„Fosa”

Czy ze współczesnej armii rosyjskiej można czerpać pozytywne wzorce? Nauczyć się czegoś inaczej niż na zasadzie: „nie powtarzajmy ich błędów”? Ano można – jakkolwiek wielokrotnie skompromitowane, siły zbrojne federacji rosyjskiej coś tam jednak potrafią (zresztą, gdyby było inaczej, do wojny albo w ogóle by nie doszło, albo już dawno by się skończyła). Zwraca na to uwagę Jacek Siewiera, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, w szeroko komentowanym dziś w branżowym Twitterze wpisie. „To, co sprawia, że rosyjskie wojska stawiają skuteczny opór ukraińskiej armii (dziś jednej z największych w Europie), to szerokie pola minowe w pasie przesłaniania, zza których oddziaływuje piechota i artyleria. To najskuteczniejsza realizacja strategii ‘nie oddamy ani piędzi ziemi’, choć niestety w wykonaniu wrogich wojsk. Dla krajów wschodniej flanki to powinno być jak podręcznik, studiowany kartka po kartce”, czytamy.

Siewierze chodzi rzecz jasna o sytuację na zaporoskim odcinku frontu, gdzie ukraińskie wojska – wbrew hurraoptymistycznym opiniom przewidującym blitzkrieg – z mozołem wbijają się w rosyjskie pozycje. Zajmuje to mnóstwo czasu, kosztuje sporo zasobów, a malkontentów – grających w tym przypadku na jedną nutę z kremlowską propagandą – skłania do katastroficznych wniosków typu „porażka!”. Tymczasem – jestem co do tego absolutnie pewien – nie dzieje się nic nadzwyczajnego, nic, czego ukraińskie dowództwo by nie przewidziało i nie skalkulowało. Nie sądzę, by którykolwiek ze sztabowców ZSU zakładał realną możliwość szybkiego marszu do brzegów Morza Azowskiego. Przy tak skutecznym wywiadzie i rozpoznaniu (wspartym przecież o możliwości NATO), oraz jednoczesnej świadomości własnych ograniczonych (!) możliwości, na bank zakładano, że będzie mniej więcej tak, jak jest. Jako się rzekło – mozolnie.

Zatem tempo działań nie przesądza o powodzeniu czy niepowodzeniu ukraińskiej kontrofensywy. Patrząc jednak z perspektywy rosyjskiej, wymuszoną na Ukraińcach dynamikę działań można uznać za sukces. Jego tymczasowość wpisuje się w strategię defensywną, realizowaną obecnie przez armię rosyjską w Ukrainie. Pisałem już o tym, ale rzecz wymaga powtórzenia: jakkolwiek putin konsekwentnie twierdzi, że rosja dąży do „pokonania kijowskiego reżimu”, nie sądzę, by generałowie federacji mierzyli dalej niż „dowiezienie” przynajmniej części zdobyczy terytorialnych do momentu, kiedy staną się one przedmiotem rozmów pokojowych. Bronią więc rosjanie twardo Zaporoża, ustępują powoli, cały czas z nadzieją, że ukraińska presja w końcu osłabnie. Jeśli nie na skutek wyczerpania, to może za sprawą odwróconej uwagi. Co mam na myśli? Ano rosyjskie działania zaczepne, podjęte na północno-wschodnim odcinku frontu. Nie jest to żadna generalna ofensywa, a Donbas nie ma dla rosjan takiego znaczenia, jak lądowy korytarz na Krym. Rosyjskie dowództwo rzuciło do walki rezerwy nie dla kolejnych zdobyczy terytorialnych, ale po to, by ocalić to, co już zajęto. Atak z terenów obwodu ługańskiego ma Ukraińców zaabsorbować do tego stopnia, by odpuścili na Zaporożu. Czy tak się stanie? Wszystko zależy od tego, jak dużymi rezerwami dysponuje armia ukraińska.

Wróćmy do wypowiedzi szefa BBN. Wspomniany tam „pas przesłaniania” to nic innego jak pozycje i urządzenia inżynieryjne rozbudowywane przed pierwszą zasadniczą linią obrony. Gdy szukałem w pamięci pomocnej analogii, na myśl przyszła mi fosa, odgradzająca atakujących od murów obsadzonych przez obrońców. Zadaniem pasa – podobnie jak fosy – jest osłona własnych wojsk przed zaskakującym uderzeniem wroga. Ten najpierw narobi hałasu, usiłując pokonać wodę, nim wedrze się na mury zamku. Najpierw wpakuje się na pola minowe, nim dostanie się bezpośrednio przed „nasze” pozycje obronne. Na południu Ukrainy rosjanie rozłożyli setki tysięcy min. Każdego dnia – korzystając z techniki minowania narzutowego – dokładają kolejne. Pola minowe są na tyle szerokie i głębokie, że nie sposób ich obejść. Trzeba torować sobie drogę przez nie (właściwe „trałować”, biorąc pod uwagę potrzebę rozminowania). A wszystko to pod ogniem piechoty i artylerii wroga. Dlatego tyle to trwa.

Jacek Siewiera ma oczywiście rację, postulując konieczność budowy pasów przesłaniania w krajach wschodniej flanki. Tyle że instalacje obronne – nie tylko pola minowe, ale też sieci umocnień – to nie są jedyne składowe twardej rosyjskiej obrony na Zaporożu. Niezwykle istotna jest również ukraińska słabość – niemożność wywalczenia przewagi powietrznej. Nie mają jej i rosjanie – kilkudniowe „fifokowanie” śmigłowców szturmowych Ka-52 z początku czerwca skończyło się, gdy Ukraińcy podciągnęli na front zestawy przeciwlotnicze o większym zasięgu. Ukraińskie lotnictwo jest zbyt małe, by podjąć rękawicę, no i wciąż bazuje na przestarzałym sowieckim sprzęcie, na rosyjskiej awiacji – jakkolwiek wielokrotnie większej – mści się uskuteczniane latami pozorowane szkolenie, niska kultura techniczna, zapóźnienie technologiczne i poziom wykonawstwa teoretycznie nowego sprzętu. Obie strony szachują się silną obroną przeciwlotniczą, w efekcie lotnictwo to wielki nieobecny tej wojny, także w kampanii zaporoskiej.

Żadna natowska armia nie podjęłaby się operacji ofensywnej bez wywalczenia bądź posiadania „na wejście” przewagi powietrznej. W obliczu dominacji na niebie pasy przesłaniania nie byłby tak skuteczne – po prostu, samoloty i śmigłowce obezwładniłyby stanowiska piechoty i artylerii, tym samym znacząco ułatwiając pracę saperów. Jest dowodem wielkiej odwagi i determinacji Ukraińców fakt, że bez silnego lotnictwa zdecydowali się na uderzenie na południu. No ale gen. Walery Załużny nie ma takiego komfortu jak marszałek Bernard Law Montgomery, który nie ruszył do ataku nim nie upewnił się, że wszystkie klocuszki jego wojennej machiny są na swoim miejscu. Że ma wystarczającą przewagę, by zwyciężyć.

—–

O pasach przesłaniania – w wersji „hard”, bo związanej z bezpośrednimi przygotowaniami do wojny – pisałem w 2019 r. w powieści „Międzyrzecze”, opowiadającej o toczonej współcześnie wojnie polsko-rosyjskiej. Rad z wielu innych trafnych spostrzeżeń, zachęcam do lektury.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Sznur…

Nie wiem, czy macie świadomość, ale Polska importuje energię elektryczną z Ukrainy. Tak, Polska, tak, z Ukrainy. Kraj wolny od wojny, z państwa objętego konfliktem. Ukraina od lat dysponowała nadwyżkami mocy, które sprzedawała sąsiadom, nawet po 24 lutego 2022 roku. Ukraiński prąd płynął do nas do października ub.r. – przestał, gdy zaczęła się rosyjska kampania rakietowa, której celem było zniszczenie energetyki Ukrainy. W sumie rosjanom udało się porazić około 40 proc. obiektów produkujących i przesyłających prąd. To, co nadal działało, zabezpieczało wyłącznie potrzeby własne Ukraińców, wyższe wraz z nastaniem jesienno-zimowych chłodów. Ukraina przetrwała, rosyjski zamysł przeniesienia jej w średniowiecze spalił na panewce. Lotnictwo rosji okazało się niedostatecznie mocne w konfrontacji z obroną powietrzną ZSU. Gdy pod koniec marca br. byłem w Odesie, zamieszkałem w hotelu z jaskrawo oświetloną fasadą. Przed urzędami, sklepami i restauracjami nadal stały generatory, ale nikt ich nie używał – prąd płynął z sieci. W kwietniu br. Kijów znów zaczął sprzedawać nadwyżki do Polski. Dla kraju, którego gospodarka funkcjonuje w realiach wojny, pozyskiwane w ten sposób środki finansowe są jak życiodajne zastrzyki. Ale skąd te nadwyżki, skoro rosjanie zdewastowali infrastrukturę? Po pierwsze, częściowo już ją odbudowano. Po drugie, najważniejsze, ukraiński przemysł działa na ćwierć gwizdka, a liczba indywidualnych odbiorców spadła. Obecnie w Ukrainie żyje 29 mln ludzi, gdy przed inwazją kraj zamieszkiwała 40-milionowa populacja.

Ukraiński wywiad upublicznił informację, wedle której rosjanie już dziś szykują się do kolejnej terrorystycznej kampanii rakietowej – dlatego tak ważna jest dalsza rozbudowa potencjału obrony powietrznej kraju. Ostatnia zima okazała się łagodna, ale czy najbliższa też taka będzie? Nie wiadomo, stąd intensyfikacja prac ukraińskich energetyków zmierzająca do tego, żeby system stał się możliwie najbardziej wydolny i pozwolił przetrwać kolejne naloty. Szybkość napraw, przy jednoczesnej dużej skali zniszczeń oraz zużycia infrastruktury, skutkuje spektakularnymi awariami. Kilka dni temu w obwodzie odeskim ponad ćwierć miliona ludzi przez wiele godzin pozostawało bez prądu. Co w wielu przypadkach oznaczało również brak dostępy do bieżącej wody. O czym piszę nie tylko po to, by poszerzyć Waszą znajomość realiów ukraińskiej codzienności. Nim doprecyzuję intencje, chciałbym zauważyć, że Polska od tygodnia zmaga się z upałami i że dla wielu z nas to dokuczliwa sytuacja. A teraz wyobraźcie sobie, że nie ma wody… Jakiś czas temu poszedłem pobiegać. Wróciłem zlany potem, a spod prysznica nie spadła nawet kropla. Godzinę później miałem spotkanie face-to-face, suchy szampon sprawy by nie załatwił. Na szczęście awarię usunięto, ale ta banalna niedogodność przez moment wydała mi się potwornym dramatem.

Wiem, jak istotna na wojnie jest woda (i nawodnienie) – zwłaszcza w gorących okolicznościach przyrody. Przerobiłem to w Iraku i w Afganistanie, zmierzyłem się z tematem w Ukrainie. Pamiętam, ile wysiłku kosztował mnie sprint przez niedługi odcinek odkrytego terenu, ostrzeliwany przez watnickiego snajpera. Był późny czerwiec, południe i niemal czterdziestostopniowy upał. Po kilkunastu sekundach biegu w kamizelce i hełmie byłem mokry jakbym wyszedł spod prysznica. W Ukrainie nie miałem okazji powtórzyć eksperymentu, jaki przeprowadziłem na sobie w Afganistanie. Któregoś razu zważyłem się przed wyjściem na patrol i zaraz po powrocie. Sześć godzin wędrówek po afgańskich wioskach, podczas których piłem wyłącznie minimalne ilości wody, przyniosły utratę dwóch kilogramów. Większość tego wypociłem. Choć byłem wówczas w szczytowej kondycji i tak czułem się wykończony. Pisałem przedwczoraj o problemach rosyjskiej logistyki na Zaporożu i w okupowanej części obwodu chersońskiego. Fiksując się na doniesieniach o zniszczonej amunicji i puszczonej z dymem żywności, pominąłem kwestię wody – a przecież to ona jest produktem absolutnie pierwszej potrzeby. I na południu też zaczyna jej moskalom brakować.

W obszarze ukraińskiej operacji zaczepnej na południu znajduje się około 50 tys. rosyjskich żołnierzy. Przy wysokich temperaturach każdy z nich potrzebuje co najmniej trzech litów wody na dobę (w Afganistanie uczulano żołnierzy, by wiosną i latem spożywali cztery litry płynów, ale tam było nieco cieplej). Czyli mamy 150 tys. litrów, 150 ton – to 30 wojskowych cystern, jeśliby wodę dostarczać w ten sposób. Kolejne 30 typowych rosyjskich ciężarówek, zakładając, że mówimy o wodzie butelkowanej. Ale trzydziestoma ciężarówkami czy cysternami problemu załatwić się nie da – transport zajmuje czas, sprzęt ulega awariom, kolumny transportowe są narażone na zniszczenia, które co jakiś czas następują. Dla zachowania płynności w danym dniu konieczne jest zatem dysponowanie co najmniej dwukrotnie większą flotą. A mowa tylko o dziennym zapotrzebowaniu – w skali miesiąca urastającym do 4,5 tys. ton – na wodę przewidzianą do wypicia. Tymczasem woda potrzeba jest także do innych celów – ta czysta choćby po to, żeby wojsko mogło się od czasu do czasu umyć i oprać. Co nie jest fanaberią, a istotnym wymogiem pozwalającym zachować odpowiednie morale i niezbędne standardy epidemiologiczne. Brudny żołnierz to chory żołnierz – po I wojnie światowej jest to kwestia niedyskutowalna. Ale jakby go nie napoić i umyć, głodny też nie może być. No i musi mieć czym walczyć.

Przy niedostatkach wody, które uwypukliły się jeszcze bardziej po zniszczeniu tamy w Nowej Kachowce, linie zaopatrzeniowe rosyjskiej armii dosłownie stały się jej liniami życia. Krwiobiegiem o spadającej wydajności energetycznej. Bez wchodzenia w zbędne szczegóły, 70 proc. dostaw dla oddziałów stacjonujących na południu Ukrainy dociera „na około” – z rosji, przez most krymski, Krym i potem na północ i wschód zajętego korytarza. Pozostałe dostawy realizowane są drogą morską – przez port w Berdiańsku oraz transportem samochodowym z zajętych w 2014 roku terenów doniecczyzny. Z uwagi na jakość dróg ta ostatnia opcja jest mocno ograniczona. Nie wspiera jej transport kolejowy z Doniecka – linia prowadząca z tego miasta przez Wołnowachę w wielu miejscach przebiega zaledwie kilka kilometrów od frontu. Eszelony byłyby zbyt łatwym celem dla ukraińskiej artylerii, więc nikt ich tamtędy nie pcha (za to zimą rosjanie próbowali odepchnąć front bardziej na północ i zachód – temu właśnie służyły rozpaczliwe ataki na Wuhłedar). A zatem dostawy przez Krym to droga, którą do rosjan na Zaporożu trafia również woda. Tymczasem wczoraj w nocy Ukraińcy zaatakowali rakietami Storm Shadow most w Czonharze, łączący kontynentalną Ukrainę z Krymem. Most stoi, choć wybito w nim potężną dziurę. Teoretycznie można by ją omijać przy pokonywaniu przeprawy, ale na ujawnionych fotografiach widać również poważne uszkodzenia jednego z filarów. Tak czy inaczej most na razie wyłączono z użytku, a rosyjskie zapatrzenia są obecnie kierowane przez drugi most w Armiańsku. Ten z kolei znajduje się już w efektywnym zasięgu himarsów…

Co więcej, ukraińsko-tatarska partyzantka na Krymie co jakiś czas atakuje linie kolejowe na półwyspie. Jest ich zaledwie kilka, więc każde „przecięcie” którejś z nitek wywołuje potężne zatory. Jeszcze węższym gardłem pozostaje most krymski, który Ukraińcy już raz z powodzeniem zaatakowali w październiku ub.r. Ukraińskie rakiety i drony co kilka dni spadają na port w Berdiańsku, konsekwentnie obniżając jego przydatność jako hubu logistycznego. To wszystko w połączeniu z regularnym niszczeniem składów armii rosyjskiej, rozmieszczonych w okupowanej części obwodów chersońskiego i zaporoskiego, przywodzi skojarzenie ze sznurem. Pętlą, która zaciska się wokół szyi zgrupowania raszystowskiego na południu. W tej analogii rozwalenie mostu krymskiego byłoby jak ostateczne zadzierzgnięcie, ale i bez tak radykalnego kroku stopniowo podduszany kontyngent w końcu wyzionie ducha. Czy raczej „wyschnie” z braku wody. Most w Czonharze pewnie nie raz jeszcze oberwie, atak na węzeł logistyczny w Armiańsku to kwestia czasu. A walki z nacierającymi na odcinku zaporoskim Ukraińcami zużywają zgromadzone wcześniej zapasy. I może o to chodzi – patrząc z ukraińskiej perspektywy? O „powtórkę z rozrywki”. Rozwalenie mostu antonowskiego i konsekwentne paraliżowanie zaplecza logistycznego dla przyczółku chersońskiego, jesienią ub.r. zmusiły rosjan do oddania Chersonia i ucieczki na drugi brzeg Dniepru. Wysiłkom ukraińskiej artylerii rakietowej towarzyszyły ograniczone działania na lądzie, podjęte latem 2022 roku. Gdy ruska logistyka zdechła, przybrały one postać regularnej kontrofensywy, która w ciągu kilkunastu dni oczyściła zachodnią część chersońszczyzny. Czy właśnie taki scenariusz dla południa Ukrainy pisze gen. Załużny?

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Ukraiński czołg w drodze na front/fot. Sztab Generalny ZSU

„Dieppe”

Spoglądam na załączoną do wpisu mapę z oznaczonymi miejscami ukraińskich ataków rakietowych, wymierzonych w składy amunicyjne i miejsca koncentracji rosyjskich wojsk. To dane za miniony tydzień, obejmujące także ostatni poniedziałek. Widać, że główny wysiłek zmierzający do „zgrillowania” sowieckiej logistyki skierowano na południe. Ukraińcy bili przede wszystkim w cele na Zaporożu i w okupowanej części obwodu chersońskiego. Co istotne, legenda nie odzwierciedla w pełni zamysłu ukraińskich planistów. W przypadku co najmniej dwóch porażonych obiektów chodziło nie tyle o zniszczenie amunicji czy siły żywej, co o puszczenie z dymem zapasów żywności. Aprowizacja to pięta achillesowa rosjan na południu Ukrainy – doniesienia o tym, że kuleje, pojawiły się już kilka tygodni temu, w ostatnich dniach przybrały postać dramatycznych relacji. Wielu wziętych do niewoli moskali wygląda na zabiedzonych i żebrze o jakikolwiek posiłek. Tradycja armii czerwonej – traktującej własnych żołnierzy jak bydło – najwyraźniej nadal obowiązuje. Gwoli uczciwości, Ukraińcy również skarżą się na nieterminowe dostawy (do oddziałów na pierwszej linii), ale czym innym jest gorąca micha podana później czy zastąpiona suchym prowiantem, czym innym zaś burczenie w pustym od kilku dni brzuchu.

No więc patrzę na tę mapę sugerującą, że zasadniczy ukraiński wysiłek wojenny koncentruje się obecnie na Zaporożu. Więc czemu u licha ataki lądowe nadal prowadzone są tam na pół gwizdka? Po prawdzie, powinna mnie zadowolić odpowiedź najbardziej oczywista – że to początek operacji kontrofensywnej ZSU i że głównie z uwagi na ograniczenia sprzętowe armii gen. Załużnego, rozkręca się ona powoli. Wojskowi mówią w takich okolicznościach o strategii „śnieżnej kuli”, której masa (objętość, średnica) rośnie stopniowo. Z zastrzeżeniem, że nie idzie tu o całkowity bezwład, a o działanie reaktywne – „wymacanie” słabszego punktu, przełamanie go, uruchomi znacznie większe rezerwy, które wejdą w wyłom i zaczną rajd. Ta „encyklopedyczna” logika to jedno; druga z opcji, o której dla zachowania rzetelności należałoby wspomnieć, zakłada, że Ukraińcom się nie powiodło. Że „odbiwszy się” od pierwszych rosyjskich pozycji, uznali dalsze działania zaczepne za niecelowe. Kontynuują je w mocno ograniczonym zakresie z przyczyn operacyjnych – by angażować rosjan na południu i zablokować przerzucanie odwodów gdzie indziej. No i propagandowych – dla podtrzymania „mitu kontrofensywy”. Z przyczyn oczywistych ta narracja jest mocno na rękę rosyjskiej propagandzie, szeroko reklamują ją też prorosyjscy aktywiści medialni w Polsce. Problem w tym, że nie sposób znaleźć przekonujących dowodów na jej poparcie. Nie są nimi w każdym razie rzekome bardzo wysokie straty Ukraińców.

W tym kontekście pozwolę sobie na dygresję – jeden z prokremlowskich propagandystów „odkleił się” do tego stopnia, że napisał kilka dni temu o zniszczeniu na Zaporożu całej czterotysięcznej ukraińskiej brygady („rannych i jeńców nie było”). „Szarża banzai” nie została zarejestrowana przez żadną rosyjską kamerę, ale kto by się przejmował brakiem dowodów? Ciekawe, że doniesienia na ten temat zbiegły się czasowo z walkami o wieś Piatichatki, którą ZSU wyzwoliły trzy dni temu (dwa dni temu podając to do wiadomości publicznej). W tych bojach polec miało kilkuset Osetyńców walczących w szeregach armii rosyjskiej (przy minimalnych stratach własnych Ukraińców). Resztki osetyńskiego batalionu uciekły z osady, ale na tyłach dopadli je rosjanie i rozstrzelali – oficjalnie jako przebranych w rosyjskie mundury ukraińskich sabotażystów. Łącznie mówimy o 400 poległych i zamordowanych Osetyńcach. Znając realia rządzące rosyjską propagandą (która lubi przypisywać własne straty przeciwnikowi i mnożyć je na przykład przez dodanie zera), łatwo ustalić, skąd wzięło się wspomniane cztery tysiące Ukraińców. Dla porządku dodajmy, że Osetia Południowa – de facto znajdująca się pod kontrolą rosji część Gruzji – liczy sobie 70 tys. mieszkańców. 400 trupów to więcej niż umiera tam ludzi przez pół roku. Oto więc kolejny przykład, że w wojnie rosjan ginie nieproporcjonalnie dużo przedstawicieli zniewolonych przez nich ludów.

Wróćmy do zasadniczego wątku – wyjaśnienie o „rozkręcającej się” kontrofensywie mnie nie zadowala (oczywiście, mogę się w tym niezadowoleniu srogo mylić), dla twierdzenia o jej niepowodzeniu nie znajduję dowodów. Istnieją jeszcze trzy wytłumaczenia ograniczonego ukraińskiego zaangażowania na południu. O jednym już kilkakrotnie wspominałem we wcześniejszych tekstach – zakłada ono, że zasadnicze uderzenie wyjdzie gdzie indziej, a aktywność na froncie zaporoskim ma jedynie odwracać uwagę. Coraz mniej w to wierzę i nie mam narzędzi, by tę hipotezę w tej chwili zweryfikować. Nad następnym scenariuszem pochylę się w oddzielnym wpisie, wymaga bowiem rozległego wprowadzenia, także w postaci historycznej analogii (z niemiecką ofensywą w Ardenach z 1944/45 roku). Dziś napiszę jednie, że mam na myśli rosyjskie uderzenie, które miałoby nastąpić na północnym odcinku frontu. W tej koncepcji odparcie kolejnej ofensywy wroga stało się priorytetem ukraińskiego dowództwa, ważniejszym niż własne działania zaczepne na południu. Sygnalizuję sceptyczny stosunek, po lekturę szczegółów zapraszam jutro (najdalej pojutrze).

Ostatnia opcja również wymaga historycznego wprowadzenia. Rajd na Dieppe z 19 sierpnia 1942 roku to nieco kulawa analogia, ale lepszej nie znajduję. Dlaczego kulawa? Wspomniana operacja zakończyła się gigantycznymi stratami aliantów – Kanadyjczyków i Brytyjczyków, w niewielkim stopniu Amerykanów – nieproporcjonalnie dużymi do tych poniesionych przez Niemców (ponad cztery tysiące zabitych i wziętych do niewoli z jednej strony, około 600 poległych i rannych z drugiej). Nie sądzę, by taki był finał działań Ukraińców, jednak zamysły alianckiego dowództwa – zwłaszcza premiera Winstona Churchilla – mogą być w istotnym stopniu tożsame z intencjami ukraińskich sztabowców.

Ale po kolei. Dieppe to francuskie miasto portowe, po przegranej przez Francję kampanii z wiosny 1940 roku okupowane przez wojska III Rzeszy. W sierpniu 1942 roku w pobliżu miejscowości wylądował aliancki desant. Jego celem było czasowe zajęcie Dieppe i okolicznych osad, zniszczenie miejscowego garnizonu oraz elementów wojskowej infrastruktury. Po wykonaniu zadania kanadyjscy i brytyjscy żołnierze mieli wrócić na łodzie i do Wielkiej Brytanii. Nie czas i miejsce, by skupiać się na dokładnym przebiegu tej jednodniowej kampanii – dość napisać, że alianci natknęli się na bardzo silny niemiecki opór, a techniczne problemy związane z transportem i lądowaniem oddziałów desantowych tylko spotęgowały trudności. Większości taktycznych zamiarów zrealizować się nie udało, Niemcy od początku panowali nad polem bitwy. Do tego stopnia, że wielu alianckich żołnierzy zaraz po wylądowaniu znajdowało się w tak niekorzystnej sytuacji, że jedynym sensownym wyjściem było poddanie się. Ale – jakkolwiek dowództwo nie spodziewało się tak wielkich kosztów – zasadnicze cele operacji zostały osiągnięte.

Jakie? Należy je rozdzielić na dwa obszary: wiedzy i korzyści politycznych. Zacznijmy od tych drugich – w połowie 1942 roku sowieci mocno naciskali na Zachód, by otworzył drugi front w Europie. Co ciekawe, Stalina wspierał w tym pomyśle prezydent USA Franklin Roosevelt, naiwnie zakładając, że już wówczas siły amerykańsko-brytyjskie byłby w stanie przeprowadzić udaną operację desantową w kontynentalnej Europie. Twardo stąpający po ziemi Churchill nie miał co do tego złudzeń i ostatecznie postawił na swoim. Dieppe było desantem „na próbę”, który z jednej strony unaocznił wszystkie słabości aliantów, z drugiej pozwalał na użycie argumentu „nie, jeszcze nie jesteśmy gotowi”. W zgodnej ocenie wielu historyków, operacje „Jubilee” była aktem natury politycznej, nie militarnej.

Zarazem pozwoliła zebrać mnóstwo informacji, wykorzystanych następnie przy planowaniu i realizacji kolejnych operacji desantowych (w Afryce, na Sycylii, w Normandii). Dla aliantów stało się oczywiste, że muszą sobie zapewnić przewagę w powietrzu, że konieczne jest uprzednie obezwładnienie możliwie największej liczby stanowisk obronnych przeciwnika, że do działań desantowych należy stworzyć wyspecjalizowane jednostki, że wymagają one potężnego wsparcia artylerii, czy wreszcie, że nie samo zdobycie przyczółku jest najtrudniejsze, lecz jego utrzymanie. Konkretna wiedza (wtedy w wielu zagadnieniach nowa!), poszerzona o rozpoznanie Niemców, ich taktyk, procedur alarmowych, jakości i bitności poszczególnych jednostek i żołnierza jako takiego. W sierpniu 1942 roku Brytyjczycy byli na wojnie trzeci rok, Amerykanie zaledwie kilka miesięcy. Za nimi były już pierwsze sukcesy, ale co do zasady dopiero uczyli się być stroną atakującą, aktywną, podobnie zresztą jak Niemcy uczyli się być w defensywie.

ZSU mają na koncie spektakularne zwycięstwo na charkowszczyźnie, żmudną, lecz i tak zakończoną sukcesem operację chersońską; pokazały już, że potrafią nie tylko się bronić, ale i wygrywać. Tyle że skala obecnych wyzwań jest zupełnie inna. Pisałem już o tym nie raz, wspomnę więc tylko, że rosjanie dobrze się do obrony Zaporoża przygotowali, słusznie zakładając, że w ostatecznym rozrachunku utrzymanie tych terenów to ich „być albo nie być” na Krymie. W dobie zwiadu satelitarnego każdy centymetr ziemi na Zaporożu został dokładnie obejrzany – dzięki NATO Ukraińcy mają dostęp do tych informacji. Lecz z tak pozyskanych danych nie da się wywieść wszystkich niezbędnych wniosków. Widać umocnienia, ale nie sposób „do spodu” ocenić ich jakości, widać żołnierzy, lecz nie wiadomo, co sobą prezentują. Z podsłuchanych transmisji można wyczytać sporo informacji, ale mnóstwo tych najniezbędniejszych pojawi się w eterze dopiero w odpowiednich warunkach. Chcemy wiedzieć, jak dowodzeni są, jak walczą rosjanie – musimy ich do tej walki skłonić.

Ufam, że rozumiecie już intencję – Zaporoże to taki „atak na próbę”. Jednocześnie w jakimś zakresie czytelny sygnał wysyłany w stronę tych, którzy oczekują od Ukrainy szybkich, zdecydowanych rozstrzygnięć – niektórych rządów, opinii publicznych, mediów.

Moim zdaniem, armia ukraińska jest dużo silniejsza niż 24 lutego 2022 roku, ale nadal niegotowa do zadania nokautującego ciosu. Zwłaszcza że rosjanie też nie stoją w miejscu i jakkolwiek lata świetlne dzielą ich od jakości „drugiej armii świata”, nie są już tym samym nieporadnym wojskiem rozgromionym pod Kijowem czy motłochem rozpędzonym na charkowszczyźnie.

Brzmi przekonująco? Pewnie niektórzy – kierując się złą wolą czy intelektualną przekorą – zarzucą mi „racjonalizację ukraińskiej klęski na Zaporożu”. Dla takich osób mam znamienną statystykę – pięć miesięcy „zimowej” ofensywy rosjan dało im 80 km kwadratowych terenu, za cenę stu tysięcy zabitych i rannych. Dwa i pół tygodnia ukraińskiej ograniczonej presji na południu pozwoliło wyzwolić 120 km kwadratowych, co kosztowało ZSU kilkuset zabitych i rannych. Nie taki był cel operacji i nie jestem „fetyszystą terenowym”, niemniej te liczby mówią nam dużo o możliwościach obu armii. O takich klęskach moskale mogą jak na razie co najwyżej pomarzyć…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Rys. Uawarinfographics

Rozmach

Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce…

A może jednak nie tak dawno i nie w tak odległej – idzie bowiem o całkiem bieżącą rosyjską narrację propagandową, uskutecznianą nie tylko przez moskali, ale i naszych skarpetkosceptyków. Tworzy ona świat równoległy, w którym niemal wszystko jest na opak lub przynajmniej w istotny sposób różne od tego, co w rzeczywistości. Świat, w którym armia neosowiecka toczy bohaterskie i zwycięskie boje, na razie w obronie, ale niebawem jak nic wykona woltę i przyleje z flanki. Ciekaw jestem, ile w tym dyletanctwa, naiwności i głupoty, ile zaś nikczemnej woli, by brać udział w kremlowskiej dezinformacji? Polityczna hucpa wokół pomysłu zbadania rosyjskich wpływów nie zmienia faktu, że problem istnieje. Że moskale mają u nas nie tylko „twardą” agenturę, ale też spore grono agentów wpływu i rzesze użytecznych idiotów, kolportujących korzystne dla Moskwy treści. Info-sferę już dawno należało poddać weryfikacji, której celem byłoby wyrugowanie prorosyjskich narracji, godzących w polską rację stanu i łamiących praworządność (dość przypomnieć, że popieranie wojny napastniczej jest w Polsce zakazane). No ale władza i służby mają, zdaje się, poważniejsze zmartwienia…

Dość narzekania, przejdźmy do sedna. „Rosyjskie śmigłowce Ka-52 zatrzymały wielką ukraińską kontrofensywę na Zaporożu”, pisze rodzimy wielbiciel ruskiego miru. Zapewniając, że istnieje na ten temat mnóstwo materiałów fotograficznych i filmowych, co jak rozumiem, ma uwiarygodnić przekaz. No więc pogrzebałem od rana pośród tych materiałów, wsparłem się także wiedzą analityków na bieżąco dokumentujących straty obu stron. Nim do tego przejdę, dwie techniczne uwagi. Po pierwsze, z dotychczasowych doświadczeń wynika, że ogólnodostępne filmy i zdjęcia ilustrują mniej więcej dwie trzecie realnie poniesionych strat. Po drugie, historia wojskowości pokazuje, że przy porównywalnym potencjale technicznym zaangażowanych w konflikt armii, strona atakująca ponosi zwykle straty dwu-trzykrotnie większe niż obrońcy.

Przez pierwsze dwa i pół tygodnia czerwca atakujący Ukraińcy stracili na Zaporożu 18 czołgów – tyle samo, ile rosjanie. Mamy tu więc relację strat 1 : 1, nie zaś 3 : 1. Co więcej, większość rosyjskich czołgów (14 sztuk) została zniszczona, połowa ukraińskich wozów mimo trafienia nadawała się do remontu (co niemal na pewno oznacza, że załoga ocalała). Nacierające ZSU po stronie strat zanotować musiały 27 bojowych wozów piechoty, w większości amerykańskich Bradleyów. Lecz tylko jedna trzecia z nich została całkowicie zniszczona – reszta to wozy porzucone na skutek uszkodzenia (najczęściej wywołanego najechaniem na minę). Nie wiem, ile z nich zostało potem odzyskanych i odesłanych na tyły do remontu; na pewno żadna z maszyn nie dostała się w ręce rosjan. Ci zaś w tej kategorii sprzętu utracili 19 wozów, z czego 16 bezpowrotnie (wypalone wraki). Relacja strat – 1,5 : 1 znów daleka jest od typowych norm; przy takim „nakładzie” rosjan, Ukraińcy powinni pozbyć się 38-57 bewupów.

Solidnie oberwały ZSU jeśli idzie o transportery opancerzone, przede wszystkim amerykańskie wozy typu MRAP. Spłonęło ich 25 sztuk, kilkanaście kolejnych zostało uszkodzonych. W tym zakresie brakuje udokumentowanych rosyjskich strat, co nie dziwi, wszak to Ukraińcy byli stroną aktywną i to ich piechotę należało podrzucić do miejsc, z których wyprowadzano ataki. W przypadku rosjan mieliśmy do czynienia przede wszystkim ze statyczną obroną wcześniej przygotowanych linii obronnych – mobilność nie była cechą ich oddziałów, nie licząc przemieszczających się na tyłach rezerw oraz nielicznych jednostek, które przeszły do kontrataku.

Co istotne, większość skasowanych MRAP-ów to zasługa śmigłowców szturmowych Ka-52. Latały one wzdłuż linii frontu, na granicy zasięgu własnych pocisków przeciwpancernych, z odległości 9-10 km rażąc ukraińskie kolumny. Szczwana taktyka, wykorzystująca fakt, że ręczne zestawy przeciwlotnicze mają zasięg o połowę krótszy. Tym niemniej bezkarność rosyjskich pilotów nie trwała długo – Ukraińcy podciągnęli „cięższą” OPL i w ciągu zaledwie sześciu dni (od 12 czerwca począwszy) na ziemię spadło sześć Ka-52. To bez dwóch zdań dobry śmigłowiec, perła w koronie rosyjskiej awiacji. Dzięki zachodniej awionice i zachodnim podzespołom wykorzystywanym w jego precyzyjnej amunicji, mający potencjał, by krzyżować Ukraińcom szyki. Nim zaczęła się inwazja, armia rosyjska miała około 120 takich maszyn, ponad jedna czwarta została już zgruzowana. Dla porządku dodajmy, że pojedynczy Ka-52 wart jest 16 mln dol., strata sześciu to niemal równiutkie 100 baniek. Za tę sumę można by kupić około… tysiąca MRAP-ów (używanych, takich, jakie dostają ZSU).

Jeśli zatem Ka-52 cokolwiek zatrzymały, to efektywność tego przedsięwzięcia jest, delikatnie mówiąc, średniawa. Z pewnością nie zatrzymały ukraińskiej presji, bo walki na Zaporożu trwają. Ale u licha, jakby na te zmagania nie patrzeć, wciąż nie ma w nich rozmachu kontrofensywy, zwłaszcza „wielkiej”. Straty, o których mowa powyżej, tylko potwierdzają doniesienia o ograniczonym charakterze działań. Ze strzępów informacji można wywnioskować, że w walkach wzięły udział elementy sześciu ukraińskich brygad, ale za każdym razem były to wydzielone, najwyżej kilkusetosobowe kontyngenty (kompanie, bataliony). Generał Załużny wciąż oszczędza swoją „żelazną pięść” – elitarne odwodowe jednostki, z których część właśnie się z Zaporoża wyniosła (a może nigdy ich tam nie było?). Czyżby miejsce, w którym się objawią, będzie prawdziwym celem ofensywy? A może nadal jest nim Zaporoże, tylko to, co do tej pory oglądaliśmy (i oglądamy), to ledwie początek rozpisanych na wiele miesięcy działań? Postaram się na te pytania odpowiedzieć w jutrzejszym wpisie.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Michałowi Strzelcowi, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Jakubowi Dziegińskiemu, Radosławowi Dębcowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Mateuszowi Borysewiczowi i Marcinowi Pędziorowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich ośmiu dni: Dominikowi Mytkosiowi, Maksymowi Kammererowi, Jakubowi Kojderowi, Czytelniczce Agnieszce, Andrzejowi Sztukowskiemu, Bogusławowi Węgrzynowi i Zbigniewowi Cichańskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Gdyby…

Na załączonym zdjęciu jeden z ukraińskich wozów bojowych Bradley, użytych na Zaporożu. Maszyna została trafiona rakietą w wieżę i stanęła w ogniu. Przewożeni żołnierze bezpiecznie opuścili pojazd, a kierowca wyprowadził Bradleya ze strefy rażenia i ugasił pożar.

W wyniku zdarzenia lekko ranny został jeden z wojskowych. Uszkodzony wóz przechodzi obecnie naprawy i niebawem wróci do linii.

Gdyby na miejscu Bradleya był sowiecki BWP/BMP-2, wóz stałby się wieloosobowym grobem.

Gdyby…

Gdyby rosyjski przemysł rzeczywiście pracował na trzy zmiany i dostarczał – jak przekonuje mój ulubiony rodzimy skarpetkosceptyk – „setki nowych czołgów i wozów bojowych”, widzielibyśmy ten sprzęt na froncie. A satelity rejestrujące poziom zanieczyszczeń nad regionami przemysłowymi rosji – także w miejscach koncentracji zakładów zbrojeniowych – nie notowałyby spadku emisji toksycznych substancji. No, chyba żeby przyjąć, że rosjanie wdrożyli proekologiczne patenty i tłuką czołgi masowo bez zwiększania obciążeń dla środowiska.

Może robią czołgi z drewna?

Może.

„Efekty ukraińskiego natarcia są mizerne, (a) straty ukraińskie przerażająco wysokie”, pisze wspomniany ulubieniec. Widać, że wziął sobie do serca słowa putina, według którego Ukraińcy stracili w Zaporożu setki czołgów i transporterów opancerzonych. Tylko gdzie u licha są te wszystkie wraki?

Pewien orczy propagandysta wskazał wczoraj jeden z nich. Uczynił to w filmie wzbogaconym dramatyczną muzyką i komentarzem, że taki los spotka kolejne ukraińskie wozy. Problem w tym, że filmował gamoń skutecznie zdenazyfikowany rosyjski tank, z mocno charakterystyczną klatką „antyjavelinową”…

Jeśli Was zaintrygowałem, przesłuchajcie rozmowę, którą przeprowadził ze mną serwis WarNews.pl. Poruszam tam zasygnalizowane wątki i mówię nieco więcej o tym, co dzieje się na Zaporożu.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Fot. ZSU