Kolory

Dziś – zgodnie z zapowiedzią – oddaję łamy blogu laureatowi konkursu. Poniżej recenzja „Uwikłanych”, autorstwa Błażeja Bierczyńskiego. Zapraszam do lektury!

A korzystając z okazji – najlepszego w nowym roku! I niech się dzieje – na blogu w każdym razie będzie się działo.

United Colors of War

Kilka lat temu Marcin Ogdowski przenosił czytelników swojego bloga, a następnie książki, w realia polskiego kontyngentu wojskowego w Afganistanie. Powstały wówczas „Alfabet polskiej misji” ukazywał służbę naszych żołnierzy – kwestie kulturowe, społeczne, wojskowe – w pełnym jej spektrum. Podobnie jest z „Uwikłanymi” – powieścią, której akcja toczy się w trakcie wojny we wschodniej Ukrainie i którą można by określić „Alfabetem konfliktu pisanym cyrylicą”.

Trafniejszym porównaniem dla książki Marcina Ogdowskiego jest jednak, według mnie, odniesienie do kolorów. Sprzyja temu choćby symbolika barw: pomarańczowa rewolucja, niebiesko-żółta flagi Ukrainy, biały konwój, zielone ludziki czy wreszcie generalizujący biało-czarny system podziału na dobrych i złych, który w prosty sposób oczyszcza umysły z wątpliwości i ułatwia spokojne zasypianie w samozadowoleniu swojej słuszności. Ogdowski nie pozwala tak łatwo zamknąć oczu i nie chodzi tu jedynie o umiejętnie prowadzoną narrację i akcję w powieści.

Aby skuteczniej „uwikłać” w lekturę, autor zmniejsza dystans między czytelnikiem a książkowymi wydarzeniami umieszczając jako głównych bohaterów naszych rodaków. Czwórka różnych postaci, każda po innej stronie frontu, a jeśli po tej samej, to z inną bronią – „palną” lub „słowną”. Żołnierz, ochroniarz i dwójka dziennikarzy – wszyscy to weterani afgańskiej misji. Nie powiem, bym mógł się z nimi szczególnie identyfikować. Niekoniecznie wzbudzali także moją wyraźną sympatię, ale na pewno byli dla mnie prawdziwi. Poza tym, nie po to powstali „Uwikłani”, by rozpościerać romantyczną wizję i bym przeczytawszy książkę zapragnął ruszyć na krucjatę po jednej lub po drugiej ze stron niczym „błędny rycerz”. Przedstawiona wojna jest brudna i brutalna, ale nie chodzi tu jedynie o śmieć i zniszczenie, trupy i pożogę, ale o całokształt tę wojnę nakręcający. Umieranie i zabijanie jest proste – w przeciwieństwie do mechanizmów, które za nimi stoją.

Konflikt na Ukrainie jest ukazany nie jako wojna setek tysięcy ludzi, a jako setki tysięcy prywatnych wojen. Tak powstaje pełna paleta wojennych barw. Postaci są wielowymiarowe, nie ma podziału na ostateczne dobro i absolutne zło, na białe i czarne, bo nawet monochromy szarości nie są jedynymi kolorami. Choćby dlatego, że wojna nie jest samoistnym bytem, a opiera się na politycznych grach, układach, zależnościach, wielkich ideach i prywatach. Walka toczy się o pieniądze, wpływy, niespełnione ambicje, żale, dla zemsty i z wielu innych powodów, a w tym całym szaleństwie – także o normalne życie przy wybuchających bombach. Wojna, ściśle powiązana z polityką wewnętrzna i zagraniczną oraz historią, to również spektrum reakcji i opinii, także medialnych – w redakcjach lokalnych, polskich, zachodnich. Konflikt na Ukrainie doskonale ten „teatr rozmaitości” obrazuje, a co autor zaznacza opierając fabułę wokół zbrodni dokonanej przez stosujących nazistowską symbolikę ochotników z batalionu „Burza”. Jednostka nawiązuje do analogicznej autentycznej formacji „Azow”, z której przedstawicielami dziennikarz miał okazję spotkać się podczas swojego pobytu na Ukrainie. A to tylko zwiększa wartość powieści.

Jak na reportera przystało, Marcin Ogdowski nie ocenia, nie podsuwa gotowej odpowiedzi, nie agituje ani nie opowiada się po żadnej ze stron. Słowem przekazuje obraz – ocenę wydarzeń, orientację polityczną wobec nich czy osąd dotyczący bohaterów pozostawia czytelnikowi. Nie ma też w „Uwikłanych” zbędnego epatowania brutalnością – krótkie, trafne sformułowania wystarczają. Analogicznie do zasady, że bardziej przeraża czy fascynuje to, czego nie widać, tak tutaj wstrząsa i oddziałuje na wyobraźnię to, o czym nie przeczytamy wypracowania, ale co jest precyzyjnie zrelacjonowane bez zbędnych słów.

Tytuł „Uwikłani” odbieram jako dwuznaczny. Uwikłani w wielką politykę mocarstw i jej mini-wersję (prowadzoną przez lokalnych polityków, watażków i gangsterów) są główni bohaterowie czy inne książkowe postacie. Ale uwikłani jesteśmy także i my – jako ludzie, którzy codziennie obcują z mediami różnych opcji i na podstawie ich doniesień wyrabiają swoje zdanie o sytuacji u sąsiadów. My również bierzemy udział w tej grze i wojnie na „prawdziwsze fakty”. Tym bardziej warto wziąć pod uwagę głos Marcina Ogdowskiego, któremu udało się stworzyć bezstronną panoramę ukraińskiego konfliktu – paletę wojennych barw, gdzie domniemana biel zaskakująco płynnie potrafi przejść w czerń.

—–

Fot. Kacper Mastelarz

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Smutek

Rzecz o tym, jak stałem się „propagatorem nazizmu”.

Opublikowany w portalu Interia.pl mój reportaż z Szyrokino pt.: „Chłopcy z ‘Azowa’ bronią Mariupola. Ukrainy, Europy i… białej rasy” (na blogu zamieszczony z tytułem „Gruzowisko”), spotkał się z szerokim odzewem w postaci tysięcy komentarzy, setek udostępnień i… kilku doniesień do prokuratury. By od razu przejść do konkretów zacytuję autora jednego z nich:

„Panie Marcinie, za propagowanie faszyzmu – a taki jest pana artykuł – będzie zgłoszenie do prokuratora. Tyle w temacie” – napisał Robert Z. (nazwisko zostawiam do swojej wiadomości).

Ten sam Z. na wallu własnego profilu na Facebooku umieścił taki wpis:

„Marcin Ogdowski, będący również na fejsie, a publikujący w Interii, propaguje w jawny sposób faszyzm. W swoim najnowszym artykule opisuje banderowców z batalionu ‘Azow’ oskarżonego o zbrodnie wojenne oraz zamieszcza zdjęcia tych banderowców ze znakami 2 Dywizji SS Das Reich.
Probanderowskich pismaków gloryfikujących faszystów i zbrodniarzy wojennych będziemy zgłaszać do prokuratury”
.

Od tego czasu minęło kilka dni, a wezwania na przesłuchania nie przyszły. Czekam wszak cierpliwie, absolutnie przekonany, że tekst broni się sam. Że jest w nim dość ironii, dystansu i ubolewania, jednoznacznie wskazujących na intencje autora. Zasmuconego, że sztuka czytania ze zrozumieniem staje się coraz rzadziej występującą umiejętnością.

*         *         *

Nienajweselsze są też inne wnioski płynące z całego tego „azowskiego doświadczenia”.

Jadąc do „Azowa” nie do końca wiedzieliśmy, co zastaniemy na miejscu. Mieliśmy świadomość, że jest to prawicowe ugrupowanie, jednak obraz tego batalionu – budowany przez mainstreamowe media w Polsce – kazał przypuszczać, że nazistowska symbolika i durna ideologia to raczej incydenty, gówniarskie wybryki i powody do wstydu; coś, co będzie przed nami ukrywane. Tymczasem już w koszarach w Mariupolu – na oficjalnym spotkaniu – „dostaliśmy po oczach” wszelkiej maści gapami, swastykami i azowską interpretacją wilczego haka. Na froncie zaś było jeszcze gorzej.

W dominującej czarno-białej narracji na temat ukraińskiego konfliktu (dobra Ukraina, zła Rosja), zwykle nie ma miejsca na takie didaskalia. Mamy za to wzruszające reportaże z pożegnań żołnierzy „Azowa” udających się na front. Albo niemniej ckliwe materiały o wracających do zdrowia weteranach. Do zdjęć esesmańskich błyskawic na hełmach – robionych już w Donbasie – winniśmy podchodzić z należną ostrożnością, bo to najpewniej element „ruskiej propagandy”.

Oprócz zaniedbań, zaniechań i celowej manipulacji mamy też do czynienia ze zwyczajną głupotą – bo jak inaczej nazwać zachowanie koleżanek i kolegów po fachu, mówiących o swoich dziennikarskich kontaktach per „przyjaciele z Azowa”?

Ale niezrozumienie zasad reporterskiej roboty dotyka również odbiorców. „Po co w ogóle pisać o kimś takim!?” – to podstawowe pytanie, ilustrujące problem.

Przyznam – nas (mam na myśli nasz dziennikarski team), również dopadły wątpliwości. Po spotkaniu w dowództwie batalionu – gdzie ustalaliśmy szczegóły wyjazdu na front – przez dobre pół godziny rozmawialiśmy, czy dobrze robimy, jadąc do jawnych neonazistów. Z naszej czwórki, trzech to rodowici warszawiacy, mieszkańcy miasta, gdzie pamięć o esesmańskich zbrodniach, także tych ukraińskich, jest wciąż żywa. Zwyciężył jednak racjonalny argument – że nie my decydujemy o tym, kto walczy. My możemy tylko zdecydować, czy chcemy o tym pisać/robić materiały. Chcieliśmy, bo tak rozumiemy swoją dziennikarską powinność. Bo zamykanie oczu na problem nie jest rozwiązaniem.

*         *         *

A na koniec gorzka konstatacja, która dopadła mnie jeszcze w okopach Szyrokino. Jako rusofilowi nie jest mi łatwo przyznać, że w rosyjsko-ukraińskim konflikcie – mimo wielu cech wojny domowej – mamy do czynienia z zewnętrzną agresją. Agresją, której celem jest nie tylko podporządkowanie Moskwie Ukrainy. Rzecz idzie o większą stawkę – o ustanowienie w Europie takiego ładu, który w pierwszym rzędzie zaspokoi interesy Kremla. Jest więc w jakiejś mierze wschodnioukraiński front rubieżą Europy (choć Ukraina częścią tej kulturowej i gospodarczej wspólnoty nie jest). A kto na tej rubieży stoi? Oto na naszych oczach realizuje się koszmarna wizja goebbelsowskiej propagandy, w myśl której zwolennicy nazizmu bronią środkowej i zachodniej części kontynentu przed zakusami Rosji. Hitler śmieje się zza grobu, szepcząc pod nosem: „a nie mówiłem?”…

—–

Kamizelka kuloodporna jednego z żołnierzy batalionu, Szyrokino, lipiec 2015/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Gruzowisko

„Majak” był przed wojną ośrodkiem kolonijnym, do którego zjeżdżały dzieci z całej Ukrainy. Dziś położony tuż nad Morzem Azowskim kompleks – po miesiącach artyleryjskich ostrzałów – wygląda jak wielkie gruzowisko. Trafiłem tam na początku lipca br., odnajdując pośród rumowiska żołnierzy batalionu „Azow”. Młodych, bitnych, niezwykle odważnych. Z dumą noszących batalionowe emblematy i tatuaże o nazistowskich konotacjach…

Godzina 11.30. Dżip, którym przyjechaliśmy z odległego o kilkanaście kilometrów Mariupola, zatrzymał się przed niewielkim budynkiem.

– Dalej na pieszo – oznajmiła Natasza, śliczna blondynka z grubym jak przedramię warkoczem. Dziewczyna, pracująca w sztabie batalionu, miała nas dostarczyć na front. Chwilę wcześniej, w okopach na północy miejscowości Szyrokino, zostawiliśmy Rafała i Jarka, kolegów z dziennikarskiego teamu. Mnie z Darkiem, fotoreporterem, wysłano na południe, do „Majaka”. – Idziemy! – Natasza nie pozwoliła na siebie czekać. Mimo ciężkiej kamizelki i hełmu, ruszała się z wprawą, znamionującą co najmniej kilkumiesięczne wojenne doświadczenie.

Szliśmy pośród połamanych parkowych drzew, co rusz mijając leje. Po prawej stronie mając osłonę w postaci niewielkiego wzniesienia i zrujnowanych budynków.

– Teraz uwaga – nasza przewodniczka zatrzymała się przy rogu jednego z nich. – Ten odcinek musimy przebiec, bo to otwarta przestrzeń, a „separy” mają niezłych snajperów – ledwie powiedziała i ruszyła biegiem.

Było ponad 30 stopni, parno jak diabli – już po kilkudziesięciu metrach biegu zdałem sobie sprawę, że to będzie wyczerpujący sprint.

– Dawaj, dawaj, dawaj! – usłyszałem męskie głosy. Grupa mężczyzn siedziała przed wejściem do czegoś, co niegdyś musiało być głównym budynkiem kompleksu. Kibicowali nam, ale żaden nie podniósł się z drewnianej ławki czy plastikowego krzesła. Ot, mieli niezły widok na ciekawe zmagania. I dobrze się bawili.

W ciemnym pomieszczeniu stało kilkanaście piętrowych łóżek/fot. Dariusz Prosiński
W ciemnym pomieszczeniu stało kilkanaście piętrowych łóżek/fot. Darek Prosiński

Godzina 11.40. Najstarszy w oddziale „Paramedyk” – trzydziestoparolatek ani na moment nie rozstający się z kamizelką kuloodporną – przejął obowiązki gospodarza.

– Pokażę wam, gdzie śpicie – powiedział i poprowadził do ciemnego pomieszczenia, w którym stało kilkanaście piętrowych łóżek oraz… telewizor. – Prąd mamy zwykle wieczorem, przez parę godzin, z generatora – wyjaśnił. – Jak zacznie walić ciężka artyleria, zejście do piwnicy jest tu – dodał, wskazując pozbawione skrzydła drzwi. – Sikamy w tym miejscu – oznajmił kilka chwil później, gdy wyszliśmy na zewnątrz, na zawalony wszelkiej maści śmieciami dziedziniec. – Grubsze sprawy… – kontynuował, idąc wzdłuż muru „naszego” budynku… – załatwiamy w teatrzyku – skończył, gdy znaleźliśmy się w całkiem sporym audytorium.

A ja przypomniałem sobie natowskie, polowe posterunki w Afganistanie, gdzie za kloaki służyły wkopane w ziemię beczki. Których zawartość co jakiś czas zalewano ropą i podpalano, robiąc miejsce dla kolejnych „zrzutów”. W „Majaku” nikt nie wykazywał takiej troski o higienę – po prostu, poświęcono teatrzyk, w którym żołnierze defekowali gdzie popadło, głównie jednak na scenie.

– Nie ma to jak kupa robiona na podwyższeniu – skomentowałem, uśmiechając się do Darka.

– Wiejemy stąd, bo nas ten smród powali – usłyszałem w odpowiedzi.