Dekada

Kilkanaście dni temu znajoma z Ukrainy wzięła ślub. Państwo młodzi są tuż przed trzydziestką, mieszkają w Charkowie, skąd nie zamierzają się wynosić. Niestraszne im rosyjskie rakiety co rusz spadające na miasto, on ani myśli uciekać przed powołaniem do armii. „Żyjemy tu i teraz”, mówią zgodnie.

Na okolicznościowych zdjęciach widać uśmiechniętych i pięknych ludzi. Oglądając ilustracje, trudno oprzeć się wrażeniu, że świat i przyszłość stoi przed parą otworem.

Ile jeszcze wytrzymają?

Nie znam statystyk z pierwszych tygodni bieżącego roku, ale w minionym zawarto w Ukrainie 186 tys. małżeństw. A na świat przyszło 187 tys. dzieci. Porównywanie tych parametrów z danymi sprzed pełnoskalowej wojny nie ma sensu. Wtedy dotyczyły one 41-milionowej populacji, dziś na terenach kontrolowanych przez władze w Kijowie mieszka 29 mln osób. Reszta uciekła – w tym nadreprezentacja kobiet w wieku reprodukcyjnym – bądź znalazła się pod rosyjską okupacją. Tak czy inaczej, życie w Ukrainie płynie dalej, w miażdżącej większości kraju cechując się wieloma atrybutami normalności.

To często pozór, choć w jego utrzymanie Ukraińcy wkładają sporo energii. Historycznie patrząc, nic w tym nadzwyczajnego – ludzkość przetrwała mnóstwo zawieruch, sprawnie adaptując się do nienormalnych sytuacji. Dość wspomnieć koszmarną niemiecką okupację w Polsce. Zdziesiątkowani i okaleczeni, dotrwaliśmy jednak do wiosny 1945 roku. Także dlatego, że w międzyczasie zawierano małżeństwa/wchodzono w relacje i rodziły się dzieci.

Lecz nie wolno zapomnieć, że konflikt w Ukrainie trwa już 10 lat. I że Ukraińcy są nim po prostu zmęczeni. Nie trzeba żyć na wschodzie kraju, żeby się bać, odczuwać zubożenie, mierzyć się ze skutkami zawieszenia powinności państwa, które większość wysiłku wkłada w prowadzenie wojny. Tym trudniej zaakceptować taką rzeczywistość, gdy istnieje możliwość „wejrzenia w inne światy”. Ukraina nie jest fizycznie odcięta, nie działa tam surowa cenzura – inne realia pozostają na wyciągnięcie ręki, co wzmaga poczucie dyskomfortu.

„Ile jeszcze wytrzymamy?”, zastanawia się Tetiana, znajoma z Dnipro, po czym wzrusza ramionami. Po prawdzie, to chyba nikt nie zna odpowiedzi na to pytanie. Zaś próba wiarygodnego rozeznania – jeśli rząd w Kijowie komukolwiek coś takiego zlecił – zawierałaby na tyle wrażliwe dane, że jak nic by je utajniono. Bo morale społeczeństwa to jeden z fundamentów ukraińskiego oporu – nie mniej istotny od kondycji armii czy zachodniej pomocy. W tym obszarze, w zakresie śródtytułowego pytania, jesteśmy więc skazani na niewiadomą.

Agresywna retoryka i mobilizacja

„Jeśli zostanę prezydentem Stanów Zjednoczonych, zakończę wojnę w Ukrainie w ciągu doby”, chwali się Donald Trump. Nie bardzo wiemy, jakim to złotym środkiem dysponuje kontrowersyjny polityk, ale w oparciu o inne jego wypowiedzi – oraz działania trumpistów w Kongresie – z dużym prawdopodobieństwem możemy przyjąć, że chodzi o odcięcie Kijowa od pomocy wojskowej. Wedle takiego scenariusza, pozbawiona „kroplówki” Ukraina zmuszona będzie usiąść do rozmów pokojowych. Trudno traktować poważnie owe 24 godziny, ale ramy czasowe konfliktu zdają się być w tym ujęciu wyraźniejsze, sięgające początku 2025 roku i inauguracji nowej prezydentury. Ale…

Po pierwsze, wciąż nie mamy pewności, że Trump obejmie urząd. Zmiennych, które mogą wpłynąć na kampanię i wyniki wyborów w USA, jest wiele, a ich wyliczanie wykracza poza temat tego tekstu.

Po drugie, amerykańska pomoc jest w dyskursie polityczno-medialnym, skutkiem czego także i w potocznym przekonaniu, nadmiernie fetyszyzowana. Nie chcę umniejszać jej znaczenia, ale przyjrzyjmy się statystykom. Do początku listopada 2023 roku łączna pomoc sojuszników dla Ukrainy wyniosła 242 mld euro. Dwie trzecie tych nakładów poniosła Europa, jedną trzecią USA. Transfery pieniężne – przeznaczone na bieżące funkcjonowanie państwa ukraińskiego – przekroczyły poziom 100 mld euro. W dostawach ściśle wojskowych prym wiodły Stany, które między lutym 2022 a listopadem 2023 roku przekazały Ukrainie broń i amunicję o wartości 44 mld euro. Reszta to przede wszystkim Europa (z nieznacznym udziałem pozaeuropejskich członków „kolektywnego Zachodu”).

Są więc USA liderem, jednak coraz bardziej w ujęciu historycznym, bo wpływy trumpistów sprawiają, że polityka „odcięcia Kijowa” de facto już jest przez Waszyngton realizowana. Co zaowocowało mobilizacją Europy. Ukraina zyskała gwarancje wieloletniej pomocy ze strony Wielkiej Brytanii, Francji i RFN, podobne zobowiązania zamierzają podjąć inne europejskie kraje. Niezależnie od tego organizowane są kolejne dostawy sprzętu i amunicji, których wartość na ten rok już teraz dochodzi do 20 mld euro.

Zarazem agresywna retoryka Trumpa – której częścią jest wygrażanie Europie i wyraźna skłonność do „romansu” z putinowską rosją – zmusiła europejskie rządy do zajęcia się na poważnie kwestiami własnego bezpieczeństwa militarnego. I nawet jeśli nie towarzyszy temu obawa o wyjście Ameryki z NATO, to niezdecydowanie USA w kwestii Ukrainy daje sojusznikom do myślenia. Nikt nie chciałby – jak obecnie Kijów – stać się zakładnikiem wewnątrzamerykańskiego sporu między demokratami a republikanami. Szczególnie że Moskwa tylko podsyca obawy, niekiedy już wprost grożąc członkom natowskiej i unijnej wspólnoty. Długofalowym skutkiem opisanej sytuacji będzie remilitaryzacja Europy, co w bliskiej i średniej perspektywie oznacza wspieranie Ukrainy. Jej opór bowiem wyraźnie osłabia rosję, wybijając Kremlowi z głowy inne militarne akcje.

Wolta wcale nierozstrzygająca

Tylko czy Europa da radę podtrzymać ukraińskie zdolności obronne, jeśli USA na dobre oddadzą się woli trumpistów? Bez wchodzenia w zbędne szczegóły, wobec braku amerykańskiego sprzętu trudno będzie Ukraińcom znacząco podnieść potencjał bojowy armii. W mojej ocenie, przełożyłoby się to na niemożność rekonkwisty okupowanych terytoriów. Ale bronić byłoby się czym, byle tylko starczyło rekruta, na co wpływ mają wyłącznie Ukraińcy (zasoby ludzkie są, trzeba tylko decyzji politycznej, by je zmobilizować).

Gdy mowa o brakach wywołanych zawieszeniem pomocy przez USA, często pojawia się kwestia amunicji artyleryjskiej. Faktem jest, że do Ukraińców nie dociera jej dziś ani tyle, ile im obiecano, ani tyle, by zrównoważyć rosyjską siłę ognia. Ale i w tym przypadku mamy do czynienia ze zjawiskiem przesadnego fetyszyzowana. Trzeci argument, który moim zdaniem wyklucza automatyczną klęskę Ukrainy w obliczu odcięcia amerykańskiej „kroplówki”, ma związek z charakterem toczonej na Wschodzie wojny. To temat wymagający oddzielnego tekstu, nadmienię więc tylko, że niedostateczną ilość amunicji Ukraińcy częściowo kompensują przy pomocy dronów; to one przejęły niektóre zadania artylerii.

Po drugiej stronie – w mniejszym zakresie, ale również borykającej się z niedostatkiem luf i wsadu – jest podobnie, co skłania mnie do refleksji, że chyba stoimy u progu zmiany pewnego paradygmatu. Być może artyleria przestanie być „bogiem wojny”, ustępując miejsca tańszej i efektywniejszej broni dronowej. Tymczasem by zasypać front masą bezpilotowców, Ukraina nie potrzebuje aż tak bardzo USA. Sama ma w tym zakresie spore zdolności, choć warto zauważyć też i ryzyko związane z tym, że istotnym producentem podzespołów są Chiny. Te jednak, zdaje się, wolą grać na dwoje skrzypiec, udostępniając swoje produkty obu stronom konfliktu.

Konkludując wątek amerykańskiej wolty – nie musi ona mieć rozstrzygającego charakteru; z USA czy bez, Ukraińcy i tak będą walczyć. Choć znów – bałbym się oszacować jak długo.

Scenariusz, w którym to rosja klęka

No i jest jeszcze federacja rosyjska, potocznie coraz częściej postrzegana jako struktura o niewyczerpalnych zasobach. To stary schemat – odłożyliśmy go „na półkę” po kompromitacjach armii rosyjskiej w 2022 roku, ale znów wraca do łask…

…o czym przeczytacie w dalszej części tekstu, który opublikowałem w portalu Interia.pl – wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Pracownik ukraińskiej firmy energetycznej. Na wyzwolonych w 2022 roku terenach chersońszczyzny trwa odbudowa zniszczonej przez rosjan infrastruktury. Ekipa elektryków, której towarzyszyłem przy pracy, zmuszona była nosić kamizelki i hełmy. Nad Tomaryne, gdzie naprawiano powaloną sieć, regularnie zapuszczały się rosyjskie drony, a zza pobliskiego Dniepru strzelała artyleria. Także w ramach polowań na energetyków. Oto przykład jednego z tysięcy (dziesiątek tysięcy?) okołowojennych wyzwań, z którymi musi się mierzyć państwo ukraińskie/fot. własne

Zegar

W najnowszym amerykańskim pakiecie pomocy wojskowej dla Ukrainy – o wartości ponad 2 mld dol. – znajdzie się amunicja GLSDB. To nic innego jak lotnicze bomby, doposażone w silniki rakietowe i nawigację satelitarną, dostosowane do wystrzeliwania z naziemnych wyrzutni Himars. Pociski GLSDB przenoszą 93-kilogramowe głowice odłamkowo-burzące i są piekielne precyzyjne (odchylenie od celu wynosi maksymalnie metr). Nad stosowaną dotychczas przez Ukraińców amunicją do himarsów mają zasadniczą przewagę – zasięg wynoszący nie 80 a 150 km.

Himarsy pojawiły się na ukraińskim froncie późną wiosną ub.r. i w kilka tygodni poturbowały rosyjską logistykę, co zmusiło agresorów do cofnięcia zaplecza na odległość 100 km. To z kolei przełożyło się na narastającą niewydolność zaopatrzenia, co było jednym z ważniejszych powodów jesiennej serii rosyjskich klęsk. Ponieważ pociski GLSDB polecą dalej, rosjanie stają przed widmem kompletnego paraliżu logistyki. Wyjaśnię to, przywołując fragment tekstu, który opublikowałem na początku stycznia:

„Rosyjska logistyka bazuje na transporcie kolejowym, co wraz z innymi słabościami – przede wszystkim niedostateczną liczbą samochodów i opartym o siłę ludzkich rąk załadunkiem – skutkuje tzw.: zjawiskiem zasięgu ciężarówki. Maksymalnie 100 km od najbliższej linii kolejowej – tyle wynosi odległość pozwalająca na efektywne działania rosyjskich jednostek wojskowych. Im ten dystans się zwiększa, tym bardziej szwankują dostawy. I głównie stąd bierze się lęk Moskwy przed himarsami o większym zasięgu – nie z obawy przed atakami na cele w rosji (…)”.

Kremliny przeklinają więc Waszyngton, a ich propagandyści plują sobie w brody, bo poświęcili mnóstwo czasu na ostrzeganie Zachodu przed wysyłaniem samolotów bojowych do Ukrainy. USA niespecjalnie się groźbami przejęły, ale myśliwców jak na razie Ukraińcom odmawiają. Wyślą za to – niejako w zastępstwie – amunicję GLSDB, która wykona większość zadań przewidzianych dla lotnictwa. I zrobi to znacznie taniej, bez względu na warunki pogodowe, bez ryzyka utraty wartych majątek samolotów i cennych pilotów. Ale…

Ale pociski GLSDB nie trafią do Ukrainy z dnia na dzień. Bloomberg pisze nawet o trzech kwartałach, potrzebnych na wyprodukowanie niezbędnej ilości amunicji, której Amerykanom „na dziś” nie zbywa. To zapewne pesymistyczny scenariusz, lecz wiarygodność agencji każe na poważnie traktować obawy związane z terminowością dostaw. A to niejedyny problem. Obiecane Ukrainie abramsy mają pochodzić z linii fabrycznej, nie z zapasów, co również przekłada się na miesiące. Leopardy? Centrum, które szkoli naszych czołgistów, zapowiada skrócenie podstawowego kursu dla pancerniaków z Ukrainy z 10 do pięciu tygodni (pracę w nadgodzinach i w weekendy). Ale jeszcze trzeba zunifikować maszyny używane do tej pory przez kilka armii, no i podstawowe umiejętności załóg to nadal za mało, by mówić o skutecznym użyciu broni. Zgrywanie, szkolenie taktyczne z poziomu batalionu i brygady – na to także trzeba miesięcy.

A czasu Ukraina nie ma za wiele. Jak już pisałem, Moskwa przygotowuje się do kolejnej ofensywy. Testowanie ukraińskiej obrony trwa w wielu miejscach, trudno zatem wskazać, skąd konkretnie ta ofensywa wyjdzie i kiedy. Niewykluczone, że sami rosjanie jeszcze nie podjęli decyzji, które z kierunków będą maskirówką, a gdzie nastąpi zasadniczy atak. Że jest nieuchronny i nieodległy, twierdzą nie tylko ukraińskie, ale i zachodnie służby specjalne oraz rzesze niezależnych analityków. Wtórują im ukraińscy żołnierze, u których powszechne jest przekonanie, że „coś się szykuje”.

Są więc obiektywne powody dla sporej dawki fatalizmu. Sam wróciłem z Ukrainy z nieco wygaszonym optymizmem. Przerażony skalą destrukcji, jakiej poddano kraj. Ukraińcy są już wojną potwornie zmęczeni i widać to na każdym kroku. Ale daleko im do defetyzmu.

Ten tymczasem znów rozpanoszył się w europejskich mediach, także i u nas. Czytając różne analizy i komentarze, trudno oprzeć się wrażeniu, że gra właściwie jest już skończona. Że lada moment rosyjski miecz zdekapituje ukraińską głowę. Bo – to jeden z elementów wspólnych wielu materiałów – Ukraińcy przespali swoją szansę. Latem zeszłego roku przejęli inicjatywę na froncie i nie poszli za ciosem (nie wyzwolili kolejnych ziem), rosja tymczasem się pozbierała – przeprowadziła mobilizację i przestawiła gospodarkę na wojenne tryby.

Tak, ruskie jakoś się ogarnęły. Tak, próbują odzyskać inicjatywę. Nie, Ukraińcy niczego nie przespali – nie mieli dość sił, by kontynuować operacje kontrofensywne. Ale czasu nie zmarnowali. Szkolili ludzi, gromadzili zapasy, rozbudowywali linie obronne i dziś – mimo poniesionych strat i zużytych zasobów – ich armia jest lepiej przygotowana do odparcia ataków wroga niż w lutym 2022 roku. A rosjanie? Po prostu, będzie ich więcej (niż przed rokiem), za to na gorszym sprzęcie, bo lepszy wytracili. Jakościowo będą się dalej degradować, bo przemysł w realiach sankcji nie zapewni im odpowiedniej oferty. Na front trafiają właśnie czołgi z wojennej produkcji, pozbawione najwartościowszych komponentów w postaci zachodniej opto-elektroniki. Nowe, dużo, ale w bieda-wersji.

Kreml liczy, że masą rozstrzygnie tę wojnę. Zanim jakość w większej skali pojawi się na froncie.

Zegar tyka obu stronom…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Przedmieścia Kramatorska, zdjęcie ilustracyjne/fot. Marcin Ogdowski