Dranie

A pamiętacie o Mariupolu, bestialsko zamordowanym mieście? Za chwilę miną dwa lata, kiedy rosjanie zatknęli swoją trójkolorową szmatę na ruinach Azowstalu, ostatniej reduty tej nadmorskiej metropolii.

Tyle się po drodze wydarzyło…

Sam niekiedy łapię się na wrażeniu, że los Mariupola to jakaś odległa prehistoria. Takie postrzeganie nie ujmuje skali dramatu, ale sprzyja przekonaniu o braku związków z teraźniejszością. A przecież one istnieją – ludzie, którzy wydostali się z palonego miasta nadal żyją, a rosyjska zbrodnia wciąż nie została osądzona i ukarana.

Mariupol to żywa rana. Źle, że się przytrafiła, ale skoro już tak się stało, niech pozostanie żywą z jednego prostego powodu – byśmy wiedzieli, po co to wszystko i dlaczego. Używam określenia „my”, mając na myśli nie tylko zachodnie społeczeństwa, ale i część Ukraińców; wszystkich, którzy coraz bardziej cierpią na brak motywacji do wspierania Ukrainy i walki z ruskim mirem.

Mariupol nie może się powtórzyć – w Ukrainie i gdziekolwiek indziej – a droga do tego wiedzie przez wykrwawienie rosyjskiego barbarzyńcy. Mogłaby wieść przez jego pokojową przemianę, tylko czy to w ogóle możliwe? Jak na razie nic na to nie wskazuje.

Pozostaje więc nieść pamięć o mariupolskiej zbrodni, gdzie się da i ile się da.

Kilka dni temu przeczytałem pamiętnik Nadii Suchorukowej, ukraińskiej dziennikarki, która spędziła w Mariupolu trzy pierwsze tygodnie oblężenia. Osoby mocno w tematyce ukraińskiej zakorzenione, zapewne kojarzą Nadię – z jej wpisów w mediach społecznościowych, gdzie póki mogła, i gdy znów mogła, relacjonowała codzienność mordowanego miasta.

Pamiętnik wysłał mi znajomy Nadii, również mariupolanin; Andrzej przetłumaczył tekst na polski i poprosił o opinię, czy rzecz nadaje się do wydania w Polsce. Mój boże, co za pytanie…

Lapidarny styl i perspektywa podwórka, mieszkania, a na końcu piwnicy; nie, to nie jest epickie dzieło, pełne strzelanin, walki wręcz, technikaliów i statystyk. To intymne świadectwo postępującej zagłady, spisane przez osobę pozbawioną sprawstwa i bezbronną wobec „wielkiej historii”. A zarazem obdarzoną darem obserwacji i wspaniałym literackim talentem. To SIĘ czyta.

Czyta wbitym w fotel. Lektura jak żywo przypomina relacje cywilnych mieszkańców powstańczej Warszawy; widać wspólnotę losu, widać, że nazistów zastąpili raszyści, że to jedno i to samo zło.

O którym nie wolno zapomnieć.

Zarekomendowałem tekst swojemu wydawcy, zobaczymy, co z tego wyjdzie.

A Wy rzućcie okiem na ten fragment – to jeden z wielu, który mnie wywalił z kapci.

„(…) Ta cisza jest jak czarna, lepka ciecz. Zalewa wszystko dookoła, głównie wieczorem i w nocy. Wokół jest beznadziejnie ciemno, wydaje się, że wszyscy gdzieś się zaczaili. Nie wierzę, że nasi sąsiedzi śpią w tym czasie. Cisza nie jest senna, jest zabójcza. Leżę w łóżku i bezmyślnie wpatruję się w ciemne okno naprzeciwko. Czekam, aż się zacznie, aż nadleci pocisk.

Pośród tej ciszy Angie ma atak epilepsji.

Najpierw słyszę dziwny dźwięk na dole, przy łóżku. Zapalam knot i widzę, że jej głowa jest odchylona do tyłu, a łapy drżą. Ósmy dzień wojny, komunikacja telefonicznej już nie ma. Nie mam też leków dla Angie, więc po prostu siedzę na podłodze obok, głaszczę ją po łbie, po brzuchu, mówię, że jest najlepsza, najpiękniejsza, że bardzo ją kochamy, namawiam, żeby się nie bała. I w myślach proszę strzelających: „Nie teraz, błagam. Jeszcze nie zaczynajcie”. Podczas każdego ostrzału wychodzimy z Angie do przedsionka, ale w tej chwili to niemożliwe. Psina wije się z bólu.

A jednak te bydlęta zaczynają strzelać jak zwykle. Planu raszystowskich ostrzałów już się nauczyliśmy. Nie pozwalają nam zasnąć ani jednej nocy! Dłubią niczym szalony dzięcioł, który chce przebić ściany naszego domu.

Razem z mamą wyciągamy Angie na kocu do wspólnego korytarza. Potem biegam po trzęsącym się mieszkaniu i łapię kota. Josik nie znosi wyjścia na korytarz. Chowa się pod łóżkiem, a ja wyciągam go stamtąd za łapy. (…).

Tej nocy siedzę przy Angie na korytarzu. Atak trwa u niej ponad półtorej godziny. Tamci cały czas strzelają, potem słychać huk samolotu. Mam to w nosie. Tulę psa i nie marzę o końcu bombardowania, ale o tym, żeby Angie poczuła się lepiej.

Wredni raszystowscy dranie, nie będę nikogo przeklinać, ale niech wasze piekło będzie takie, jak ta noc we wspólnym korytarzu przy Alei Pokoju (…)”.

Nz. inny, bardziej retrospektywny fragment. Mnóstwo grozy i gorzkiego dowcipu…

Wymiana

Dziś – obok rosyjskiego prężenia muskułów – wydarzyło się też coś być może ważniejszego. Zwolniono z niewoli (wymieniono na rosyjskich jeńców) obrońców Azowstalu, w tym najbardziej znienawidzonych przez kremlowską propagandę azowców.

W zamian musiało pójść do ruskich coś cennego (jacyś wyżsi rangą pojmani oficerowie? Okup – niekoniecznie bezpośredni transfer, ale na przykład gwarancja nieruszenia jakiejś części zamrożonych rosyjskich aktywów?). Albo to ważny gest ze strony moskwy, sugerujący – na przekór prowojennej retoryce – gotowość do rozmów.

Dlaczego tak sądzę? Azowcy, zwłaszcza ci, powinni byli zginąć – do takiego obrotu sprawy przygotowywała nas rosyjska propaganda. Wcześniej (klatki w Mariupolu) miano ich maksymalnie upodlić. Tymczasem zwolniono. Nie wierzę w rosyjską dobroduszność i bezinteresowność – nie, nie, po prostu nie.

Niezależnie od okoliczności, dobrze, że nasi są już wolni. To naprawdę wspaniała wiadomość.

—–

Nz. skrin wybranych fotografii, udostępnionych przez Ukraińskie Siły Zbrojne

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Azowstal

Są takie chwilę, gdy spoglądając w przeszłość, żałujemy, że czegoś nie zrobiliśmy. Nawet jeśli owo „coś” było niewykonalne bądź nazbyt ryzykowne. Nawet jeśli było tylko fantazją. „Mogłem zapobiec…”, myśli się wówczas o ewentualnych skutkach zaniechanego czynu i łaja za brak konsekwencji lub odwagi. Kto mnie zna, ten wie, że mina ze zdjęcia nie wyraża nic dobrego. Nie mogła wyrażać, bo w głowie kłębiły mi się mordercze myśli. Dziś, gdy widzę wieloletnie efekty działań człowieka, któremu ściskam dłoń, mam do siebie żal, że skończyło się tylko na wywiadzie w konwencji „i tak gnoju wiem, że mnie okłamujesz”. Denis Puszylin, „premier” tzw.: Donieckiej Republiki Ludowej, to jedno z ucieleśnień zła. A ja miałem bandytę „na widelcu”…

Jako dziennikarz spotykałem się z różnymi ludźmi – niektórych uważałem/uważam za szkodników niegodnych życia na wolności. Rozmawiałem z nimi, bo tak postrzegam swoją robotę. Tu wcale nie idzie o pozorną przecież obiektywność czy o rzekomą konieczność dawania głosu każdej ze stron (wcale nie uważam tego za wymóg; są opinie, którym nie powinno się pozwalać wybrzmieć). Ale zawsze chciałem zrozumieć. I miałem ambicje, mam!, by rozumiał także mój Czytelnik. Więc gadałbym z samym diabłem czy innym Hitlerem, choć oczywiście nie tak, jak bracia Karnowscy rozmawiali z ruskim ambasadorem. Reporter nie jest podstawką pod mikrofon, zwłaszcza w sytuacji, gdy rozmówca godzi w logikę, łże, sieje nienawiść.

Puszylin był właśnie takim rozmówcą, ale i pośród polskich polityków nie brakowało podobnych ancymonów. Więc gdy jeden z nich – wyjątkowa kreatura – pokazywał mi kiedyś szablę, nie mogłem oprzeć się niepoprawnym fantazjom. Perspektywa odsiadki raz wydawała się zbyt dotkliwa, innym razem nie; ostatecznie zwyciężył rozsądek i przekonanie, że „ja nie od tego”. Że jestem, by pisać – i czasem nawet tym słowem walczyć. Słowem, nie czynem. A wspominam o tym wszystkim, bo Puszylin znów pojawił się na moim „radarze”. Widzę go, jak zapowiada w orkowej telewizji, że teren po Azowstalu zostanie zrównany z ziemią. Nie dla uporządkowania, a dla wyrugowania z przestrzeni jakichkolwiek elementów mogących symbolizować ukraiński opór. No więc słucham drania, przypominam sobie jego miękką, oślizłą dłoń – i szlag mnie trafia bo miałem bandytę „na widelcu”.

Spotkaliśmy się w jednym z donieckich hoteli, gdzie zainstalował się „rząd DRL”. Droga do „premiera” wiodła przez tłum ochroniarzy, rozmowie przysłuchiwał się gość z GRU. Realnie patrząc, szanse na realizację mrocznych fantazji byłyby niewielkie. Także dlatego, że Puszylin miał być punktem pośrednim w drodze do Aleksandra Zacharczenki, „prezydenta republiki”. „Najpierw porozmawiajcie z premierem, potem się zobaczy”, obiecał „minister informacji DRL”. Zacharczenko był wtedy w Moskwie, gdy wrócił, ja byłem już po ukraińskiej stronie. Okazja, by się z nim spotkać, już nigdy się nie nadarzyła. Jakiś czas później „głowa donieckiego państwa” wyleciała w powietrze, w zamachu zorganizowanym albo przez wewnętrznych konkurentów, albo Rosjan. Puszylin okazał się skuteczniejszy, żyje, choć i na niego polowano. Potrafił dogadać się i z Moskwą, i z miejscową mafijną konkurencją, która dzierży władzę w DRL.

I teraz buja się z Kadyrowem; razem dają głos w mediach, radując się z losu Mariupola. A mnie ściska w środku z bezsilnej złości. I jeszcze ten triumfalizm sowieciarskich mediów. To żałosne, że musi je cieszyć pokonanie załogi Azowstalu, że innych bezspornych sukcesów brak. Lecz właśnie – to, niestety, jest bezsporny sukces Putinów, Puszylinów, Kadyrowów i reszty gamoni. Obrona Mariupola i Azowstalu urósła do rangi symbolu. Ilustrowała wolę ukraińskiego oporu jak żadne inne wydarzenie w tej wojnie. Miała gigantyczny wpływ na budowanie morale, tak armii, jak i społeczeństwa. Kapitulacja nie musi tego potencjału unieważniać, ale z pewnością go osłabi. Skoro ulegli „najtwardsi z twardych”, innych mogą dopaść wątpliwości. Puszylin o tym wie i stąd jego „szpile” na temat przyszłości zakładu.

A propos, Rinat Achmetow, najbogatszy ukraiński oligarcha, właściciel Azowstalu, szacuje, że na skutek walk o kombinat jest do tyłu o miliard dolarów. I że zamierza – w oparciu o międzynarodowy arbitraż – domagać się rekompensaty od władz Rosji. Jak generalnie źle życzę ukraińskim oligarchom – przez lata żerującym na państwie i społeczeństwie – tak w tym przypadku trzymam kciuki za powodzenie. (Niemal) wszystko, co drenuje pieniądz z Rosji jest dobre. I choć dużych szans na sukces nie widzę, wiem też, że Achmetow jest graczem, z którym liczą się kreatury pokroju Puszylina. Może się więc okazać, że z zapowiedzi zrównania huty z ziemią nic nie wyjdzie. Z drugiej strony, o wznowieniu produkcji nie ma mowy. Zakład jest tak zdewastowany, że należałoby go nie tyle odbudować, co postawić od nowa. Achmetow już jakiś czas temu deklarował, że nie przywróci produkcji w realiach rosyjskiej okupacji – nie będzie też pewnie inwestował w odbudowę. Obawiam się, że huta podzieli los reszty miasta – pozostanie gruzowiskiem czekającym na lepsze czasy. Oby nadeszły wraz z wyzwoleniem.

Oby z niewoli wydostali się żołnierze z mariupolskiego garnizonu. Nie znam szczegółów umowy między Kijowem a Moskwą, dotyczących warunków kapitulacji załogi Mariupola. Wbrew potocznym opiniom, Rosja nie ma wielkiej swobody w decydowaniu o losach jeńców. Gdy potraktuje ich wbrew umowie (przewidującej wymianę), i wbrew konwencjom, mocno sobie zaszkodzi. Kreml nie troszczy się przesadnie o swoich żołnierzy, to fakt. Ale musi brać pod uwagę skutki ewentualnego uśmiercenia obrońców Azowstalu. Ukraińcy przestaną wówczas brać rosyjskich jeńców, a perspektywa niechybnej śmierci będzie działać demotywująco na Rosjan. Przekonanie, że ostatecznie można się poddać, ma istotny wpływ na walczących żołnierzy. To nieco wstydliwy aspekt, dlatego zwykle się go pomija w rozważaniach na temat morale. Ale dowództwo każdej armii musi go brać pod uwagę – w przeciwnym razie stanie przed falą odmów służby, dezercji i wszelkich innych objawów obstrukcji już na polu bitwy. Z rosyjską armią jest w tym kontekście „mały” problem. Otóż jej dowództwo nie potrafi przeforsować nadrzędności celów militarnych nad politycznymi. I wikła wojsko w sytuacje bez wyjścia. Presja polityczna, by ukarać „nazistów z Mariupola”, jest tak wielka, że może zwyciężyć nad racjonalną kalkulacją, z której wynika, że jeńców lepiej ocalić i wymienić.

Stąd mój niepokój. Stąd niepokój ukraińskich przywódców, którzy zadecydowali o poddaniu kombinatu. Patrząc z perspektywy czysto wojskowej, była to jedynie słuszna opcja. Opór miał sens, gdy Mariupol wiązał kilkanaście procent rosyjskich sił inwazyjnych. Tych wojsk zabrakło gdzie indziej, co przesądziło o rosyjskiej klęsce w bitwie o Kijów, niemrawej ofensywie w Donbasie i nieudanym marszu na Odessę. Tak, Mariupol ocalił Ukrainę. Ale od połowy kwietnia „wartość operacyjna” tej rubieży dramatycznie spadła. Zawężenie oporu do huty pozwoliło agresorom na dyslokowanie sił; ostatecznie kombinat blokował kontyngent niewiele liczniejszy od obrońców. W takich okolicznościach cena ludzkiego życia i cierpienia okazywała się zbyt wysoka.

A nie była to jedyna cena, płacona przez Ukraińców. Armia pokpiła obronę południa, źle się do niej przygotowała. Uderzenie z Krymu było jednym z oczywistych kierunków natarcia, trudno zatem znaleźć jakieś usprawiedliwianie dla tak dramatycznego zaniechania. Rosjnie wykorzystali je koncertowo, idąc na wschód w stronę Mariupola i na zachód, na Chersoń (docelowo na Odessę). Gdy Ukraińcy się połapali, orki miały już Chersoń i stanęły pod Mariupolem. Wymiana dowództwa pozwoliła na zatrzymanie dalszych rosyjskich postępów, niemniej to, co stracono, jest obecnie nie do odzyskania. W wymiarze politycznym obciąża to prezydenta Wołodymyra Załenskiego. Na Zachodzie tego nie słyszymy – dla nas prezydent Ukrainy to ikona. Ale sami Ukraińcy widzą na tym wizerunku mnóstwo pęknięć. Nie brakuje głosów krytyki, wypomina się Załenskiemu zbytnią ugodowość sprzed wojny. W skrajnych przypadkach oblężenie Mariupola postrzegane jest jako jego wina. Formalna rola głównodowodzącego dokładała do tego odpowiedzialność za los żołnierzy. W takich okolicznościach Azowstal zaczął ukraińskiej głowie państwa ciążyć, zwłaszcza że presja, by uratować oblężony garnizon rosła z dnia na dzień. Uratować za wszelką cenę – co ostatecznie miało miejsce. I ze skutkami czego mierzy się teraz cała Ukraina. I mierzę się ja, oglądając zadowoloną gębę Denisa Puszylina, opowiadającego o wyburzeniu huty jako o sprawiedliwym rozrachunku z „symbolem nazizmu”.

A miałem go „na widelcu”…

—–

Nz. Ucisk dłoni z Puszylinem/fot. Michał Zieliński

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Potrzask

Niemal trzy miesiące po rozpoczęciu „operacji specjalnej” w Ukrainie, rosyjski prezydent może świętować… zdobycie Mariupola, średniej wielkości miasta nad Morzem Azowskim. Nosz k…, pogratulować…

Tak, wyzłośliwiam się. Zachwyt rosyjskiej propagandy mnie nie dziwi – raczej śmieszy i sprawia, że kręcę głową z politowaniem. Ale do szewskiej pasji doprowadzają mnie zachwyty rodzimych użytecznych idiotów i sowieciarzy, piszących o „wielkim sukcesie armii rosyjskiej”, uwaga! – „celowo przemilczanym przez polskie media”. Mój boże, co trzeba mieć we łbie, żeby opowiadać takie bzdury?

Wrócę do sprawy Mariupola – na razie mam za mało danych, by napisać o okolicznościach upadku Azowstalu. Prawdę mówiąc, wcale nie jestem pewien, czy już możemy mówić o „całkowitym wygaszeniu oporu”…

Dziś chciałbym wrócić do kwestii rozszerzenia NATO – zwłaszcza że Szwecja i Finlandia oficjalnie złożyły akces do Sojuszu. Czy Moskwa może coś z tym zrobić (wczoraj pisałem, że na obstrukcję Turcji Putin nie ma co liczyć)? Rosjanie mogliby wrócić do twardej retoryki, idąc ścieżką atomowego szantażu. Zarówno Helsinki, jak i Sztokholm biorą na poważnie ryzyko takich gróźb. W obu stolicach jest oczywiste, że na okres przejściowy – od oficjalnego złożenia akcesu, po formalne członkostwo – Szwecja i Finlandia potrzebują nuklearnych gwarancji bezpieczeństwa. Waszyngton gotów jest je złożyć (oficjalnie; nieoficjalnie już zostały złożone), otwartą pozostaje kwestia, czy przyłączą się do nich Londyn i Paryż. Zapowiedź rychłej riposty unieważni ewentualne rosyjskie pohukiwania, wiadomo bowiem, że Moskwa nie zaryzykuje wymiany atomowych ciosów z Zachodem.

A czy byłaby w stanie dokonać konwencjonalnego ataku prewencyjnego? Wspominam o tym, gdyż część specjalistów od wojskowości uznaje, że jest to prawdopodobne – w nikłym zakresie, ale jest. W mojej ocenie, to dywagacje z poziomu political/war-fiction, bo Rosja nie ma siły na takie działania. Atak na Finlandię wymagałby zgromadzenia wojsk inwazyjnych co najmniej tak dużych, jak w przypadku Ukrainy – co właściwie kończy dyskusję (no bo co z Ukrainą i jak w przyśpieszonym tempie odtworzyć zdolność bojową poturbowanych tam oddziałów?). A przecież taka koncentracja nie uszłaby uwadze NATO. Co więcej, armia fińska od dekad sposobi się do odparcia inwazji ze wschodu – i jest do tego naprawdę nieźle przygotowana. Pokonać ją byłoby Rosjanom trudno, za cenę straszliwych strat. Już dziś ubytek 30 tys. wojskowych, poległych i rannych dotąd w Ukrainie, stanowi dla dowództwa rosyjskiej armii ogromne wyzwanie. Pokazuje, jak krótką „kołderką kadrową” – mimo nominalnie wysokich stanów osobowych – dysponuje wojsko Putina.

Owa kołderka staje na przeszkodzie do realizacji innego pomysłu na atak prewencyjny – zajęcia Gotlandii. Ta należąca do Szwecji wyspa, z uwagi na położenie, ma niebagatelne strategiczne znaczenie. Jej zdobycie pozwoliłoby Rosji zniwelować znaczną część skutków wstąpienia Szwecji i Finlandii do NATO. Byłby to taki rosyjski lotniskowiec w samym środku Bałtyku i jeśliby go wyposażyć w odpowiednie systemy ofensywne i defensywne, ciążyłby sojusznikom niczym kula u nogi. Tyle teorii, czas na realia. Desant w wykonaniu wojsk powietrznodesantowych Federacji jest w tej chwili właściwie niemożliwy. WDW zostały boleśnie wykrwawione w Ukrainie, proces odbudowy ich zdolności bojowych zajmie 2-3 lata. Desant morski jest jeszcze mniej prawdopodobny, bo gros okrętów desantowych Rosjanie wysłali na Morze Czarne (wszystkie najważniejsze jednostki zdolne do przeprowadzenia takiej operacji). „Bosforski korek” – przez który wiedzie droga powrotna na Bałtyk – dzierży w dłoni Turcja, a i desantowców w międzyczasie ubyło, po spektakularnym ukraińskim ataku rakietowym na port w Berdiańsku.

Może się więc Moskwa zżymać, ale nie zostaje jej nic innego, jak pogodzić się ze skutkami natowskiego akcesu Szwecji i Finlandii. A te będą katastrofalne. Dziś rosyjsko-fińskiej granicy strzeże jedna brygada regularnego wojska, wkrótce te siły trzeba będzie zwiększyć kilkukrotnie (Rosja naprawdę traktuje NATO jako zagrożenie…). I wyposażyć je we wszystko, co w armii rosyjskiej najlepsze – mimo „krótkiej kołderki”. W pożałowania godnej sytuacji znajdzie się flota bałtycka. Zatoka Fińska – „okno na świat” największego zgrupowania floty – stanie się szlakiem żeglugowym z obu stron kontrolowanym przez państwa NATO. W razie konfrontacji Rosjanie nie wyjdą stamtąd na otwarty akwen, bo ich okręty zostaną zniszczone przez nadbrzeżne wyrzutnie rakiet, ba, zagrożenie stworzy nawet zwykła artyleria, rozlokowana na fińskim i estońskim brzegu. Gdyby jakimś cudem któraś jednostka się przedarła, u ujścia zatoki natknie się na miny. Ten archaiczny zdawałoby się rodzaj broni, wciąż znajduje szerokie zastosowanie w wojnie morskiej. W ostatniej jej odsłonie, na Morzu Czarnym, przyczynił się do blokady ukraińskich portów z jednej strony, i do uniemożliwienia Rosjanom desantu z drugiej. Obaj przeciwnicy postawili własne miny, w efekcie Ukraina cierpi gospodarczo, bo nie wysyła morzem zboża, Rosja zaś dotąd nie zdobyła Odessy, co w istotnym stopniu odpowiada za niepomyślny przebieg „operacji specjalnej”. Na Bałtyku miny zamknęłyby rosyjską flotę w potrzasku, a rozstawienie ich nie nastręczałoby natowskim marynarkom większych kłopotów.

Oczywiście, Rosja ma jeszcze porty w okręgu kaliningradzkim – a z nich wyjście na otwarty akwen. Tyle że i na północy, i na południu znajdują się kraje NATO. Silna obrona antyrakietowa i przeciwlotnicza częściowo zniwelowałaby problem. Specjaliści mówią w takim kontekście o „bąblu antydostępowym”, parasolu chroniącym okręty i naziemną infrastrukturę. Systemy przeciwlotnicze to perła w koronie armii i zbrojeniówki FR, ale także w tym przypadku wojna w Ukrainie obnażyła rzeczywiste możliwości rosyjskiego sprzętu. O jego jakości najlepiej świadczy fakt, że po trzech miesiącach od rozpoczęcia inwazji, ukraińskie lotnictwo wciąż ma się nieźle i dziesiątkuje rosyjskie oddziały, którym na froncie towarzyszy cała gama przeciwlotniczych środków odstraszania. Wracając zaś do Bałtyku – gdy stanie się „natowskim jeziorem”, możliwości operacyjne zachodnich lotnictw tylko się zwiększą.

Więc znów mam ochotę zacytować klasyka, Putinowi, w twarz. „Miałeś chamie złoty róg, (…) ostał ci się jeno sznur”.

—–

Nz. Żołnierz armii fińskiej podczas ćwiczeń/fot. Ministrostwo Obrony Finlandii

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Analogie

23 lutego 1945 roku sześciu żołnierzy Korpusu Piechoty Morskiej zatknęło amerykańską flagę na górze Suribachi, co zarejestrował fotograf Joe Rosenthal. Zdjęcie szybko stało się ikoną, a sam akt symbolem amerykańskiego zwycięstwa w bitwie o Iwo Jimę. Tymczasem walki o wyspę trwały jeszcze ponad miesiąc, stając się jedną z najkrwawszych kampanii w historii sił zbrojnych USA.

Wspominam o tym, bo wczoraj przyszła mi do głowy historyczna analogia z Iwo Jimą w roli głównej. A stało się tak po doniesieniach o wejściu Rosjan na teren Azowstalu. Fakt, iż przy tej okazji dowództwo ukraińskiej armii straciło kontakt z obrońcami, wymuszał przypuszczenie, że lada chwila rosyjska flaga zacznie powiewać nad kombinatem. Co w warstwie propagandowej równałoby się komunikatowi o pokonaniu przeciwnika, a w rzeczywistości wcale by tego nie oznaczało. Jest bowiem najsłynniejsza dziś huta świata rosyjską Iwo Jimą – miejscem piekielnie skutecznie przygotowanym do długotrwałej obrony, niedostępnym bez konieczności wejścia w śmiertelnie niebezpieczne labirynty. W 1945 roku Japończycy wykorzystali naturalne tunele góry Suribachi i uzupełnili je o dziesiątki kilometrów kanałów, zmieniając groty w bunkry i składy amunicji. W 2022 roku obrońcy Azowstalu używają ciągów komunikacyjnych, tuneli i pomieszczeń technicznych zlokalizowanych pod solidnymi budynkami zakładu oraz zbudowanych po 2014 roku (przewidzianych do uporczywej obrony) schronów i punktów ogniowych. Może nie jest to system fortyfikacyjny o odporności i skomplikowaniu tego z Iwo Jimy, ale – jak widać – psuje Rosjanom krwi co niemiara.

I będzie psuł nawet po oficjalnym zadekretowaniu końca walk. Wczoraj obrońców zdradzono – Rosjan na teren kombinatu wprowadził elektryk obeznany w topografii stanowisk obronnych. Napastników jednak wyparto, połączenie z dowództwem odzyskano, oblężenie trwa. Niestety, za długo nie potrwa, bo siły obrońców stopniały, kończą się zapasy i amunicja. Nie podejmę się wieszczenia dokładnego terminu upadku, ale jestem pewien, że nadejdzie niebawem. Ale, jak na Iwo Jimie, boje nie wygasną, zmniejszy się tylko ich intensywność. W 1945 roku amerykańskie dowództwo uznało 26 marca za dzień zakończenia zorganizowanego japońskiego oporu. Ten niezorganizowany trwał do końca czerwca – tak długo opierały się Amerykanom małe grupki czy wręcz pojedynczy japońscy żołnierze, korzystający z zaplecza Suribachi. Ostatni wojskowi armii cesarskiej z garnizonu Iwo Jimy – cekaemiści Yamakage Kufuku i Matsudo Linsoki – złożyli broń… w styczniu 1949 roku (a niektóre źródła podają, że dwa lata (!) później). Nie sądzę, by Rosjanie wytrwali w Mariupolu do 2026 roku – Ukraińcy odzyskają miasto wcześniej. Jestem jednak pewien, że tak długo, jak pozostaną w Mariupolu oddziały najeźdźczej armii, tak długo w podziemiach Azowstalu będą się ukrywać niedobitki obrońców. Na tyle zdeterminowane, by co jakiś czas przypomnieć okupantom o swoim istnieniu.

*          *          *

Pewnie powiecie, że grzeszę dziś nadmiernym optymizmem. Czy ja wiem? Sami spójrzcie na zestawienie, ujawnione rano przez amerykański wywiad. Służby specjalne USA wyodrębniły siedem strategicznych lokalizacji Rosjan w Ukrainie, wskazując jednocześnie liczbę zgromadzonych tam batalionowych grup bojowych (BGB; jedna taka grupa to mniej więcej 800 żołnierzy, wraz ze sprzętem zapewniającym względną niezależność). I tak na odcinku charkowskim Rosjanie mają 5 BGB na 100 km frontu (1 BGB na 20 km). Na odcinku izjumskim – 22 BGB na 60 km (odpowiednio 1 na 2,7). Na odcinku siewiernodonieckim – 19 BGB na 100 km (1 na 5,3). Na odcinku Popasna-okolice – 7 BGB na 20 km (1 na 2,9). Na odcinku donieckim – 20 BGB na 140 km (1 na 7). Na odcinku zaporoskim – 13 BGB na 130 km (1 na 10). I wreszcie na odcinku chersońskim – 7 BGB na 160 km (1 na 22,8). Zgodnie ze standardami rosyjskich sił lądowych, działania ofensywne wymagają zgromadzenia potencjału, który pozwoli pojedynczej BGB operować na odcinku o szerokości 2 km. W przypadku skutecznych działań defensywnych jest to pas o szerokości do 5 km. A zatem tylko na dwóch kierunkach orkowie dysponują potencjałem zdolnym do ataku, z kolei na trzech mają zbyt rozciągniętą obronę. Zaś widoki na uzupełnienia wcale nie są różowe. Ludzi pewnie wyzbierają, nawet bez konieczności ogłaszania powszechnej mobilizacji. Tylko w co ich uzbroić, by stanowili odpowiednią przeciwwagę (ba!, utrzymali inicjatywę strategiczną)? Ukraińcy palą nawet najnowocześniejszy rosyjski sprzęt – wczoraj opublikowano zdjęcia zniszczonego przez obrońców najlepszego w służbie czołgu T-90M Proryw. Starsze typy i modele – a tylko tych Federacja ma jeszcze sporo w zapasie – przemieniane są w złom hurtowo. A ukraińskie zdolności w tym zakresie nie będą spadać, a rosnąc wraz z kolejnymi dostawami zachodniego sprzętu.

Idźmy dalej. Ukraińcy uwolnili właśnie Charków od niebezpieczeństwa ostrzału artyleryjskiego. Taki jest praktyczny skutek odepchnięcia najeźdźców na odległość 40 km od miasta. Z informacji docierających ze wschodu wynika, że wyprowadzili również kontruderzenie w rejonie Izjumu (ukraińskie media piszą o tym jako o dużej kontrofensywie, ale na dziś nie potrafię zweryfikować prawdziwości tych doniesień), gdzie dotąd w największym stopniu skupiała się rosyjska ofensywa. Jeśli te dane się potwierdzą, stanę przed pokusą użycia kolejnej analogii, także z czasów II wojny światowej. Dotychczasowe rosyjskie boje na odcinku izjumskim jak żywo przypominały niemieckie natarcie pod Kurskiem z lipca 1943 roku. W obu przypadkach chodziło o likwidację układającego się w łuk wyłomu – wówczas radzieckiego, dziś ukraińskiego. Tak jak w 1943 roku, tak i dziś nacierający rzucili do walki swoje elitarne oddziały pancerne (Niemcy po raz pierwszy użyli wówczas bojowo, w większej liczbie,  czołgów Tygrys i Pantera). Działania rosyjskiej 1 Gwardyjskiej Armii Pancernej w ubiegłym tygodniu dopingował nawet szef sztabu generalnego gen. Gierasimow – czyżby nadaremno? Rosjanie jeszcze wczoraj szli do przodu, powoli, płacąc za to ogromną cenę. Niemcy, po kilku dniach takiej orki na ugorze, stanęli, potem zaczęli się cofać, a jeszcze potem…

Operacja „Cytadela”, która w ocenie hitlerowskiego dowództwa miała przełamać impas na froncie wschodnim, dała początek wielkiego odwrotu Wehrmachtu, zakończonego wiosną 1945 roku w Berlinie.

—–

Nz. Centrum wioski Nowosiliewka, wiosna 2016 roku. Dariusz Prosiński, autor zdjęcia, fotoreporter, z którym wówczas pracowałem, już wtedy wiedział, że ukraińskie ciągniki odegrają niebagatelną rolę w wojnie z Rosją…

Postaw mi kawę na buycoffee.to