Rozdźwięk

A dziś zapraszam Was do lektury tekstu, który podsumowuje mój ostatni wyjazd do Ukrainy, jest też autorską konkluzją kilkudziesięciu rozmów, które odbyłem na przestrzeni ostatnich tygodni. Znajdziecie w nim kilka powtórzeń z poprzednich, krótszych materiałów; ten zabieg wynikał z konieczności zachowania ciągłości narracji. Ufam, że czeka Was satysfakcjonująca lektura.

Chersoń jest niczym Sarajewo z czasów serbskiego oblężenia (z lat 1992-1996). Podobnie jak w bośniackiej stolicy, w ukraińskim mieście żyje liczna populacja, tak jak wtedy, tak i dziś nękana selektywnym ostrzałem artylerii. Każdego dnia na chersońskiej tkance przybywają nowe blizny – kolejne zniszczone domy i obiekty publiczne – i tak jak w przypadku sarajewskiej rzeczywistości i tu nie ma mowy o poważnych remontach czy odbudowie. Miasto popada w ruinę…

Normalne życie zamarło (lub zeszło do podziemi), chersonianie do minimum ograniczają aktywność poza domem. W Sarajewie, obok armat i moździerzy, ryzyko dla mieszkańców stwarzali polujący snajperzy, w Chersoniu na miano najpodlejszych bandytów – atakujących kobiety, dzieci i starców, na ulicach, przystankach czy przed sklepami – pracują droniarze. „Ludzie ludziom zgotowali ten los”; znamienne, że w obu dramatach w role tych złych wcielili się Serbowie i rosjanie, przedstawiciele kulturowo blisko ze sobą związanych narodów. Nie wiem czy to przypadek.

Jedno z wielu chersońskich „dzieł” rosyjskich agresorów/fot. własne

Chersoń na mapie współczesnej Ukrainy jest miejscem wyjątkowym, doświadczenia jego mieszkańców istotnie odmienne. rosjanie stoją za wąską na tym odcinku wstęgą Dniepru. Wystarczy im zatem byle moździerz, by narobić szkód na drugim brzegu, drony zaś mogą posyłać rojami – te o najkrótszym zasięgu i tak dotrą na najgłębsze przedmieścia.

Innym miastom Ukrainy – w centrum i na zachodzie kraju – szkodzą „co najwyżej” rakiety i pociski manewrujące oraz irańskie Szahidy; amunicja kosztowna i stosunkowo nieliczna, używana więc przez rosjan w ograniczonym zakresie. I z ograniczoną skutecznością, bo ukraińska obrona przeciwlotnicza potrafi z tym zagrożeniem walczyć. Gdy zdamy sobie sprawę z tych uwarunkowań, łatwiej pojmiemy, dlaczego w Chersoniu – i szerzej, na całym poharatanym walkami i ostrzałami wschodzie – myślą inaczej niż w Kijowie czy Lwowie.

Inaczej, czyli jak? Z badań Instytutu Gallupa wynika, że wśród Ukraińców ze wschodu odsetek pragnących niezwłocznego końca wojny jest ponad dwa razy większy niż osób, które chciałyby kontynuacji walki (63 proc. vs. 27 proc.). W skali kraju już „tylko” 52 proc. obywateli życzy sobie, by Ukraina jak najszybciej wynegocjowała zakończenie wojny, a 38 proc. uważa, że państwo powinno walczyć do zwycięstwa. „Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”, głosi popularne powiedzenie. W nakreślonych realiach ów punkt to niewygodny fotel bądź krzesło elektryczne.

—–

Czymkolwiek jest, pozostaje sprzętem w ciemnym i zimnym pokoju. Ukraińcy do przerw w dostawach prądu przywykli, ale coś w ich postawach zaczyna się zmieniać. Kilka dni temu – po niemal tygodniowym blackoucie – na ulice wyszli mieszkańcy Odesy, w sumie kilkaset osób. Był to pierwszy tak otwarty i tak liczny protest zmęczonych obywateli, domagających się od władzy przywrócenia stałych dostaw energii. Rosnącą irytację widać też w Charkowie, gdzie normą są 6-10-godzinne wyłączenia – dość poczytać lokalne fora internetowe. Ba, narzeka nawet Kijów, gdzie prąd „być musi” przynajmniej kilkanaście godzin na dobę. „Jak tak dalej pójdzie, nie przetrwam zimy”, zwierza mi się znajomy, właściciel niewielkiego bistro. Kijowianin – skądinąd weteran, zwolniony ze służby z powodu trwałego kalectwa – wykosztował się na zakup generatora, w którym przepala teraz znaczną część przychodów.

Ukraiński system energetyczny „wisi na włosku”. Przed ostatnim dużym atakiem lotniczo-rakietowym z 28 listopada br. zapotrzebowanie na moc realizowano w 40 procentach. Najświeższych danych brak, ale z dużym prawdopodobieństwem kolejne zniszczenia elektrowni i sieci przesyłowych pogorszyły sprawę. A to może oznaczać, że rosjanom wystarczą dwa do czterech uderzeń z jednoczesnym użyciem kilkudziesięciu rakiet i pocisków manewrujących, by udało im się „wyłączyć Ukrainę”.

Skutki humanitarne w warunkach zimy nietrudno przewidzieć (szacunki mówią o fali kolejnych 4-6 mln uchodźców), a jest jeszcze kwestia energochłonnej produkcji zbrojeniowej. Prądu potrzebują duże państwowe zakłady wytwarzające pociski artyleryjskie i liczne wolontariackie manufaktury, drukujące na drukarkach 3D plastikowe elementy ładunków wybuchowych podczepianych pod drony. Jeśli to wszystko „padnie”, możliwości odtwarzania potencjału bojowego armii zostaną dramatycznie zredukowane.

Podczas ostatniego wyjazdu odwiedziłem jedną z wolontariackich manufaktur, drukujących w 3D elementy ładunków wybuchowych dla dronów/fot. własne

Tak mają się sprawy z perspektywy ogólnej i wielkomiejskiej, ale wróćmy na prowincję. Pierwsze akapity tekstu poświęciłem Chersoniowi, jednak źle jest też na pozostałych obszarach wyzwolonych spod rosyjskiej okupacji. Niedawno minęły dwa lata od spektakularnych sukcesów armii ukraińskiej, a zmian na lepsze – poza oswobodzeniem – zwykle nie widać. Wiele wsi wygląda niczym plan filmu postapo. Zarwane dachy, wybite okna, przestrzelone ściany. Powalone płoty, wraki aut, rozorane drogi. I często ani śladu żywej istotny, choćby zdziczałych psów, które na wschodzie kręcą się hordami. Wiele osad jest dosłownie martwych, w innych – w otoczeniu ruin domów dawnych sąsiadów – gnieżdżą się ukraińscy Robinsonowie.

Nawet „pokazuchy” – wsie przewidziane do odbudowy w pilotażowym programie pod patronatem Wołodymyra Zełenskiego – nie mają się czym (i jak) pochwalić. Do podcharkowskich Cyrkunów nie sposób wjechać, bo znów stały się strefą przyfrontową, a w podchersońskim Posad-Pokrowsku z zaplanowanych kilkudziesięciu domów udało się zbudować pięć. Reszta wioski pozostaje rumowiskiem, otoczonym za to solidnym metalowym płotem, na którym wymalowano sielskie obrazki osiedla przyszłości.

Brak wody, minimalnie przyzwoitej drogi, sklepu, lokalnego miejsca pracy – przedsiębiorstwa, które po zniszczeniu/rozszabrowaniu przez rosjan nie ponowiło działalności – takie są realia wyzwolonych terytoriów. Abdykacja państwa? Raczej dowód jego dramatycznej sytuacji. Bo jednak w niektórych miejscach odbudowano mosty, rozminowanie idzie pełną parą, a niewielkie, ale zawsze jakieś!, świadczenia są regularnie wypłacane. Trzy czwarte ukraińskiego budżetu pochłania prowadzenie wojny – takie są priorytety. Tuż za Posad Pokrowskiem (w stronę Chersonia) koparki, miast kopać doły pod fundamenty dla kolejnych domów, „robią przy okopach”. Miejscowi to rozumieją, ale i tak czują się porzuceni i oszukani. I coraz bardziej zmęczeni tym, jak żyją, zwłaszcza gdy znów nie ma prądu…

Posad-Pokrowskie/fot. własne

Tymczasem wojsko chce się bić dalej – co stwierdzam w oparciu o rozmowy toczone już od wielu tygodni, z wieloma mundurowymi różnego szczebla i specjalności. Nie jest to w każdym razie wniosek wywiedziony z ostatniego krótkiego wyjazdu do Ukrainy.

No więc armia chce się bić, choć po tym stwierdzeniu potrzebnych jest kilka zastrzeżeń.

Po pierwsze, w Ukrainie próżno szukać śladów patriotycznego wzmożenia z pierwszych miesięcy pełnoskalowej wojny. Obecnie istotą rekrutacji pozostaje przymusowy pobór, z którego wielu ukraińskich mężczyzn usiłuje się wykręcić, zabiegając o „odsroczki” (odroczenia).

Po drugie, armia nadal cieszy się wielkim społecznym szacunkiem. A zarazem nikt już nie ma złudzeń, że front to także dla Ukraińców „maszynka do mielenia mięsa”. Dodajmy do tego powszechne rozczarowanie, że „wróciło stare” – korupcja, prywata ludzi władzy – i towarzyszące mu przekonanie, że wojnę toczy się rękoma najbiedniejszych; innymi słowy, czynniki zdecydowanie niesprzyjające rekrutacji. W efekcie mamy sytuację, w której żołnierze są w oczach rodaków niczym gladiatorzy. Herosi, a jednocześnie życiowi pechowcy, wepchnięci w tryby śmiercionośnej maszynerii. Można darzyć ich uznaniem, szacunkiem czy nawet miłością, ale lepiej nie być na ich miejscu.

—–

Po trzecie, armia jest zmęczona i coraz bardziej sfrustrowana. Według danych ukraińskiej Prokuratury Generalnej, od stycznia do października 2024 roku wszczęto 40 tys. postępowań karnych dotyczących samowolnego opuszczenia oddziału oraz 20 tys. spraw o dezercję. To dwa i pół raza więcej niż w całym 2023 roku. Rzeczywista skala zjawiska może być większa, z drugiej strony musimy pamiętać, że miażdżąca większość łamiących prawo dobrowolnie wraca do jednostek. Nie chcą uciekać, tylko spotkać się z bliskimi, których często nie widzieli od miesięcy. Dramatyczne straty i problemy z mobilizacją z minionych miesięcy skutkowały „nadeksploatacją” żołnierzy w linii. Polityka „zero urlopów” musiała skończyć się masową niesubordynacją.

Ale do „rozkładu morale armii” wciąż droga daleka.

Choć z pewnością skraca ją wspomniana frustracja. Jak to ujął jeden z moich wojskowych rozmówców: „milion walczy, pięć milionów grzeje łóżka na tyłach; tak dłużej być nie może”. To uproszczone i często krzywdzące postrzeganie rzeczywistości – bo ktoś na ten milion i jego narzędzia musi pracować – tym niemniej nierównomierność rozłożenia wysiłku obronnego jest w Ukrainie faktem.

I po czwarte, dojrzeć należy charakterystyczną zmianę percepcji, do jakiej dochodzi, gdy cywil zostaje wcielony do wojska. Znikają wówczas wątpliwości co do sensowności prowadzenia wojny, górę bierze „logika armii” i lojalność wobec kolegów w mundurze. Zresztą więzi, szczególnie te okopowe, mają niebagatelne znaczenie dla trwałości struktury; to często one, a nie patriotyczne wzmożenie czy poczucie obowiązku, stoją za decyzjami o powrocie z samowolnego oddalenia. Cementujące armię koleżeństwo to nihil novi – historycznie obserwujemy je przy okazji innych wojen. Narastający rozdźwięk między oczekiwaniami społeczeństwa i wojska też nie jest czymś, czego byśmy nie znali z przeszłości. Mnie Ukraina coraz bardziej przypomina kajzerowskie Niemcy z ostatnich miesięcy I wojny światowej. Z czasów, kiedy wojsko ani myślało o rozejmie, ale zaplecze miało już dość ponoszonych kosztów.

—–

Nz. głównym – skwer w centrum Kehicziwki (obwód charkowski), poświęcony pamięci poległych mieszkańców miasteczka/fot. własne

Osoby zainteresowane nabyciem mojej najnowszej książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku wcześniejszych pozycji (również z „bonusem”), zapraszam tu.

Niniejszy tekst zawiera fragmenty materiałów, które opublikowałem w portalach „Polska Zbrojna” i Interia.

Safari

Schrony z betonowych prefabrykatów pojawiły się w Chersoniu niedługo po wyzwoleniu, zimą 2023 roku, gdy było już jasne, że rosjanie zamierzają terroryzować miasto selektywnym ostrzałem artyleryjskim. Stoją zwykle przy przystankach autobusowych, dobrze zabezpieczają przed odłamkami, powinny przetrwać bezpośrednie trafienie granatem moździerzowym. Ale w konfrontacji z pociskiem artyleryjskim kalibru 152 mm nie mają (i nie dają) większych szans.

Kilka tygodni temu przekonała się o tym ekipa Novej Poczty. Gdy w pobliżu doszło do pierwszej eksplozji, jeden z kurierów wbiegł do ukrycia, inny między budynki. Kolejny pocisk uderzył w schron i zabił znajdującego się w środku mężczyznę. Ten, który był na zewnątrz, odniósł niezagrażające życiu rany. Ot, brutalny psikus losu w chersońskim wydaniu…

—–

– Sytuacja w mieście jest stabilnie niestabilna – usłyszałem z ust Antona Jefanowa, jednego z zastępców szefa chersońskiej administracji wojskowej. W trakcie naszej rozmowy, jak na zawołanie, zgasło światło. Dziesięć godzin wcześniej (nad ranem 28 listopada) rosjanie wyprowadzili kolejne uderzenie w ukraińską energetykę. Kilkanaście rakiet przedarło się przez zaporę obrony przeciwlotniczej i trafiło w cele, w wyniku czego blackout objął prawie całą Ukrainę. W Chersoniu, jak we wszystkich miejscowościach w kraju, odpalono generatory. „Nasz” – w biurze lokalnej organizacji pomocowej – pracował póki nie skończyło się paliwo. – Jutro powinno być już znacznie lepiej – Jefanów miał na myśli przywrócenie stałego dostępu do energii. Wybiegając w przyszłość (wszak piszę ten tekst kilka dni później) – nie, to przewidywanie się nie sprawdziło. Ukraina wychodziła z ciemności powoli, jeszcze dwie pełne doby po ataku większość terytorium pozbawiona była prądu (a więc także ciepłej wody i ogrzewania), a szczątkowe zasilanie zapewniały paliwożerne agregaty.

Anton Jefanow/fot. własne

Brak prądu nie przeszkodził nam w rozmowie, która z konieczności odbywała się poza siedzibą lokalnych władz. Obwodowi i miejscy urzędnicy już dawno opuścili formalne siedziby i zeszli do zaimprowizowanych biur w podziemiach, rozrzuconych po różnych częściach miasta. Latem zeszłego roku odwiedziłem Jefanowa w jednym z takich obiektów, obecnie nie było to możliwe. Miejscowa administracja to dla rosjan prawilny cel, jeden z ulokowanych w piwnicznym schronie urzędów udało im się zniszczyć. W efekcie Ukraińcy rozproszyli urzędników, nadając biurom jeszcze bardziej konspiracyjny charakter; nie da się do nich wejść z ulicy, sprawy załatwiane są on-line, na telefon, a gdy trzeba fizycznego kontaktu to urząd przychodzi do obywatela.

—–

Taka metodyka pracy wynika rzecz jasna z ryzyka, jakie niesie bliska obecność rosjan. Każdego dnia na miasto spada od pięćdziesięciu do nawet dwustu pocisków – armatnich, moździerzowych oraz rakiet Grad – rosjanie zwykle nie celują, co sprawia, że zagrożony jest cały Chersoń (choć oczywiście te jego części najbliżej rosyjskich pozycji za Dnieprem bardziej). Władze apelują więc do mieszkańców, by nie wychodzili z domów bez wyraźnej potrzeby, ile mogą, tyle załatwiają za ludzi miejskie służby.

W tym miejscu pozwolę sobie na gorzką refleksję – latem zeszłego roku towarzyszyłem ekipie Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM), która przywiozła do Chersonia m.in. kilkanaście rowerów elektrycznych. Pomysł był taki, by przekazać je pracownicom socjalnym, opiekującym się starszymi, schorowanymi i leżącymi osobami. Rower dawał większą mobilność, znosił konieczność dźwigania pakietów z chemią gospodarczą i środkami higieny, pozwalał też szybciej wydostać się z zagrożonego ostrzałem rejonu. Niestety, „elektryków” nie da się obecnie używać i wcale nie chodzi o problemy z zasilaniem. Stało się to po prostu zbyt niebezpieczne. Odkryty obiekt w ruchu poruszający się relatywnie niedużą prędkością to „duża pokusa” dla rosyjskich droniarzy. Bandytów, którzy dziś mają największy udział w terroryzowaniu Chersonia.

—–

Zostawmy na moment miasto i przenieśmy się do Donbasu. Na froncie rosyjscy operatorzy dronów żyją dwa-trzy dni; kilka-kilkanaście razy krócej niż ich koledzy z innych specjalności. Droniarze to kluczowy cel dla swoich odpowiedników po drugiej stronie, dla ukraińskiej artylerii oraz specjalsów. Ta sama zaciekłość cechuje rosjan – ukraińscy spece od bezpilotników też nie mają łatwego życia. Elementem wojennego abecadła jest eliminacja najgroźniejszych spośród przeciwników, stąd tak ułożone priorytety. W takich okolicznościach kluczowa staje się efektywność pojedynczego operatora – doprowadzenie do sytuacji, by wykonał jak najwięcej misji. Skutecznie poraził maksymalną liczbę celów zanim sam zostanie porażony. Co dramatycznie podnosi znaczenie treningu przed wysłaniem na front.

I tak wracamy do Chersonia.

– Oni na nas ćwiczą – Jefanow uśmiechał się smutno, wypowiadając to zdanie. – Dziennie spada na miasto trzydzieści-czterdzieści dronów, atakowane są auta, grupki osób, pojedynczy przechodnie.

„Dronowanie” cywilów zaczęło się latem tego roku, jesienią uchodzi już za miejscową normę. Mieszkańcy mówią o „chersońskim safari”, tak nazywając swoje codzienne życie poza domem – drogę do pracy, na zakupy czy zwykłe wyjście „na fajka”. Opuszczając mieszkania, wychodząc na zewnątrz, stają się zwierzyną, na którą polują rosyjscy droniarze.

—–

Czy da się temu zaradzić? Wojskowe pojazdy widoczne na ulicach wyposażono w zagłuszarki; ich charakterystyczne anteny da się dojrzeć na dachach i pakach. Podobne rozwiązania stosuje się do ochrony cywilów – po mieście, w godzinach największego ruchu, w najbardziej uczęszczanych rejonach (owo „naj” ma tu wybitnie relatywny charakter…) poruszają się mobilne zagłuszarki. Odpowiednio wyposażone wozy krążą także w miejscach, gdzie znajdują się na poły konspiracyjne urzędy. Tworzony przez nie „bąbel” nie obejmuje dużego obszaru (o szczegółach nie mogę pisać) – ten byłby większy, gdyby anteny udało się umieścić na większej wysokości. Na przykład na wieżowcach, co w Chersoniu już testowano i od czego musiano odejść.

– Kolaboranci pomagali rosjanom zlokalizować nadajniki, które następnie niszczyła artyleria – wyjaśniał Jefanów. – A robiono to „po rosyjsku”, pokrywając ogniem z armat cały okoliczny kwartał, by mieć większą pewność, że cel został zniszczony. Zamiast się zmniejszać, ryzyko dla mieszkańców wzrastało, dlatego zrezygnowaliśmy ze stałych stacji zagłuszania na rzecz rozwiązań mobilnych. I one mają ograniczenia, bo rosjanie ciągle zmieniają częstotliwości, na których operują ich maszyny, okresowo zatem nie możemy ich oślepiać.

Są też inne patenty. Jedna z firm oferuje „wykrywacz dronów” – urządzenie wielkości krótkofalówki, które wydaje sygnał dźwiękowy, gdy namierzy przelatującego czy wiszącego w pobliżu bezpilotnika.

– Dobra rzecz – komentował Ołeksander, miejscowy wolontariusz. – Ale kosztuje tysiąc siedemset dolarów. Dużo za dużo jak dla mieszkańców Chersonia. A jeśli ktoś ma takie pieniądze, to stać go też, by w ogóle z miasta wyjechać – i wykrywacz mu niepotrzebny.

Uśmiechnąłem się smutno na dźwięk tych słów. W Chersoniu żyje około 90 tys. ludzi, trzy razy mniej niż przed wojną. Zaledwie sześć tysięcy z nich to dzieci i młodzież, dominują osoby w starszym i podeszłym wieku. Większość młodszych, którzy mieli gdzie i za co wyjechać, już dawno to zrobiła; trudno żyć w tak sterroryzowanym mieście. Poza tymi, którzy nie mieliby gdzie się podziać (lub tak postrzegają perspektywę migracji), na miejscu trwają tacy mieszkańcy jak Anton i Sasza – społecznicy/misjonarze; twardziele gotowi zostać tak długo, jak długo trzeba będzie komuś pomagać.

Pojechałem do Chersonia jako współpracownik PCPM – fundacja realizuje kilka projektów, jeden z nich to remont miejscowego szpitala. Budynku, który swego czasu uszkodziła rosyjska artyleria. Prace są na ukończeniu, niebawem dawny oddział położniczy zmieni się w geriatryczny i przyjmie pierwszych pacjentów. Tam, gdzie kiedyś przychodziły na świat dzieci, teraz będą leczeni staruszkowie. Młode matki wciąż w Chersoniu są, ale konwersja dawnej porodówki doskonale oddaje rzeczywistość gasnącego miasta…

Remontowany przez PCPM szpital. Na zdjęciu w telefonie widać fragment budynku tuż po trafieniu przez rosyjski pocisk; wówczas sił i środków starczyło na prowizoryczne zabezpieczenie/fot. własne

—–

Na dziś to tyle. Dziękuję za lekturę i udostępnienia. Z wdzięcznością przyjmę „kawy” i subskrypcje, bo to dzięki nim możliwe jest moje pisanie, zwłaszcza to bezpośrednie z Ukrainy. Zainteresowanych wsparciem mojego raportu odsyłam poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu i Monice Rani. A także: Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Adamowi Cybowiczowi, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Bognie Gałek, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Joannie Siarze, Aleksandrowi Stępieniowi, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie i Grzegorzowi Dąbrowskiemu.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatnich dwóch tygodni: Tomaszowi Jakubowskiemu, Łukaszowi Podsiadle, Jackowi Roslonkowi oraz Tomaszowi Szewcowi i Grzegorzowi Lenzkowskiemu (za „wiadro kawy”!).

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – osoby zainteresowane nabyciem najnowszej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. głównym: „Drony niosą zagrożenie”, billboard Państwowej Służby ds. Nadzwyczajnych (DSNS) w centrum Chersonia/fot. własne

Niedobór

Dziś w nocy Ukraińcy zaatakowali rosyjski skład amunicji położony na obrzeżach miasta Toropiec (w obwodzie twerskim). To 500 km od granicy z Ukrainą, dodam dla porządku.

Nie wiem, ilu dronów użyto w ataku, rosjanie mówią o ponad stu aparatach – i o tym, że wszystkie zestrzelili. Nie sądzę, by była to setka maszyn, a już absolutnie nie wierzę w zapewniania o skuteczności obrony przeciwlotniczej. Szczątki spadających wraków nie poczyniłyby bowiem takich szkód. Jakich?

Ogień objął cały skład (co dobrze ilustruje poniższy screen z FIRMS-a) i wiele godzin po ataku wciąż dochodzi do eksplozji wtórnych. Te największe wywołały małe trzęsienia ziemi o magnitudzie 2,8, a ich skutkiem były okna wybite w budynkach położonych pięć kilometrów od epicentrum. Najpoważniejsze wybuchy miały moc 1,3-1,8 kiloton; dla porównania, równoważnik trotylowy bomby atomowej użytej w Hiroszimie wynosił 15 kiloton.

Wedle dostępnych danych, w 107. arsenale siedem lat temu składowano 22 tys. ton amunicji artyleryjskiej. Rok później skład został zmodernizowany i rozbudowany, co zwieńczyła impreza organizowana z wielką pompą, w trakcie której „sto siódmy” określono mianem „najnowocześniejszego arsenału w rosji”. Do wczoraj na jego terenie trzymano nawet 30 tys. ton amunicji.

Gaszenie pożarów w takim miejscu nie ma sensu i zwykle sprowadza się do zabezpieczenia i ewakuacji okolicy. Możemy zatem uznać, że te 30 tys. ton nigdy nie trafi do zamków i luf rosyjskich armat. Czy to poważna strata dla putinowskiej armii?

Z pewnością to najdotkliwszy jednostkowy cios, zadany rosyjskiej logistyce w trakcie tej wojnie. Nie znam dokładnego asortymentu przechowywanych materiałów – gdyby były to wyłącznie pociski armatnie, moglibyśmy mówić o nawet 700 tys. sztuk (500 tys. jeśli w tonażu uwzględnić ładunki miotające). W trakcie zmagań w Donbasie z wiosny 2022 roku rosjanom zdarzało się strzelać i 60 tys. pocisków dziennie, ale od wielu miesięcy intensywność ich ognia jest kilkukrotnie niższa. Niewykluczone zatem, że na skutek pojedynczego ataku ukraińskich dronów stracili dwumiesięczny zapas amunicji do kluczowych systemów.

Ta strata może być mniejsza w obszarze pocisków armatnich, ale i tak kosztem znacznie cenniejszych zasobów. Z dostępnych źródeł wynika bowiem, że w toropieckich składach trzymano również znaczne zapasy rakiet balistycznych Iskander, ich koreańskich odpowiedników KN23, pocisków do wieloprowadnicowych wyrzutni rakietowych Grad i systemów obrony powietrznej S-300.

Już najbliższe kilkadziesiąt godzin obnaży skutki ukraińskiego ataku. Moim zdaniem, będziemy świadkami znaczącego osłabienia możliwości rosyjskiego zgrupowania „Północ”. Nie mam na myśli trwałej utraty istotnych zdolności, ale niedobór, którego kompensacja zajmie kulejącej rosyjskiej logistyce wiele dni. Towarzysz putin może już zapomnieć, że wojskowi przyniosą mu upragniony prezent w postaci wyzwolonego do 1 października obwodu kurskiego.

—–

Dziękuję za lekturę! Pamiętajcie proszę, że piszę dzięki Wam, Waszym subskrypcjom i „kawom”. Zbieram na dalsze funkcjonowanie blogu i liczę na Waszą hojność. Za którą pięknie dziękuję! Stosowne przyciski do moich kont na Patronite i Buycoffeeto znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Nocne eksplozje w zaatakowanym składzie. Rzeczywiście wyglądało to jak wybuchy jądrowe…/screen z filmiku anonimowego źródła rosyjskiego

Jeśli…

Zimą 2015 roku w rejonie Debalcewa trwały ciężkie walki. Oddziały ukraińskie trzymały miasto przez kilka tygodni – wycofały się na początku lutego, gdy skończyła im się amunicja, a jedyna trasa zaopatrzenia i ewakuacji stała się „drogą śmierci”. Cokolwiek wjeżdżało na szosę wiodącą do Artiomowska – jak wówczas nazywano Bachmut – z miejsca stawało się celem dla wrogiej artylerii.

Wiedziałem o tym aż za dobrze, z obawą więc oglądałem rozklekotany ambulans przeznaczony do wywózki najciężej rannych. Po prawdzie bałbym się jechać nim w czasie pokoju, a co dopiero pędzić ostrzeliwaną drogą. Dobrych 30 km do najbliższego szpitala w Selidowie. Wcześniej relacjonowałem wojny w Iraku i Afganistanie, pracując głównie jako dziennikarz akredytowany przy polskim i amerykańskim wojsku. Gdybym został ranny, trafiłbym do śmigłowca ewakuacji medycznej i niezwłocznie wylądował na stole operacyjnym. System Medevac zaprojektowano tak – poprzez odpowiednie rozlokowanie śmigłowców i placówek medycznych – by niezależnie od miejsca zdarzenia, najdalej w ciągu godziny pacjent uzyskał pomoc ratującą życie.

Istotnym elementem Medevacu była pierwsza pomoc udzielana tuż po zranieniu przez wyszkolonych ratowników. W 2015 roku w armii ukraińskiej – opartej o radzieckie wzorce – lekarzy na pierwszej linii nie było, a sanitariusze, niezależnie od tego, jak oddani i kompetentni, zmagali się z dramatycznym niedoborem podstawowych środków medycznych. Zaś na tyłach, we wspomnianym Selidowie, do obsługi frontowych oddziałów wyznaczono szpital, który nie miał dostępu do bieżącej wody. Podstawowe techniczne instrumentarium pamiętało czasy późnego ZSRR, a stół operacyjny był z połowy lat 50. „Nie mamy sprzętu do intubacji”, skarżył się jeden z lekarzy. Kilka lat wcześniej poznałem go w Afganistanie, gdzie jak wielu ukraińskich medyków, pracował na rzecz polskiej armii. „Tu, w Donbasie, jest inny świat…”, mówił zrezygnowany. Wiedziałem zatem, że nawet gdybym nie wykrwawił się po drodze, zapewne dokończyłbym żywota w tej umieralni. Dawała ona szanse lżej rannym i poszkodowanym – zarówno cywilom, jak i żołnierzom. O dawaniu nadziei w cięższych przypadkach nie było mowy.

—–

Podczas ostatniej wojny światowej współczynnik zabitych do rannych wynosił 1:2,4 w okresie wojny wietnamskiej 1:3. W Iraku i Afganistanie na jednego poległego przypadało siedmiu rannych. Jest więc ta relacja dowodem na zwiększającą się skuteczność środków ochrony osobistej, ale i rosnącej jakości opieki medycznej, zwłaszcza w zestawieniu z informacją o 80-procentowej przeżywalności rannych (którym udzielono pomocy). W oparciu o takie dane łatwo wyciągnąć wniosek o postępującej humanitaryzacji konfliktów zbrojnych.

Niestety, wojna w Ukrainie rewiduje zasadność tej opinii. Z dostępnych danych – przede wszystkim szacunków amerykańskich i brytyjskich służb wywiadowczych – wynika, że relacja zabici-ranni kształtuje się na poziomie 1:2, co dotyczy obu stron, z dwoma zastrzeżeniami. Po pierwsze, w początkowych miesiącach konfliktu Ukraińcy mieli znacznie mniej poległych niż rannych – wspomniany poziom wynosił wówczas 1:4. Po drugie, w liczbach bezwzględnych rosjanie od początku inwazji mają wyższe straty, zarówno jeśli idzie o zabitych, jak i rannych.

I Ukraińcy, i rosjanie nie chwalą się współczynnikiem przeżywalności ewakuowanych rannych – z fragmentarycznych informacji można wywnioskować, że jest on wysoki. To pokłosie dwuletnich zmagań – zdobytych doświadczeń i nabytej rutyny, nie bez znaczenia jest też statyczny charakter działań, a więc bliskość i stała odległość zaplecza. Po obu stronach frontu pracują wyspecjalizowane ekipy ratowników, usprawniono system ewakuacji medycznej oraz rozwinięto sieć szpitali polowych. W efekcie jeśli ranny znajdzie się już poza strefą rażenia, jego szanse dramatycznie rosną.

Jeśli…

Skądś bowiem bierze się ów wskaźnik 1:2. Skąd? Zacząłem tekst od amerykańskiego Medevacu opartego o śmigłowce – to standard nadal nieobecny na Wschodzie. Poziom nasycenia wojsk przenośnymi zestawami przeciwlotniczymi jest za wysoki, by maszyny ewakuacji medycznej operowały w pobliżu linii frontu.

Nieobecność śmigłowców ma jednak wtórne znaczenie – 1:2 wynika nade wszystko ze sposobu, w jaki ta wojna jest prowadzona. Dronów jest tak dużo, że polują na pojedynczych żołnierzy. Tymczasem eksplozja nawet małego ładunku w bezpośredniej bliskości człowieka zwykle oznacza śmierć. A jeśli nie… – cóż, „dronowanie” wielokrotnie przybiera postać dobijania rannych. Robią to obie strony, obie niespecjalnie się z tym kryją – ilość dostępnych filmów ilustrujących takie akty jest tak duża, że nie może być mowy o przypadkowych wyciekach. Pomijając kwestie etyczne, i prawne, dobijanie jest działaniem nieracjonalnym. Wbrew ekonomii wojny, wszak w odróżnieniu od zabitego ranny – a później inwalida – stanowi większe i istotnie dłuższe (czasem idące w dziesięciolecia) obciążenie dla budżetu wrogiego państwa.

Od dronów giną żołnierze po obu stronach linii frontu, rosjanie – wciąż będący stroną atakującą – licznie umierają także w czołgach i wozach bojowych. Używanych na wzór sowiecki, do masowych szturmów. Czołgi z rodziny T to trumny na gąsienicach – trafieniu zwykle towarzyszy eksplozja amunicji, której załoga zwyczajnie nie ma prawa przeżyć.

Bezwzględnymi egzekutorami pracującymi na rzecz drugiej strony okazują się FAB-y.

– Półtonówka trafiła w budynek, gdzie było sześciu naszych chłopców – opowiadał mi kilka dni temu ukraiński ratownik medyczny pracujący na awdijewskim odcinku frontu. – Nie było komu pomagać…

Narzędzia używane w tej wojnie są po prostu śmiertelnie skuteczne.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Szpital w Selidowie/fot. własne