tygodniach, wcześniej tracąc kilkanaście tysięcy zabitych i co najmniej drugie tyle rannych.

W najnowszej historii wojen toczonych przez regularne armie brakuje przykładu zakończonego powodzeniem szturmu na wielomilionowe czy choćby „tylko” milionowe miasto. W 2003 roku Amerykanie zajęli Bagdad po nielicznych starciach z najbardziej sfanatyzowanymi bojówkarzami. Reżim Husajna właściwie już nie istniał, armia poszła w rozsypkę, obywatele Iraku nie przejawiali woli oporu. W kolejnym roku wojska USA stanęły przed koniecznością pacyfikacji Faludży, Nadżafu i Karbali, ale to znacznie mniejsze miejscowości, no i po drugiej stronie były bojówki, nie regularne wojsko.

W latach 90. Serbowie nie zdołali zająć ćwierćmilionowego Sarajewa. Stolicę Bośni i Hercegowiny otoczyli i przez kilka lat (!) ostrzeliwali – bez wymiernych sukcesów.

Podobnej wielkości Grozny – symbol czeczeńskiego oporu z lat 90. – padło dopiero po tym, jak zostało przez rosjan całkowicie zrujnowane (w 2003 roku ONZ uznała stolicę Czeczenii za najbardziej zniszczone miasto świata).

Co się stało w 2022 roku z 300-tysięcznym Mariupolem wiemy.

Wiemy, że zajęcie 70-tysięcznego przed wojną Bachmutu kosztowało rosjan 50-80 tys. zabitych i rannych oraz że zajęło im osiem miesięcy.

Więc teraz proszę wyobrazić sobie, co mogłoby się stać przy próbie zdobycia dwadzieścia razy większego Charkowa. Nawet jeśli rosjanie chcieliby udowodnić, że „potrafią walczyć w sposób cywilizowany”, najpewniej nic by z tego nie wyszło. Znacząco lepiej od nich wyszkoleni i wyposażeni Amerykanie – stosujący bardziej restrykcyjne zasady walki (w założeniu również bardziej humanitarne) – podczas pacyfikacji irackiej rebelii musieli sięgać po wsparcie ogniowe artylerii i lotnictwa, niektóre kwartały Faludży zmieniając w gruzowiska. A Ukraińcy to nie kiepsko uzbrojeni sadryści. Bo że Ukraina Charkowa bez walki by nie oddała, można uznać za pewnik. Miasto zapewne stałoby się miejscem uporczywej obrony – Bachmutem czy Siewierodonieckiem do potęgi.

Wówczas Charków mógłby okazać się dla rosjan tym, czym dla Niemców był Leningrad (oblegany przez hitlerowców od 1941 do 1944 roku). „Czarną dziurą”, która nie daje zwycięstwa, a wsysa ogromne zasoby. Bitwa o miasto wielkości Charkowa zaabsorbowałaby istotną większość rosyjskich sił inwazyjnych i byłaby głównym wyzwaniem rosyjskiej logistyki. Założenie, że szczelny kordon z czasem zdusiłby wolę oporu wydaje się prawidłowe. Tyle że Charków od dawna przygotowuje się na najgorsze scenariusze, w tym na długotrwałe oblężenie.

Tak naprawdę rosyjski plan mógłby się udać wyłącznie w sytuacji, w której Charków szybko by się poddał. Czy w ogóle nie walczył, przyjmując status miasta otwartego. Na to jednak się nie zanosi.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Charkowska Saltówka i zniszczenia wywołane rosyjskim ostrzałem/fot. własne