Dach

Gdy zajeżdżamy do Cyrkunów, Ihor, szef lokalnej administracji wojskowej, zabiera nas na północne obrzeża wsi. Chce, byśmy zobaczyli efekty „pracy” rosyjskiej artylerii sprzed kilku dni. Wiem, czego się spodziewać, ale mimo wszystko wypalony budynek wprawia mnie w przygnębienie. Dobrze, że rakieta typu Grad nikogo nie zabiła – gdy przyleciała, gospodarzy akurat nie było w domu. Ale na posesji obok kręcili się sąsiedzi i ci już tyle szczęścia nie mieli – ośmiu poranionym osobom ratownicy musieli udzielić pomocy medycznej.

– I tak tu żyjemy – kwituje pozbawiony domu gospodarz. – Od tragedii do tragedii – dodaje, co w jego przypadku oznacza wyjątkowo dramatyczny ciąg wydarzeń, jakby samej wojny było mało. Nim ta wybuchła, mężczyzna stracił syna, potem koronawirus zabił mu żonę. Teraz rosjanie pozbawili go dachu nad głową, przy okazji odbierając schronienie współlokatorkom – 93-letniej matce i 70-letniej siostrze. Cała trójka mieszka w budyneczku gospodarczym, w jednym, niewielkim pomieszczeniu, które służy za kuchnię, sypialnię i spiżarnię.

Za domy i mieszkania, które w wyniku działań wojennych nie nadają się do remontu, Ukraińcy otrzymują odszkodowania. Technicznie rzecz ujmując, przyznawany jest im certyfikat, który upoważnia do zakupu lokalu w innym miejscu (coś jak bon, który swego czasu dawał Polakom sposobność nabycia dowolnej usługi turystycznej o zdefiniowanej wartości). Urzędy mają obowiązek działać niezwłocznie, problem w tym, że wiele nieruchomości – zwłaszcza na ukraińskiej wsi – ma nieunormowany status prawny. Ktoś coś kiedyś kupił, od rodziny, więc po co na to „papier”, transakcję przypieczętowano alkoholem i żyło się dalej jak na swoim. Tyle że w przypadku zniszczenia domu własność trzeba udowodnić, bez tego nici z certyfikatu.

– Macie wszystkie niezbędne dokumenty? – pytam poszkodowanego 58-latka. Ten macha tylko ręką, zrezygnowany i zirytowany…

—–

W przypadku Ołeny sprawy mają się nieco lepiej – bo rodzinna chałupa nadal stoi. W marcu 2023 roku na dach posypały się odłamki rakiet, ale uszkodzenia udało się usunąć. Remontem zajęli się wolontariusze, a prace sfinansowało Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM). Niestety, nim do tego doszło deszcz wyrządził dodatkowe szkody – i choć z połatanym dachem, budynek jeszcze nie nadaje się do zamieszkania.

– Trzeba wymienić sufit i podłogi – 64-letnia wdowa jak na razie korzysta z uprzejmości sąsiadów, którzy znaleźli dla niej niewielki pokój. – Ale bez pośpiechu – kobieta uśmiecha się serdecznie. – Najważniejszy był dach, najważniejsze, że nie cieknie. Reszta nie ucieknie, damy sobie radę.

„My”, czyli Ołena i jej syn, 40-latek dopiero co zwolniony z wojska. Mężczyzna na tę chwilę niewiele przy domu zrobi – leży w szpitalu w Charkowie, gdzie przechodzi rehabilitację. Kilka tygodni temu raniono go pod Kupiańskiem, stracił oko, ma też problemy z kręgosłupem.

– Zaciągnął się na ochotnika, zaraz po wyzwoleniu Cyrkunów – Ołena wspomina zdarzenia z wiosny 2022 roku. – Ranili go latem dwudziestego drugiego, ale szybko wrócił na front. Teraz wróci do domu – na twarzy kobiety rysuje się delikatny uśmiech. Znam ten grymas matek (i żon), mimo dramatycznych okoliczności zadowolonych, że najbliższy nie będzie już się narażał, że choć okaleczony, to jednak żywy wróci do swoich.

W tym przypadku powrót syna będzie też wiązał się z finansowym wsparciem – poturbowani żołnierze otrzymują odszkodowania i renty. Ołena ma ledwie trzy tysiące hrywien emerytury (to nasze 300 zł; typowe świadczenie w Ukrainie), sama wydatkom remontowym by nie podołała.

Tyle wygrać z tego całego cierpienia…

Remonty uszkodzonych budynków mieszkalnych to działania, które PCPM realizuje w Ukrainie od zeszłego roku. Więcej opowiadam o tym w tekście, dostępnym pod tym linkiem.

*          *          *

A teraz małe ogłoszenie. Jakiś czas temu obiecałem, że pojawi się sposobność zakupu „Międzyrzecza”, w wersji z autografem i pozdrowieniami. I oto jest – powieść pojawiła się w ofercie na moim koncie na Patronite (znajdziecie ją pod tym linkiem). To nie jest nowa książka – wydałem ją w 2019 roku – ale trzy lata później mnóstwo zawartych w niej treści okazało się proroczych. Jeśli napiszę, że wiedziałem, że armia rosyjska to kolos na glinianych nogach, to skłamię. Ale jeśli przyznam, że domyślałem się rosyjskich słabości i dałem temu wyraz w książce – będzie to najprawdziwsza prawda.

Wielu moich Czytelników zna już „Międzyrzecze”, tym, którzy nie czytali, podrzucam notkę wydawniczą:

„Wojny miało nie być. Rosja boryka się z poważnymi problemami, a Polski strzegą sojusze i silna armia. Znamy te argumenty, prawda? A jednak konflikt wybucha. Pancerne zagony wroga przelewają się przez granicę niepowstrzymaną, zdawać by się mogło, falą. NATO nie śpieszy się ze zbrojną interwencją – musi nam wystarczyć wysłany wcześniej sprzęt i szczupły amerykański kontyngent. Czy dodatkowe bataliony Leopardów, kolejne F-16 i pokaźna liczba baterii Patriot pozwolą wygrać tę wojnę? Przetrwać starcie z gigantem? Naczelne dowództwo Wojska Polskiego decyduje się na wdrożenie kontrowersyjnego planu Międzyrzecze…”

Zachęceni? To polecam uwadze wspomniany link.

Polecam również przyciski „wsparciowe” – ten miesiąc okazał się wyjątkowo trudny jeśli idzie o zbieranie środków na dalszą działalność mojego „ukraińskiego raportu”. Ale zostało jeszcze kilkadziesiąt godzin lipca, może uda się ten trend odwrócić? Będę zobowiązany!

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. Moja rozmówczyni z pierwszej części wpisu/fot. własne

Zarządzanie

Zmagania w Ukrainie – jakkolwiek konwencjonalne – ugruntowały znaczenie jądrowego straszaka jako polisy ubezpieczeniowej. Kremlowskie groźby użycia broni „A” zostawiają bowiem cień niepewności co do determinacji rosjan, technicznie zdolnych do wyprowadzenia atomowego ciosu nie tylko w Ukrainę, ale i we wspierających ją członków NATO.

Gdyby nie ta niepewność (istota wspomnianej polisy), współpraca Sojuszu Północnoatlantyckiego z Ukrainą najpewniej wyglądałaby inaczej. W najgorszym dla Moskwy scenariuszu doszłoby do otwartej konfrontacji zbrojnej z Zachodem, która – zważywszy na różnice konwencjonalnych potencjałów – zakończyłaby się klęską rosji. W wersji light brak ryzyka atomowej eskalacji mógłby skłonić zachodnich przywódców do przekazania Kijowowi znacznie większej ilości i szerszego asortymentu broni ciężkiej, lotniczej, rakietowej, co oznaczałoby kolejne problemy armii inwazyjnej, a najpewniej również jej zagładę.

Tego rodzaju kalkulacje czyniono w wielu rządowych gabinetach, a dla bandyckich reżimów stało się jasne, że jedynie własny „atom” zapewnia właściwy poziom bezpieczeństwa.

—–

Myślenie w kategoriach atomowego zabezpieczenia nieobce jest też Polakom. W pierwszej połowie lat 90. prezydent Lech Wałęsa kilkukrotnie sugerował konieczność kupna ograniczonej liczby ładunków jądrowych. Taką operację można było wtedy przeprowadzić w Ukrainie – niejawnie, choć legalnie – bądź zupełnie nielegalnie w rosji. Wywiad wojskowy dysponował wówczas wszystkimi aktywami, które umożliwiłyby sukces takiej misji.

Wbrew późniejszym zaprzeczeniom i próbom obrócenia sprawy w dowcip, ów pomysł był na poważnie rozważany w gronie najwyższych dowódców Wojska Polskiego. Czy próbowano go zrealizować? Żyją w tym kraju osoby mogące opowiedzieć na ten temat kilka ciekawych historii. Rozmawiałem z nimi, przygotowując się do napisania powieści „Międzyrzecze. Cena przetrwania”; efekty tych spotkań wpłynęły na ostateczny kształt tej książki – do lektury której niezmiennie zapraszam.

Tak czy inaczej, w dochodzeniu wszczętym wiosną 2002 roku po śmiertelnym wypadku generała Aleksandra Lebiedzia, pojawił się wątek „udziału obcych służb”. Czy był to przejaw rosyjskiej paranoi, czy może śledczym udało się wpaść na jakiś trop? Faktem jest, że generał interesował się losem walizkowych ładunków jądrowych – skonstruowanych jeszcze w czasach ZSRR – a jego publiczne wypowiedzi na temat kilkunastu zaginionych sztuk naraziły go na reprymendę prezydenta Borysa Jelcyna. Nie dowiemy się, czy Lebiedź wiedział (mówił) za dużo – i dlatego zginął w katastrofie śmigłowca. Wspomniane wyżej osoby – byli oficerowie naszych służb specjalnych – zapewniały mnie, że polskie próby pozyskania „atomu” na Wschodzie były obiecujące, ale zostały brutalnie przerwane przez Amerykanów. Brutalnie, gdyż Waszyngton posunąć się miał do szantażu – „jeśli nie spasujecie, nie ma mowy o członkostwie w NATO”.

Było tak czy nie, przywołana opowieść znakomicie ilustruje nietrudną do zweryfikowania politykę USA. Stanom zależy mianowicie, by „atomowy klub” pozostał jak najmniejszy, co obejmuje również sojuszników Ameryki. Chodzi o „zarządzanie eskalacją”. W największym skrócie: im mniej posiadaczy głowic, tym mniejsze ryzyko, że ktoś ich użyje. Im mniej w tym gronie sojuszników, tym niższe prawdopodobieństwo, że USA – zobligowane przez alianse – zmuszone będą wejść w wojnę, w której już sięgnięto po broń jądrową. Czyli znaleźć się w sytuacji bliższej czarnemu scenariuszowi niekontrolowanej eskalacji.

—–

Miejmy świadomość tych uwarunkowań, zastanawiając się nad kwestią udziału Polski w programie „Nuclear Sharing”. Nawet jeśli do niego przystąpimy – użyczymy miejsc do składowania ładunków, a nasi piloci będą uczyć się zrzucania bomb jądrowych – dysponentami głowic pozostaną Amerykanie. A ci – patrz wyżej…

A więc tylko własne? Tyleż pociągająca, co nierealistyczna wizja, nie dysponujemy bowiem zapleczem technicznym i naukowym, by samodzielnie pozyskać wszelkie niezbędne komponenty. Kupno (skoro już kiedyś była taka opcja)? Nie istnieje „sklep z atomówkami”, a wydarzenia z lat 90. toczyły się w specyficznym kontekście posowieckiej zawieruchy. No i jest jeszcze kwestia politycznego klimatu – od wrogów nie kupimy, a sojusznicy nam nie sprzedadzą; nie mamy co liczyć na przymykanie oka, jakie towarzyszyło transferowi technologii nuklearnych z Francji do Izraela.

Załóżmy jednak, że przejdziemy etap amerykańskich obstrukcji, których celem byłoby uniemożliwienie nam zdobycia broni „A” – i co dalej? Czy mamy własne, odpowiednio efektywne środki przenoszenia ładunków jądrowych? Najmniejsze głowice da się umieścić w odpowiednio zmodyfikowanych pociskach artyleryjskich – i temu zdaniu pewnie byśmy podołali. Tyle że w ten sposób zyskalibyśmy sposobność do porażenia przeciwnika w wymiarze taktycznym, zabicia kilkuset, może kilku tysięcy ludzi, dajmy na to zlikwidowania brygady w jej pasie natarcia.

Bolesne? Owszem, ale ten efekt można uzyskać środkami konwencjonalnymi, no i na „ruskich” – z ich ogromną tolerancją na straty – mógłby się okazać niewystarczający.

Rzeczywista moc odstraszania zawiera się w możliwości uderzenia w ważne cele znajdujące się na głębokich tyłach przeciwnika. W strategicznym arsenale jądrowym. „Polskie kły” – pociski manewrujące JASSM – w odpowiedniej konfiguracji mogą polecieć nawet 1000 km. Wyposażone w głowice jądrowe, stałyby się bronią wybitnie groźną. Ale bez zgody Waszyngtonu nie moglibyśmy ich przezbroić, a prawdopodobnie również użyć (mogłyby nie wystartować/nie dolecieć do celu za sprawą „zaszytych” właściwości). A Amerykanie – patrz wyżej…

—–

Tylko czy naprawdę tych „atomówek” potrzebujemy?

Nie sądzę, by zarówno dla rosji, jak i dla USA, los Polski i krajów nadbałtyckich stanowił wystarczający pretekst do ryzykowania globalnej zagłady. Trochę to paradoksalne, ale możliwości obu stron – gwarantujące wzajemne zniszczenie – i jednoczesna nieistotność Rzeczpospolitej, dają nam więcej niż własne głowice.

Idźmy głębiej – rosjanie nie mogą mieć pewności, czy taktyczny wybuch jądrowy złamałby wolę oporu Polaków. Równie dobrze mógłby zwiększyć determinację obrońców. No więc jeśli nie pojedynczy, to kilka-kilkanaście-kilkadziesiąt? Do zrobienia, tylko po co zajmować zdewastowany i skażony kraj? A po co atakować, jeśli nie można zająć?

No i są jeszcze skutki ewentualnego załamania się polskiej operacji obronnej – armia rosyjska u granic Niemiec. Niechciany, zimnowojenny scenariusz, o promobilizacyjnym dla USA i zachodnich mocarstw atomowych charakterze. Możemy powątpiewać w wolę sojuszników, ale rosyjscy generałowie nie mogą sobie na to pozwolić; muszą założyć zdecydowaną ripostę.

No więc czy naprawdę tych „atomówek” potrzebujemy?

Na pewno potrzebujemy atomowego parasola, ale ten musi być skuteczny. Pozostając na gruncie realnych rozważań – winien to być parasol amerykański czy szerzej amerykańsko-brytyjsko-francuski. W jego ramach moglibyśmy być członkami programu „Nuclear Sharing” – bo to w razie potrzeby mogłoby oznaczać ułatwiony dostęp do niektórych narzędzi nuklearnego odstraszania.

Ale właśnie – mogłoby; rosjanie mówią wprost, że ten, kto spróbuje wtargnąć do rosji, stanie się celem nuklearnego odwetu. Tymczasem dziś nie mamy pełnej jasności, czy mocarstwa atomowe NATO zastosują tę samą regułę nie tyle w odniesieniu do własnych terytoriów (to akurat deklarują wprost), co sojuszników. Konkretnie zdefiniowanych. Pełnej jasności nie mają też rosjanie, ale – moim zdaniem – moc odstraszania parasola byłaby większa, gdyby Moskwie wprost powiedzieć, że próbując przenieść wojnę do krajów nadbałtyckich i Polski (Rumunii czy Finlandii), z miejsca naraża się na ryzyko atomowej riposty. Także w wykonaniu samych Polaków, korzystających z zasobów „Nuclear Sharing”. W takich okolicznościach mało prawdopodobny scenariusz konfliktu rosja-NATO – obejmujący ryzyko atomowej eskalacji – stałby się jeszcze mniej prawdopodobny.

Piłka po stronie zarządzających eskalacją.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Zdjęcie trochę majówkowe, a trochę a propos – siedzę oto w kabinie Tu-160, bombowca strategicznego, przeznaczonego m.in. do przenoszenia głowic nuklearnych. Ukraina też te maszyny miała, ale w ramach porozumień z rosją i Zachodem pozbyła się zarówno nośników, jak i atomowych głowic. Fotografia wykonana w Połtawie, gdzie niegdyś stacjonował pułk bombowy ZSRR/fot. z archiwum autora

Próg

„To był mój błąd”, przyznał generał Walery Załużny w słynnym już wywiadzie dla „The Economist”, udzielonym w listopadzie 2023 roku. „Rosja ma co najmniej 150 tys. zabitych (w całej wojnie – dop. MO). W każdym innym kraju taka liczba ofiar zatrzymałaby działania zbrojne”, mówił ówczesny naczelny dowódca ukraińskich sił zbrojnych. Tymi słowami tłumaczył się z porażki kontrofensywy na Zaporożu, sugerując, że jednym z jej celów było maksymalne wykrwawienie rosjan.

Tyle że na Kremlu nie przejęli się stosami trupów.

Nie pierwszy raz, o czym piszę w „Alfabecie…”, przywołując przykład „wojny zimowej” między ZSRR a Finlandią. W jej trakcie sowietom zadano kolosalne straty, ale to nie one przesądziły o zatrzymaniu działań wojennych. Stalin przestraszył się wizji wspólnej francusko-brytyjskiej interwencji oraz tego, że „nóż w plecy” wbiją mu hitlerowskie Niemcy. 200 tys. trucheł czerwonoarmistów i cztery razy tyle rannych (w niespełna trzy miesiące!) – a kogo to obchodzi? Na pewno nie obchodziło radzieckiego wodza.

Są więc i historyczne podstawy, by założyć, że bezwzględna determinacja Kremla to czynnik, który trzeba uwzględnić w rozważaniach o przyszłości Europy.

I taki wniosek postawiłem w „Alfabecie…”, ale w następującym później wywodzie zabrakło pewnej refleksji. Dziś dostrzegam jej istotność, stąd potrzeba, aby się tą myślą podzielić.

Do tej pory zakładaliśmy, że jako NATO mamy na rosję dwa sposoby. Opcję jądrową, której potencjał odstraszania pozostaje niezmienny. I opcję konwencjonalną, opartą na przekonaniu, że świadomość jakościowej przewagi wpłynie na kalkulacje rosyjskich władz i generałów. Doprowadzi ich do wniosku, że straty, jakie ewentualnie poniosłaby rosyjska armia, będą za duże, by agresja się opłacała.

I tak rażące dysproporcje w zakresie sił powietrznych czy dalekonośnej i precyzyjnej artylerii miały dać NATO odpowiedni bufor bezpieczeństwa. Gwarantowane rosjanom duże straty „na wejście” – u początku ewentualnej konfrontacji – zawierać w sobie wystarczający potencjał odstraszania.

Ale czy rzeczywiście zawierają?

To, co dzieje się na ukraińskim froncie, zasługuje na miano hekatomby – rosjanie giną tam „przemysłowo”. Brytyjski wywiad ujawnił właśnie dane, z których wynika, że w lutym br. każdego dnia Ukraińcy eliminowali z walki niemal tysiąc rosjan, a całkowita liczba zabitych i rannych żołnierzy putina przekroczyła już 350 tys.

Proszę sobie wyobrazić jakąkolwiek europejską armię, która ponosi takie straty – i jakie byłyby tego skutki.

A dodajmy, brytyjskie szacunki są z tych ostrożniejszych.

Tymczasem, choć padają jak muchy, rosjanie nie odpuszczają.

Pamiętam rozmowy z kilkoma generałami Wojska Polskiego, jakie przeprowadziłem, przygotowując się do napisania „Międzyrzecza”. Jedna z konkluzji brzmiała mniej więcej tak: jeśli nasza armia będzie w stanie zadać ruskim straty na poziomie 150-200 tys. zabitych i rannych, Moskwa nie zdecyduje się na agresję. A wojsko, które miałoby takie możliwości, jesteśmy w stanie zbudować.

Dziś wiemy, że rosyjski „próg bólu” znajduje się dużo wyżej. Nie mam pojęcia, ilu jeszcze rosjan musi zginąć, by w Moskwie uznano, że dalsze prowadzenie wojny nie ma sensu. Pół miliona? Milion? Więcej?

Oczywiście, sytuacja z Ukrainą jest/może być nieco inna niż w przypadku nowej wojny. Niewykluczone, że Kreml – wyposażony w wiedzę, którą dysponuje w tej chwili – w ogóle by „specjalnej operacji wojskowej” nie wszczynał. Teraz zaś brnie w nią, bo skoro już tak wiele „zainwestowano”, to  nie można się wycofać. W takim ujęciu „wejściowy próg bólu” wcale nie musi być tak wysoki, jak nam się dziś, „po Ukrainie”, wydaje.

Ale dla własnego bezpieczeństwa powinniśmy założyć, że ryzyko wysokich strat może nie być dla rosjan wystarczająco odstraszające. Co w tej sytuacji zrobić?

Postawić ich przed ryzykiem BARDZO wysokich strat.

Są na to dwa sposoby: dalsza rozbudowa potencjału konwencjonalnego, by zwiększyć jego śmiercionośne możliwości. Europejskie armie – które przed dwoma dekadami na dobre weszły w model lekkich sił ekspedycyjnych – mają w tym obszarze wiele do zrobienia. Drugi sposób wiąże się z arsenałem jądrowym i regułami jego użycia (także, a może zwłaszcza w sytuacji obstrukcji Amerykanów; kontynent, o czym często zapominamy, ma do dyspozycji zasoby Francji i Wielkiej Brytanii).

Doktryny obronne naszych atomowych mocarstw pozostają niedookreślone (NATO, jako struktura, nie ma „własnej” broni jądrowej). Poza ukrywaniem realnych możliwości chodzi też o strategiczną niejednoznaczność – celowe postawienie przeciwnika w sytuacji niepewności, dotyczącej skali i charakteru reakcji obronnej. „Użyją (atomówek), nie użyją? Zrobią to od razu czy zaczekają na rozstrzygnięcia konwencjonalne?” – efektem kalkulacji takich ryzyk może być zaniechanie agresji.

Może, ale nie musi, zwłaszcza w przypadku ewidentnie bandyckiego reżimu. Który zasługuje na coś więcej niż „subtelne” groźby. Zachód (Europa) winien postawić sprawę jasno – przy każdej sposobności wprost dawać do zrozumienia, że już samo fizyczne przekroczenie granicy sojuszniczej wspólnoty będzie uznane za „ekstremalne zagrożenie” i wystarczający pretekst do użycia broni jądrowej.

Użyjemy-nie użyjemy – to już inna kwestia. Ale sprawmy, by bandyci nie mogli oceniać tego ryzyka jako znikomego.

Szanowni, piszę dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Jestem wdzięczny za dotychczasowe subskrypcje i „kawy”, proszę też o następne, by móc dalej kontynuować pisarsko-dziennikarską aktywność. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. Wyimek z ujawnionych informacji wywiadowczych, o jakich piszę w tekście.

PS. Zapraszam Was do obejrzenia/odsłuchania rozmowy, jaką przeprowadził ze mną Mateusz Grzeszczuk z Podróży bez Paszportu. Rozwijam tam kilka wątków istotnych w ostatnim czasie.

Okazja

O nieuzasadnionym czarnowidztwie co do przyszłości Ukrainy, ale i o wyśrubowanych oczekiwaniach (także moich!) odnośnie wyniku wojny. O niezaprzeczalnym ukraińskim sukcesie, ale i straconych szansach – Ukrainy, Polski, całego Zachodu. O możliwej zmianie paradygmatu prowadzenia wojny na skutek ukraińskich doświadczeń. O rosyjskim bestialstwie (także o tym, jak bardzo się w tej kwestii pomyliłem) i konformizmie. O ukraińskiej potrzebie zachowania normalności. O tym, w że państwie walczącym o słuszną sprawę wcale nie jest tak, że nagle wszyscy stają się z automatu dobrzy i uczciwi (a więc również i o mojej naiwności). O rosyjskim rabunku populacyjnym oraz groźbach wysuwanych wobec krajów NATO. O tym wszystkim opowiadam w wywiadzie dla portalu Onet.pl, który przeprowadził ze mną Mateusz Zimmerman.

Poniżej zapis rozmowy. Mimo odmiennych standardów obowiązujących na blogu, zachowałem oryginalną pisownię wywiadu – stąd rosja i rosjanie z wielkiej litery.

Zapraszam do lektury – a jeśli ktoś woli czytać w layoucie onetowskim, artykuł znajdzie pod tym linkiem.

*          *          *

– Pisze pan o tej wojnie regularnie – dlatego zakładam, że siadając do pracy nad książką podsumowującą dwa lata rosyjskiej inwazji, trzeba się było od codziennych doniesień „odsunąć”, tak aby móc dostrzec większy i głębszy obraz. Co pan dzięki temu zobaczył?

– Że przy wszystkich zastrzeżeniach, o których opowiem za moment, mamy do czynienia z wielkim ukraińskim sukcesem.

Widzę w ostatnich tygodniach, że polska opinia publiczna w sprawie tej wojny pada ofiarą czarnowidztwa. Słychać to w mediach głównego nurtu, od wszelkiej maści komentatorów. Można odnieść wrażenie, że ukraińska obrona stoi u progu straszliwej katastrofy. To jest perspektywa „tunelowa”, obejmująca ledwie wycinek tych dwóch lat.

– Ale od tego nie uciekniemy. Upadła Awdijiwka, niedobory amunicji po stronie ukraińskiej nie są tajemnicą, okoliczności odwołania generała Załużnego też trudno postrzegać jako dobry znak – za to destrukcyjny zapał Rosjan nie słabnie…

– Obserwowałem na własne oczy kilka różnych konfliktów, dostrzegając, że każda wojna ma własną dynamikę, zmienność. Dzięki temu wiem m.in., że kiedy w ocenach zaczynają brać górę silne emocje, to trzeba je wyhamować – by nie pomylić się w ocenie sytuacji.

Mówiąc to nie ukrywam, że w ciągu tych dwóch lat sam takim emocjom ulegałem. Było we mnie sporo euforii, kiedy Rosjan udało się pogonić spod Kijowa albo gdy Ukraińcy przeprowadzili błyskotliwą operację charkowską. Nie potrafię zaprzeczyć, że na skutek tych wydarzeń i ja ustawiłem poprzeczkę oczekiwań wobec rezultatów wojny nieco za wysoko.

Bo to, co dzieje się dziś na froncie, nie napawa optymizmem. I skłania do stwierdzenia, że wojna w Ukrainie z dużym prawdopodobieństwem nie zakończy się tak, jakbyśmy sobie życzyli – czyli odzyskaniem przez Kijów wszystkich okupowanych terytoriów i miażdżącą klęską Rosji.

– Gdzie więc ten sukces?

– Ukraina już wygrała niepodległość. Zasadniczy cel agresji Putina – zajęcie dużej części tego państwa i podporządkowanie sobie całej reszty – nie został zrealizowany i nic nie wskazuje na to, by do tego doszło.

Ukraina toczy obecnie wojnę o kształt granic, a nie o to, czy nadal będzie odrębnym, suwerennym państwem z własną tożsamością. Jeśli to zestawimy ze wszystkim, co dwa lata temu wiedzieliśmy o różnicy potencjałów między Rosją i Ukrainą, to należy mówić o sukcesie Kijowa.

– Sam pan jednak przyznał, że stan bieżący nie napawa optymizmem.

– Jeden z kluczowych problemów ukraińskiej armii dotyczy dziś mobilizacji. Jej dotychczasowa formuła polegająca na oszczędzaniu młodszych pokoleń, jest nie do utrzymania. Front tak przetrzebił starsze roczniki, że bez młodych mężczyzn nie sposób odtwarzać stanów osobowych. Ba, nie sposób zachować podstawowych zdolności armii, bo przecież wielu „dziadków” – panów w wieku 45 plus – siedzi w okopach od dwóch lat i jest na granicy fizycznego i psychicznego wyczerpania.

Z drugiej strony, o czym słyszymy mniej, Rosjanie mają podobne problemy. Owszem, nadal mogą rzucić na front więcej ludzi niż Ukraińcy, ale nie są w stanie zdominować przeciwnika ilościową przewagą. Ich zasoby mobilizacyjne też nie są niewyczerpane.

– A kwestia amunicji?

– Do Ukraińców nie dociera jej dziś ani tyle, ile im obiecano, ani tyle, by zrównoważyć rosyjską siłę ognia. A przecież, jakkolwiek dzielni by nie byli, muszą mieć czym strzelać. Ale! To właściwy moment, by poczynić pewne zastrzeżenie: otóż moim zdaniem, kwestia pocisków artyleryjskich jest w publicznej debacie nadmiernie fetyszyzowana.

Wojna w Ukrainie nabrała charakteru dronowego. Niedostateczną ilość amunicji Ukraińcy zręcznie kompensują właśnie przy pomocy aparatów bezpilotowych; to one przejęły przynajmniej niektóre zadania artylerii. Po drugiej stronie – w innym zakresie, ale również borykającej się z niedostatkiem luf i wsadu – jest podobnie.

– A to nie jest raczej przymus podyktowany właśnie brakiem amunicji do armat, szczególnie tej precyzyjnej, a nie taktyka z wyboru?

– Oczywiście, że chodzi o mechanizm adaptacyjny, wynikły z faktu, że w Ukrainie nie walczą dwie zaawansowane technologicznie armie. Obie strony toczą „bieda-wojnę”. Specyficzną, ale i pouczającą dla reszty świata. Nie chcę tego przesądzać, ale mam przeczucie, że coraz szersze wykorzystanie dronów może zachwiać dotychczasowym kanonem używania artylerii na polu bitwy. Już choćby dlatego, że dron jest dużo tańszy niż pocisk.

– Jakiego rzędu to różnice?

– Typowy natowski pocisk kalibru 155 mm kosztuje w tej chwili parę tysięcy dolarów. Amunicja kierowana – czyli np. pocisk Excalibur i podobne rozwiązania – może być i kilkadziesiąt razy droższa. Tymczasem prosty dron to wydatek rzędu kilkuset dolarów, a ładunek wybuchowy, który można przenieść przy pomocy tego urządzenia, to kolejne kilkaset.

Oczywiście to nie działa tak, że wysłanie jednego drona przekłada się na jeden zniszczony czołg albo jednego zabitego żołnierza po stronie wroga – choćby dlatego, że obie strony stosują różne techniki zakłócania i strącania dronów. Ze stu aparatów do celu dotrze kilkanaście, na niektórych odcinkach frontu ledwie kilka.

– I to jest zadowalający odsetek?

– Bardziej zadowalający niż w przypadku tradycyjnej artylerii. Mało kto ze „zwykłych zjadaczy chleba” wie, że tylko promil wystrzeliwanych przez nią pocisków wyrządza przeciwnikowi fizyczne szkody, rozumiane jako zabicie czy zranienie. Nie mówię tu oczywiście o amunicji precyzyjnej. Z czysto księgowego punktu widzenia skuteczność artylerii jest niska – i stąd moje podejrzenie, że powszechne wykorzystanie dronów może doprowadzić do zmiany paradygmatu, w którym artyleria pozostaje „bogiem wojny”.

Z dronami w tym konflikcie może być inny problem: duża część podzespołów wykorzystywanych przy ich produkcji pochodzi z Chin. A przecież możemy wyobrazić sobie sytuację, w której Chińczycy zamykają temu czy innemu państwu albo organizacji dostęp do tych części – a z pewnością nie byłaby to Rosja, której Pekin w tym konflikcie sprzyja.

– Użył pan pojęcia: bieda-wojna – mamy tu technologiczne zapóźnienie, posowieckie nawyki, choćby taktyczne, i gospodarowanie ciągłym niedoborem. Czy armie NATO mogą się czegoś z tej wojny dowiedzieć?

– Nie tylko zachodnie opinie publiczne, ale również analitycy militarni i zawodowi wojskowi, przez lata trwali w przekonaniu o wysokiej jakości rosyjskiego wojska. Tymczasem Ukraińcy pokazali, że „druga armia świata” nie jest w stanie prowadzić nowoczesnej wojny o dużej intensywności – w sposób, który dawałby natychmiastowe i nokautujące rozstrzygnięcia.

– To wniosek ogólny, a jakiś konkret?

– Jako się rzekło, nie wiem, czy drony zdeklasują artylerię, ale już dziś – w oparciu właśnie o ukraińsko-rosyjskie doświadczenia – trudno wyobrazić sobie budowanie świadomości sytuacyjnej na polu bitwy bez ich udziału. To nie pozostanie bez wpływu na procesy modernizacyjne sojuszniczych armii, a przynajmniej nie powinno.

– Wracając do kondycji Rosjan: nie taki diabeł straszny, jak go malowaliśmy?

– Kilka lat temu napisałem powieść „Międzyrzecze. Cena przetrwania”. Osadziłem jej akcję w realiach hipotetycznej wojny polsko-rosyjskiej. Czytelnicy, którzy tej książki nie znają, mogą teraz do niej sięgnąć, by przekonać się, że w jakimś sensie przewidziałem przebieg wojny w Ukrainie. Mówię tu o założeniu, że armia średniej wielkości europejskiego państwa może skutecznie walczyć z rosyjską inwazją.

– Pan się już wcześniej naoglądał wojny z bliska. Czy coś pana w wojnie – rozumianej jako ponadczasowe zjawisko – zdziwiło, kiedy przyglądał się tej konkretnej?

– Odwołam się jeszcze raz do „Międzyrzecza”, bo czytelnik znajdzie tam też dowód na to, że jednego nie potrafiłem przewidzieć. Otóż zakładałem, że Rosjanie – jako armia – nie będą bestialscy.

Pochodzę z Torunia. W tym mieście nadejście Armii Czerwonej w 1945 roku, chociaż wiązało się z wyzwoleniem, było postrzegane jako koszmar – a to z powodu gwałtu, jakiego radzieccy żołnierze dopuścili się na ludności cywilnej. Niby miałem więc w głowie różne schematy myślowe, dotyczące „wojska ze Wschodu”. Tyle że odłożyłem je na półkę o nazwie „historia”. Założyłem, że mamy XXI wiek…

– Że wojny wyglądają inaczej – to pan chce powiedzieć?

Bo wyglądają, humanizują się. To z jednej strony efekt postępu technologicznego, z drugiej humanistycznej refleksji, która szeroko rozlała się zwłaszcza po świecie zachodnim.

Co do tego, kim jest Putin i czym jest putinizm, nie miałem wielkich złudzeń – ale zakładałem, że idee związane z wartością ludzkiego życia przenikły również do Rosji. I że przełożą się na sposób prowadzenia wojny.

– To chyba nie pan jeden się w tym pomylił.

– Tak – ale to żadne pocieszenie.

Już drugiego dnia pełnoskalowej inwazji widzieliśmy, jak Rosjanie przy użyciu wyrzutni Grad ostrzeliwują Saltówkę – dzielnicę mieszkaniową w Charkowie. Potem przyszły doniesienia z Mariupola, rujnowanego przez artylerię i lotnictwo.

Kiedy Ukraińcy odzyskali kontrolę nad Buczą, Irpieniem, Borodzianką i całą masą innych miejscowości, było już w pełni jasne, że Rosjanie po prostu wprzęgli barbarzyństwo w swój sposób prowadzenia wojny. „Na Wschodzie bez zmian”, skonkludowałem mocno tym zawiedziony.

– Zdaje się, że nie doceniliśmy przemocy jako fundamentu życia społecznego w Rosji.

– Przemoc to jedno, ale nie zapominałbym też o konformizmie. Putin nie musi się dziś obawiać żadnego istotnego oporu społecznego, jeśli chodzi o wojnę. Możemy sobie wyobrazić, że gdyby nasiliła się akcja mobilizacyjna w większych miastach, pojawiłyby się zarzewia buntu – ale to byłby sprzeciw oparty nie na wartościach, a na strachu o życie potencjalnych poborowych.

Zresztą, to już i tak byłoby coś. Po wybuchu wojny w Czeczenii w Rosji mocno uaktywnił się Komitet Matek Żołnierzy – dziś nic takiego się nie dzieje. Protesty, jeśli o jakichś słyszymy, dotyczą np. tego, że żonie jakiegoś żołnierza pensja nie wpłynęła na konto w terminie. Putinizm, niestety, do spodu przeorał także etyczno-moralną kondycję rosyjskiego społeczeństwa.

– A co pan w wojnie zobaczył niezmiennego?

Zdolność ludzi do adaptacji do nienormalnych warunków. Zawsze mnie to fascynowało, choćby z uwagi na moje socjologiczne wykształcenie.

Widziałem to na wojnie już wcześniej, również w Ukrainie podczas poprzedniej odsłony konfliktu. Mam mnóstwo takich wspomnień – oto jestem 15-20 kilometrów od linii walk, słychać artylerię, co jakiś czas nawet spada w okolicy jakiś pocisk. Część mieszkańców oczywiście uciekła, ale życie toczy się w miarę normalnym rytmem: jest sklep, jeżdżą auta, działa szkoła i przedszkole itd. Gdyby „wyłączyć fonię”, można by odnieść wrażenie, że nic się nie zmieniło.

Na przełomie września i października ubiegłego roku objechałem spory kawał Ukrainy. Byłem w miejscowościach przyfrontowych, gdzie właściwie żadnych ludzi już nie było. Ale w odległości kilkudziesięciu, a już na pewno kilkuset kilometrów, toczyło się zwykłe życie. W Połtawie widziałem wycieczki szkolne, pełne restauracyjne ogródki, w których poza zwykłymi nasiadówkami odbywały np. urodzinowe imprezy.

Zresztą, co tu dużo mówić – w Chersoniu, w bezpośrednim zasięgu rosyjskich armat, w takim właśnie ogródku zjadłem kilka razy obiad.

– Pozór normalności?

– Wszystko to, co uważamy za normalność i z czym jesteśmy oswojeni. O wojnie przypominają Ukraińcom alarmy przeciwlotnicze, choć ludzie na nie zwykle już nie reagują. Czytać o takim przystosowaniu w książkach to jedno, a widzieć je na własne oczy to coś innego. Za każdym razem, od lat, zmagam się z poczuciem surrealizmu.

– Skoro mowa o normalności w Ukrainie – jakimś wstydliwym objawem tejże jest powrót korupcji.

– Na początku inwazji to zjawisko z jednej strony osłabło, z drugiej – woleliśmy go nie widzieć i sami Ukraińcy chyba też. Pamiętam, jak podczas walk o Czernihów dotarły do mnie doniesienia, że ukraińskim żołnierzom jakiś zaopatrzeniowiec oferował „wykupienie” dodatkowej amunicji. Nie dałem temu wiary, choć przecież taka historia nie powinna mnie zaskakiwać – natykałem się na różne oblicza korupcji podczas moich wcześniejszych podróży do Ukrainy.

Kraj zmaga się z tą plagą od zarania niepodległości. Do tego dochodzi uniwersalna prawidłowość: gdzie toczy się wojna, tam zawsze pojawiają się tłuste koty, które się na niej pasą.

Warto to widzieć we właściwych proporcjach. Sam długo sobie idealizowałem obraz Ukrainy. Zakochałem się w kraju, który chce zmiany, wydostania się z posowieckiej strefy wpływów. Nie mówię, że korupcja to unieważnia – mówię, że to nigdy nie działa tak, że w państwie walczącym o słuszną sprawę nagle wszyscy stają się z automatu dobrzy i uczciwi.

– Pan pokazuje na paru przykładach, że ta wojna ma wymiar także grabieżczy – ta jej warstwa jest chyba nie do końca dostrzegana na Zachodzie.

– Rzeczywiście łatwiej nam widzieć ten konflikt w kategoriach terytorialnych czy czysto militarnych – czyli to, że Moskwa traktuje Ukrainę jako teren do zbudowania sobie głębi strategicznej, czegoś w rodzaju bufora, który miałby chronić miękkie podbrzusze Matki Rosji. Ale tam pod spodem jest jeszcze coś innego: próba potraktowania Ukrainy jako wartościowego zasobu ludzkiego.

Rosyjskie społeczeństwo jest w koszmarnym stanie, jeśli idzie o demografię i zdrowie publiczne. Mówię m.in. o średniej długości życia i dostępie do opieki medycznej – te i inne wskaźniki lokują Rosję poza kręgiem krajów rozwiniętych.

Oczywiście jej mieszkańcy są świadomi, w jakim państwie żyją. Ale jakakolwiek perspektywa zmiany tego stanu rzeczy łączy im się w głowach z przywiązaniem do statusu mocarstwa. I dla jego utrzymania są gotowi popierać takie narzędzia, które w kategoriach cywilizowanego świata się nie mieszczą.

– Na przykład grabież dzieci?

– Nie tylko. W 2014 roku Rosjanie zajęli Krym: powiększyli swój rezerwuar demograficzny o 2,5 mln ludzi, i to bez większych kosztów. „Specjalna operacja wojskowa” też miała tak wyglądać.

Z perspektywy dzisiejszej Rosji, Ukraina to kilkadziesiąt milionów ludzi: białych – w rozumieniu: „lepszych” od ludów azjatyckich czy kaukaskich – prawosławnych i stosunkowo dobrze wykształconych. A przede wszystkim: kulturowo bliskich, co ułatwia ich „wchłonięcie”.

– Bliskich?

– Niezależnie od w pełni zrozumiałej chęci Ukraińców do zerwania więzi z rosyjskością, tej kulturowej bliskości nie da się zaprzeczyć. Tylko że Rosja dla Ukraińców nie jest cywilizacyjną obietnicą ani punktem odniesienia. Ukraińskie społeczeństwo w miażdżącej większości wybiera dziś Zachód, jego wartości, nie „ruski mir”. Moskwie, która nie może zdobyć „serc i umysłów” tych ludzi, pozostaje metoda populacyjnego rabunku.

– Zachód nie zostawił Ukrainy samej po inwazji – ale jednocześnie jego wsparcie bez przerwy podlega zasadzie: za mało, za późno. Teraz widzimy, jak przykręcenie amerykańskiego kurka z pomocą wojskową przekłada się na sytuację na froncie. Co myśleć o tych sprzecznościach?

– Przed 24 lutego 2022 roku nie było na Zachodzie wielkiego przekonania, że Ukraina przetrwa. To przekładało się na symboliczne dostawy broni, obliczone na to, żeby napsuć Rosjanom krwi, gdyby się jednak porwali na inwazję. Kiedy okazało się, że armia najeźdźcy nie jest wcale niezwyciężona i jej pokonanie nie byłoby cudem, pojawiła się w zachodnich elitach obawa.

Uznano, że Rosji nie można pokonać szybko ani zdecydowanie, bo skutkiem byłby kolaps państwa rosyjskiego, co z kolei byłoby straszliwym scenariuszem – mówimy bowiem o kraju, który dysponuje sześcioma tysiącami głowic nuklearnych. A co jeśli wpadną one w ręce podmiotów mających „jeszcze krótszy lont” niż obecne kremlowskie władze? Ten lęk do dziś kształtuje myślenie zachodnich elit o zbrojnym wspieraniu Kijowa. Dawano więc Ukrainie dość, by Rosjanom uniemożliwić zajęcie tego kraju – ale zarazem nie tyle, by Ukraińcy mogli przepędzić najeźdźców z własnej ziemi i wybić im z głowy ewentualną powtórkę.

Ale i nie zapominajmy o zdolnościach armii ukraińskiej do absorpcji zachodniego sprzętu. Na Zaporożu widzieliśmy, czym się może skończyć użycie świetnych skądinąd niemieckich czołgów w sposób, do jakiego nawykli Ukraińcy. Leopardy po prostu nie miały szans zrealizować swoich zadań. Takie epizody mówią nam, jak ważne jest szkolenie. Prawdziwe, rozłożone w czasie, a nie powierzchowne, trwające kilka czy kilkanaście tygodni.

– Od kilku tygodni coraz częściej słychać, że Rosja w perspektywie kilku lat może spróbować ataku na któreś z państw NATO. To są pańskim zdaniem realistyczne ostrzeżenia?

– Jeśli ktoś stawia prognozę, w której Rosjanie za dwa-trzy lata wjeżdżają do Polski na czołgach, to tego rodzaju wizje trochę mnie śmieszą.

Ta armia nie była i nie jest w stanie poradzić sobie z Ukraińcami, a przecież to ich musiałaby najpierw pokonać, żeby ruszyć dalej na zachód. Mało tego: w takim scenariuszu nadziałaby się na wojsko natowskie – o wiele bardziej zaawansowane technologicznie.

Moim zdaniem, pojawianie się takich przewidywań wynika z dwóch powodów. O jednym powiem za chwilę, drugi wiąże się ze specyfiką współczesnych mediów. Straszenie po prostu się opłaca: ludzie lubią się trochę bać, a media lubią na tym zarabiać.

– Jeśli więc nie próba inwazji – to co?

– Zagrożenia hybrydowe. Próby wzniecania niepokoju wszędzie tam, gdzie można wykorzystać choćby rosyjską mniejszość – czyli w państwach bałtyckich. Sabotaż. Dywersja. Dezinformacja.

To ostatnie wydaje mi się szczególnie groźne. Rosjanie bardzo sprawnie używają rozmaitych technik dezinformacyjnych, by doprowadzić do sytuacji, w której obywatele państw NATO i UE nie wierzą swoim rządom. Przed wojną mieliśmy próbkę takich działań w kwestii pandemii i szczepień – Rosjanie znakomicie to rozgrywali.

Mówimy o metodzie małych kroków, mało widocznych na co dzień – i dlatego wydaje mi się ona tak niebezpieczna. Efektem ma być „poszatkowanie” zachodnich opinii publicznych, sparaliżowanie ich przez wzajemną nieufność – i to wszystko ma upośledzać procesy decyzyjne, gospodarcze, a w ostatecznym rozrachunku również zdolności militarne Zachodu. Tego powinniśmy się obawiać.

– A rosyjskich czołgów nie?

– Ryzyko, że Rosja przyniesie tutaj wojnę i zaleje Europę wojskiem jest znikome. Jeśli ten scenariusz budzi w kimś lęk, to mogę odpowiedzieć tylko w jeden sposób: można to ryzyko obniżyć jeszcze bliżej zera. Jak? Pomagając Ukrainie. Tu i teraz.

To w tym prostym przekazie kryje się drugi powód alarmistycznych doniesień. Mają nas one zmobilizować.

Po dwóch latach tej wojny jest we mnie rozczarowanie i optymizm. Rozczarowanie – bo Zachód przegapił już kilka okazji, żeby Rosję po prostu pokonać. Znieść egzystencjalne zagrożenie dla Wschodu kontynentu. Optymizm – bo to ciągle jest możliwe. Pozwólmy Ukraińcom prowadzić wojnę bez niedostatków, dajmy im wszystkie niezbędne narzędzia. A dostaniemy Rosję tak osłabioną, że niezdolną do agresji na wiele, wiele lat. Ukraina wciąż może nam wywalczyć czas na zbrojenia, konwersję przemysłu, ściślejszą integrację. Jeśli go dobrze wykorzystamy, „okienko strategicznych okazji” może się dla Moskwy już nigdy nie otworzyć.

– Dziękuję za rozmowę.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. Okaleczona Saltówka, gdzie niemrawo – z uwagi na brak pieniędzy – toczy się odbudowa/fot. własne

Obrona

„Uwaga, uwaga! Rząd Tuska, w razie wojny był gotowy oddać połowę Polski. Plan użycia Sił Zbrojnych, zatwierdzony przez ówczesnego szefa MON Klicha zakładał, że samodzielna obrona kraju potrwa maksymalnie dwa tygodnie, a po siedmiu dniach wróg dotrze do prawego brzegu Wisły”, mówi Mariusz Błaszczak w udostępnionym w weekend nagraniu. Spot to element kampanii wyborczej, jego celem jest próba dyskredytacji najpoważniejszego przeciwnika politycznego obecnego obozu władzy. Walka polityczna w Polsce ostatnich lat cechuje się wyjątkową brutalnością, do czego wielu z nas już przywykło. Oskarżenia największego kalibru nie uchodzą więc za coś nadzwyczajnego. Rzecz w tym, że wspomniany filmik poprzetykano zdjęciami i wyimkami z dokumentu o nazwie „Plan użycia sił zbrojnych RP Warta 01101” z 2011 roku, na tę okoliczność – w nieznanym zakresie – odtajnionego przez ministra Błaszczaka. „Dokumenty dobitnie pokazują, że Lublin, Rzeszów i Łomża mogły być polską Buczą. Prawo i Sprawiedliwość to zmieniło i będzie broniło każdego skrawka Polski”, zapewnia szef MON.

Po stronie opozycji zawrzało, gotuje się również w środowisku analityków militarnych. Pojawił się postulat postawienia Błaszczaka przed trybunałem stanu za wykorzystanie tajnych dokumentów do partyjnego spotu. Z drugiej strony politycy zjednoczonej prawicy i związane z nimi media jak mantrę powtarzają, że pomysł ustanowienia linii obronnej na Wiśle to zdrada. Głupota goni głupotę, giną po drodze racjonalne argumenty i fakty. Pozwólcie, że odniosę się do sprawy „na sucho”.

Zacznijmy od rzekomej nielegalności działań Mariusza Błaszczaka. Jeśli dokument został odtajniony – a na ujawnionej okładce stoi to jak byk – nie ma podstaw prawnych do pociągania ministra do odpowiedzialności. Otwartym pozostaje pytanie, czy dokumenty oznaczone gryfem „ściśle tajne” należy upubliczniać, czyniąc z nich element kampanii wyborczej, ale to kwestia obyczaju (zgody na pewne praktyki) niż ściśle prawna. A przecież tak naprawdę nie wiemy, co dokładnie zostało odtajnione. Analiza treści dostępnych materiałów skłania mnie do wniosku, że Błaszczak nie posłużył się zasadniczą częścią dokumentu „Plan użycia sił zbrojnych RP”, a jedynie wprowadzeniem do niego. Określa ono warunki, w jakich znajduje się (znajdowała się w 2011 roku) Polska oraz bardzo ogólnikowo prezentuje związane z tym możliwości militarne. Nie są one żadną sekretną wiedzą, ba, rozważania na temat koncepcji obrony Polski od dawna stanowiły, stanowią i będą stanowić przedmiot choćby akademickich dyskusji. Ramy wyznaczane przez geograficzne, ekonomiczne, polityczne i typowo wojskowe realia są w gronach eksperckich powszechnie znane, wybrane elementy tych dociekań wchodzą w skład wiedzy potocznej. To, że Wisła stanowi naturalną rubież obronną, jest oczywistą-oczywistością nawet dla militarnych laików. Czyżby więc nic złego się nie stało?

Stało. Sugestie, że armia była gotowa oddać pół kraju bez walki, godzą w dobre imię wszystkich żołnierzy Wojska Polskiego. Wypowiedziane przez ich cywilnego zwierzchnika, są jak policzek skwitowany splunięciem. Gdyby polską polityką rządziły zasady honorowego postępowania, taki „wypadek przy pracy” skończyłby się zniknięciem Mariusza Błaszczaka ze sfery publicznej. Na zawsze.

Kłamstwo ministra ma kilka „krótkich nóg”. Zacznijmy od kwestii odpowiedzialności politycznej (i urzędniczej). „Plan…” z 2011 roku to dokument wykonawczy do „Strategii Bezpieczeństwa Narodowego” z 2007 roku, zatwierdzonej przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego na wniosek premiera Jarosława Kaczyńskiego. W punkcie 99. „Strategii…” czytamy: „Liczebność Sił Zbrojnych RP w najbliższej przyszłości nie będzie ulegać istotnym zmianom. (…) Będzie natomiast postępował proces profesjonalizacji sił zbrojnych (…)”. Innymi słowy, to ówczesne pisowskie władze zdefiniowały, że idziemy w model małej (nieco ponad 100-tysięcznej), profesjonalnej armii. I w oparciu o takie założenie zażądano od wojskowych przygotowania planów operacji obronnej. Nim ten wątek rozwinę, przyjrzyjmy się jeszcze datom. Prezydent RP zatwierdził „Strategię…” 13 listopada 2007 roku. Polska była wówczas tuż po wyborach, które PiS przegrało, oddając władzę koalicji PO-PSL. Tyle że rząd Donalda Tuska powołano 24 listopada 2007 roku, prezydent Kaczyński podpisywał więc dokument przedłożony mu przez „stary” rząd. Dlatego na wniosku widnieje podpis Prezesa Rady Ministrów Jarosława Kaczyńskiego.

Na ujawnionych przez Błaszczaka dokumentach „Planu użycia…” podpis złożył gen. Mieczysław Cieniuch, w 2011 roku szefa Sztabu Generalnego WP. Bo to do sztabu generalnego poszło zlecenie przygotowania dokumentów wykonawczych do „Strategii…”. W 2007 roku „pierwszym żołnierzem Rzeczpospolitej” był gen. Franciszek Gągor, wybrany na to stanowisko przez prezydenta Kaczyńskiego. Ale Gągor zginął w katastrofie smoleńskiej. Cieniuch czy Gągor, „Plan…” i tak napisali podwładni generałów, ten sam zespół oficerów. Kto twierdzi inaczej, ten nie rozumie, że armia funkcjonuje w warunkach instytucjonalnej ciągłości i zmianom „czapki” nie towarzyszy – jak w polityce czy w upolitycznionych urzędach i spółkach skarbu państwa – kadrowa rewolucja i „czyszczenie do spodu”. Nie ma też pojęcia, jak funkcjonuje taka struktura jak sztab generalny i jak wygląda delegowanie zadań i kompetencji w najwyższych dowództwach. Rozważania, czyim nominatem (Kaczyńskiego czy Komorowskiego) był szef sztabu są w każdym razie bezzasadne.

Co zaś się tyczy samej Wisły jako rubieży. Pamiętajmy, że „Plan użycia sił zbrojnych RP” to dokument zawierający różne warianty operacji obronnej, także te mniej optymistyczne. Na przykład takie, w których nie ma u nas „na wejście” dużych kontyngentów sojuszniczych wojsk i musimy sobie (przez jakiś czas) poradzić sami. Czy mała, profesjonalna armia miałaby możliwość obrony całego terytorium kraju? Wolne żarty. A rozwinięcie mobilizacyjne wojska na czas wojny jest wprost związane z możliwościami armii czasu pokoju. Nie da się relatywnie niedużej struktury rozdmuchać do poziomu wielkich sił zbrojnych. Stutysięczna armia trybu P to w najlepszym razie – gdy właściwie dba się o szkolenie rezerw, tworzy odpowiednie zapasy i utrzymuje infrastrukturę – czterystutysięczne wojsko czasu W. A nawet takie miałoby problem z obroną obszaru wielkości Polski w taki sposób, by nawet „na chwilę” nie oddać piędzi ziemi wrogom. Świadomi tych uwarunkowań wojskowi przygotowali więc plan wyszyty na miarę.

Jako się rzekło, w wymiarze operacyjnym pozostaje on niejawny. Gdy w 2019 roku przygotowywałem się do pisania powieści pt.: „Międzyrzecze” – opowiadającej o hipotetycznej, toczonej współcześnie wojnie polsko-rosyjskiej – rozmawiałem z kilkoma generałami Wojska Polskiego. Nikt mi o planie „Warta” nie mówił, ale oficerowie ci nakreślili przede mną skalę wyzwań i zakres możliwości, przed jakimi stanęłoby nasze wojsko. Wyszedł z tego scenariusz operacji obronnej, o którym później z uznaniem – doceniając jego strategiczny, operacyjny i taktyczny realizm – wypowiadali się recenzenci książki, mnóstwo wojskowych, w tym gen. Mieczysław Gocuł, były szef sztabu generalnego. Posłużę się tym opisem, fragmentem książki, by przybliżyć Czytelnikom (którzy „Międzyrzecza” nie znają), na czym polega „oddanie połowy kraju” i „obrona na Wiśle”. Weźcie tylko pod uwagę, że książka powstała w 2019 roku, kiedy WP było inne niż teraz (w niektórych obszarach słabsze, w innych silniejsze). Narracja prowadzona jest z pozycji jednego z bohaterów, szefa sztabu generalnego i naczelnego dowódcy.

—–

„Generał westchnął, przypominając sobie, jak trudno było przekonać polityków do takiej koncepcji obrony. Całymi tygodniami wałkował temat z prezydentem, ministrem obrony oraz z całą rzeszą ich doradców. Naciskał wpływowe osoby spoza władzy, lobbował u sojuszników, inspirował media (rzecz jasna w ograniczonym zakresie), by zajęły się sprawą. Koronny argument – że we wrześniu 1939 roku Rzeczpospolita tak szybko uległa Niemcom, bo wystawiła główne siły do bitwy granicznej – nie docierał do głów decydentów. Tak jak kiedyś marszałek Rydz-Śmigły, tak i oni bali się, że nieprzyjaciel zajmie część Polski i na jakiś czas odpuści. Potem zaś uderzy znów i znów na osłabione państwo – i po kawałku dokona rozbioru Rzeczpospolitej. „Polski trzeba bronić od razu, wysyłając jak najwięcej wojska na wschód” – twierdził zwierzchnik sił zbrojnych. „Rosjanie zaraz po przekroczeniu granicy muszą się natknąć na lufy naszych czołgów” – wtórował mu szef Kancelarii Prezydenta. Historyk i politolog, czego świadomość przyprawiała Adamczyka o białą gorączkę. Nie znał bardziej kretyńskiej koncepcji defensywnej niż plan Zachód, opracowany pośpiesznie wiosną 1939 roku. Zakładający obsadzenie całej zagrożonej granicy cienkim pasem linii obronnych. Łatwym do przełamania przy silnym punktowym ataku. Nie trzeba być sztabowym wyjadaczem, by wiedzieć, że taki atak, przeprowadzony jednocześnie w kilku miejscach, poskutkuje oskrzydleniem przygranicznych formacji, a następnie ich okrążeniem i odcięciem od zaplecza. Tak też uczynili Niemcy, mistrzowie wojny manewrowej. „Wice” – jak w zaciszu gabinetów kazał się tytułować najważniejszy prezydencki urzędnik – dobrze o tym wiedział. Swego czasu zrobił dyplom magistra z historii II Rzeczpospolitej. Miał również dość wyobraźni, by przewidzieć, że tak samo postąpią Rosjanie. A mimo to tkwił w oślim uporze, utwierdzając w błędnym przekonaniu swojego pryncypała.

„Nie chodzi o to, że oddamy Rosjanom tereny od Bugu do Wisły” – przekonywał Adamczyk. „Będziemy ich bronić, lecz nie za wszelką cenę, a z intencją jak największego wykrwawienia wroga. Główną linię obrony oprzemy na Wiśle, na zachód od niej gromadząc najważniejsze siły i środki. Tak, by w odpowiednim momencie – da Bóg, że z pomocą sojuszników – przystąpić do kontrnatarcia” – dodawał po wielokroć. „Nie możemy się zgodzić nawet na czasową okupację!” – słyszał w odpowiedzi. Dobrze wiedział, że politykom nie chodzi tylko o troskę o obywateli. Tych z rządzącej partii przerażała wizja przedłużającej się utraty kontroli nad wschodnimi terytoriami Rzeczpospolitej. Tam mieszkał ich konserwatywny elektorat, zachód bardziej sprzyjał liberalnej opozycji. Poza tym wojna wcale nie musiała wybuchnąć, a zostawienie mieszkańców wschodnich województw Polski z przekonaniem, że w razie czego armia ich opuści, mogłoby się okazać wizerunkowym strzałem w stopę.

Tyle politycznej pragmatyki – generał miał ochotę splunąć, tak bardzo nie znosił tego rodzaju wyrachowania. Choć musiał przyznać, że niektóre założenia planu Międzyrzecze faktycznie były kontrowersyjne.

Adamczyk wiedział, że nie ma szans na zrównoważenie potencjału (…). Dowództwo rosyjskich sił zbrojnych mogło przeznaczyć na wojnę z Polską kontyngent ponad dwa i pół razy liczniejszy od WP. O przewagach w uzbrojeniu – zwłaszcza ciężkim – nie było nawet co mówić.

W obliczu takiego wroga należało wykorzystać inne atuty.

Plan Międzyrzecze zakładał skanalizowanie ruchów rosyjskich wojsk tak, by ich marszruty nakładały się na miejsca wcześniej odpowiednio przygotowane przez Polaków. W praktyce oznaczało to zastosowanie taktyki spalonej ziemi – wysadzenie infrastruktury drogowej, kolejowej, lotniskowej, założenie setek pól minowych, przeszkód terenowych, rozerwanie tam, wałów, drenów, obalenie dziesiątek tysięcy drzew. Wystawienie kilkunastu mniejszych miast – przewidzianych do uporczywej obrony, mającej związać jak największą liczbę oddziałów nieprzyjaciela – na ryzyko całkowitego zniszczenia. „Cofniecie wschód Polski do czasów średniowiecza!” – grzmieli politycy, gdy Adamczyk w towarzystwie swojego sztabu prezentował założenia planu.

Przestali protestować dziesięć miesięcy temu, po tym, jak rosyjska armia wkroczyła na Litwę, Łotwę i do Estonii. (…). Dla większości Polaków stało się oczywiste, że ich kraj będzie następnym celem agresji Moskwy. (…) Od tej chwili sprawy potoczyły się szybkim tempem. Rozmach, z jakim zaczęto realizować projekty inżynieryjne na wschodzie kraju, nie miał sobie równych w historii Polski po 1989 roku. Nieustanne manewry – w które zaangażowano tysiące rezerwistów z kilkunastu roczników – również zasługiwały na miano spektakularnych. Budżet ledwo to dźwigał. Generał zarwał więc niejedną noc, głowiąc się nad tym, skąd wziąć środki na wzmocnienie szczupłych zasobów WP.

Plan Międzyrzecze przewidywał oparcie początkowej obrony o szereg punktów oporu, zorganizowanych na bazie stosunkowo niewielkich grup bojowych. Podlegały one dowództwom dwóch dywizji – 16 i 18 – ale miały dużą swobodę działania. Grupy dzieliły się wedle przeznaczenia – na stałe i manewrowe. Na pierwsze składały się czołgi T-72 – trzy lub sześć – w zależności od wielkości oddziału. Rzadziej zręcznie ukryte w zabudowie, najczęściej zakopane w ziemię po wieże. Pomysł – po doświadczeniach Irakijczyków z czasów Pustynnej Burzy – zdawał się co najmniej nietrafiony, lecz Adamczyk wiedział swoje. Jego czołgów nie okopano w jednej linii, na odsłoniętym terenie. No i załogi polskich „teciaków” były lepiej wyszkolone niż ich arabskie odpowiedniki. Poza tym generał… nie miał innego wyjścia. Ograniczona modernizacja – jakiej poddano trzysta sztuk T-72 – nie poprawiła ich parametrów bojowych. To nadal były czołgi o słabych silnikach, źle opancerzone, z nie najlepszymi, zużytymi po ponad trzydziestu latach eksploatacji armatami. Ale dobrze ukryte, z powodzeniem mogły niszczyć rosyjskie transportery i ciężarówki. Rzecz jasna tylko do czasu – zdradzenie pozycji narażało wozy na reakcję wroga. Obłożenie wież pancerzem reaktywnym było w tej sytuacji ledwie półśrodkiem. Podział zadań – stopniowe wchodzenie do akcji poszczególnych maszyn – jedynie odroczeniem wyroku. Tak naprawdę misje załóg „teciaków” miały charakter niemalże samobójczy i na etapie planowania Adamczyk bał się, że wielu podwładnych każe mu zwyczajnie spierdalać. Nie kazali – rusofobia miała wciąż potężną siłę oddziaływania, co akurat w tym przypadku niosło pozytywne skutki.

W skład grup stałych wchodziło też kilka bądź kilkanaście drużyn piechoty, wyposażonych w dużą liczbę ciężkich karabinów maszynowych, moździerzy i granatników przeciwpancernych. Każdy taki oddział miał również swoich snajperów. Wszystkie obowiązywał jeden rozkaz: walczyć do wyczerpania środków bojowych, a następnie, w miarę możliwości, przedostać się do wyznaczonych wcześniej punktów zbornych.

Komponenty manewrowe składały się z czterech lub ośmiu Rosomaków w wersji bojowej oraz plutonu bądź kompanii piechoty wyposażonej w rakietowe wyrzutnie przeciwpancerne Spike i Javelin. Niektóre oddziały miały też specjalistów od naprowadzania samolotów. W planie należało założyć całkowitą rosyjską dominację w powietrzu, ta jednak nie wykluczała pojedynczych operacji przy użyciu polskich F-16. A gdyby do akcji włączyli się sojusznicy…

Zadaniem grup manewrowych było wspieranie stałych punktów oporu, w momencie, w którym wejdą one w kontakt z przeciwnikiem. Ich atutem była mobilność, niezawodność 30-milimetrowej armaty Rosomaka i śmiertelna skuteczność wyrzutni rakietowych. Sfory „Rośków” – jak jeszcze w czasach misji w Afganistanie nazwano produkowane na fińskiej licencji transportery – nie miały się angażować w walkę „do końca”. W sytuacji, w której uwidoczniłaby się przewaga wroga, ich dowódcy winni nakazać odskok, po którym należało „obsłużyć” kolejny punkt oporu.

Trzy dni temu Adamczyk miał do dyspozycji osiemdziesiąt stałych i czterdzieści manewrowych grup bojowych. Dwanaście tysięcy ludzi, wyposażonych we wszystkie dostępne T-72 oraz ponad połowę Rosomaków. Trzysta wyrzutni Spike i Javelin, wraz z trzema tysiącami rakiet, oznaczało oddanie im trzech piątych tej części arsenału WP.

Taka taktyka wymagała wysokiej świadomości sytuacyjnej od dowódców poszczególnych grup. Koordynacją działań miały się zająć sztaby dywizji. Łącznie – razem z jednostkami wsparcia – „szesnastka” i „osiemnastka” wystawiły do walki dwadzieścia pięć tysięcy żołnierzy. Lecz nie były to wszystkie siły zaangażowane na wschodzie. Bezpośrednio pod dowództwo naczelne podlegały przeformowane w batalionowe grupy bojowe dawne brygady Wojsk Obrony Terytorialnej. Osiemnaście tysięcy „wotników” – jak mówili o nich Rosjanie – obsadziło dwadzieścia miejscowości. Szkoleni przez ostatnie pół roku do walk w terenie zabudowanym, mieli wciągnąć w nie jak najliczniejsze siły nieprzyjaciela. Drugorzutowe, bowiem zgodnie z doktryną armii rosyjskiej pierwszy rzut nie zajmował się obleganiem miast, tylko parciem, za wszelką cenę, do przodu.

„Jednostka, liniowa czy tyłowa, strzelać z czegoś musi. Im więcej zapasów zużyją, tym lepiej. A zabity Rusek to zabity Rusek; każdy martwy jest dobry” – tak istotę tej części planu tłumaczył swego czasu generał prezydentowi RP. (…) „A skąd wiemy, że tych miejscowości po prostu nie ominą?” – dopytywał prezydent. „Będą musieli przez nie przejść” – odparł wówczas generał. „Gdzie indziej się nie da, o co zadbają nasi saperzy” – Adamczyk miał na myśli kolejny tysiąc żołnierzy, osłaniany przez dwa tysiące wojskowych z pułków rozpoznawczych. To oni mieli uruchomić przygotowaną wcześniej lawinę zniszczenia, obejmującą kolejne tereny w miarę postępów wojsk inwazyjnych. Pchnąć Rosjan wprost na przygotowane do obrony miasta i stałe punkty oporu”.

—–

Przerażające, prawda? Dziś ryzyko, że będziemy musieli kanalizować ruchy rosjan, nie istnieje. Za sprawą Ukraińców, którzy pogruchotali rosyjską armią (i NATO, które Ukraińcom w tym pomogło), rosja nie zagraża Polsce. I ten stan utrzyma się przez co najmniej kilkanaście lat. Cieszmy się, bo ćwiczenia „Zima 20” sprzed niespełna trzech lat (a więc za kadencji obecnego ministra…), jasno pokazały, że jeśli rosja będzie w stanie wystawić przeciw nam armię wielkości sił inwazyjnych w Ukrainie, i tak po kilku dniach będziemy się bili z moskalami na linii Wisły. Nie, te ćwiczenia nie ujawniły niekompetencji polskich generałów. Tak, zakładały one, że Wojsko Polskie już dysponuje częścią dopiero co zakupionego sprzętu (Patrioty, Himarsy, F-35) – a mimo to wyszło jak wyszło. Żeby nie wyszło, musielibyśmy stworzyć sobie głębię operacyjną na obcym terytorium, co de facto oznacza prewencyjne przeciwuderzenie.

A skoro wspomniałem Ukrainę. Nie znamy dokładnych wyjściowych planów dowództwa ZSU. Nie wiemy, czy zamierzało ono bronić całości Ukrainy w jej granicach z 23 lutego 2022 roku, czy dopuszczało utratę części terytoriów jako koszt ochrony terenów uznanych za priorytetowe (na przykład stolicy). „Miękkie wejście” rosyjskich oddziałów w południowo-wschodnie rubieże (łatwość, z jaką zyskano lądowe połączenie z Krymem), może sugerować, że tamta część kraju została poświęcona. Lecz istnieją na ten temat konkurencyjne wyjaśnienia, gdzie wspomina się o zdradzie wyższych rangą wojskowych, przedstawicieli spec-służb i cywilnej administracji, którzy „wpuścili” rosjan bez walki. Podkreśla się również charakter sił inwazyjnych operujących na południowym teatrze działań. Armia federacji przygotowywała się do zbudowania „korytarza” od kilku lat, delegując do tego zadania elitarne jednostki, którym wojska ukraińskie w pierwszych dniach inwazji zwyczajnie nie sprostały.

Co wiemy na pewno? Że w Donbasie stacjonował 50-tysięczny kontyngent, który w realiach wojny pełnoskalowej miał opóźniać rosyjskie postępy na zachód. Dać reszcie armii możliwość ustanowienia obrony na linii Dniepru. To miała być ukraińska „czerwona linia”. Losy tej wojny potoczyły się inaczej, ale i tak nie udało się ocalić części terytoriów przed (czasową) okupacją. A armia ukraińska w 2022 roku była znacznie silniejsza niż WP w 2011, 2020 i  2023 roku. I pewnie jeszcze długo będzie.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Michałowi Strzelcowi, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Monice Rani, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Jakubowi Dziegińskiemu, Radosławowi Dębcowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Mateuszowi Borysewiczowi, Marcinowi Pędziorowi, Sławkowi Polakowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu i Michałowi Wielickiemu.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Arturowi Rumianowi, Tomaszowi Jakubowskiemu, Łukaszowi Zawadzie i Bogusławowi Węgrzynowi.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!