Analogia

Zarwałem dziś kawał nocy, pisząc bardzo specyficzny fragment książki. Taki, w którym wykonuję myślowy eksperyment i przenoszę ogólne realia rosyjsko-ukraińskiej wojny na grunt polski. Po co? Konflikt w Ukrainie toczy się „za miedzą”, Polacy na co dzień stykają się z Ukraińcami – uchodźcami i osobami, które wybrały nasz kraj jako miejsce do życia jeszcze przed inwazją. Mimo to nie zawsze potrafimy wyobrazić sobie, co przeżywają nasi sąsiedzi ze wschodu. A nieznajomość geografii Ukrainy dodatkowo utrudnia zrozumienie. Czemu można zaradzić właśnie poprzez osadzenie opowiadanej historii w bliższym nam kontekście.

Idzie to tak:

„(…) By ów zabieg miał sens, musimy założyć, że Polska nie jest członkiem NATO (zapewne nie jest także w Unii Europejskiej). Utrzymuje z Zachodem poprawne relacje, aspiruje doń (także formalnie), ale realnie znajduje się w „szarej strefie bezpieczeństwa”. No więc załóżmy, że taka Polska w 2014 roku utraciła na rzecz Rosji po jednej trzeciej województw podlaskiego i warmińsko-mazurskiego, ze stolicami włącznie.

W lutym 2022 roku zamrożony konflikt zmienił się w pełnoskalową wojnę. Armia rosyjska uderzyła na pięciu zasadniczych kierunkach – z okupowanego Olsztyna i Białegostoku na Warszawę, z białoruskiego Brześcia zaś na Lublin, skąd planowano przedrzeć się na południe kraju wzdłuż linii Wisły. Z zajętych terenów Warmii i Mazur wyszło też uderzenie w stronę Trójmiasta (przez Elbląg, w 2014 roku utracony, a następnie odbity przez Wojsko Polskie) oraz kolejne, prowadzone po osi Iława-Grudziądz-Bydgoszcz – oba z zamiarem odcięcia Polski od morza. Nadbrzeżny kierunek operacyjny na dalszym etapie miał zostać wsparty desantem morskim – wysadzonym między Słupskiem a Koszalinem – do którego ostatecznie nie doszło. Przeprowadzono za to, pierwszego dnia inwazji, desant śmigłowcowy w Modlinie. Elitarne oddziały spadochroniarzy miały przejąć tamtejszy port lotniczy, by umożliwić lądowanie samolotów transportowych z ciężkim sprzętem i posiłkami. Tak wzmocniona grupa – po uprzednim zajęciu mostu na Wiśle – pomaszerowałby na stolicę z zadaniem zajęcia kluczowych obiektów w mieście. Wsparciem dla niej byłyby jednostki zmechanizowane, pchnięte ku metropolii lądem.

Utrata Warszawy i towarzysząca jej anihilacja władz państwowych miały być niczym dekapitacja – złamać wolę walki tych Polaków, którzy zamierzali stawiać opór. Generalnie jednak rosyjskie dowództwo nie przewidywało poważniejszej akcji obronnej. „Polska to nie Zachód, ale Polacy są zachodnimi słabościami na wskroś przesiąknięci. To wygodnickie, rozlazłe panicze, w dodatku rozczarowane własnym państwem. Nie sięgną po broń, a wielu po prostu pryśnie zagranicę”, przekonywała kremlowska propaganda.

Defetyzm Polaków miał Rosjanom pozwolić na aneksję wschodniej Rzeczpospolitej, między Bugiem a Wisłą, oraz północy kraju, do linii wyznaczanej biegiem rzeki Noteć. W pozostałej części zachodniej Polski Kreml zamierzał ustanowić marionetkowe państwo – ze stolicą w lewobrzeżnej Warszawie – będące buforem od znienawidzonego NATO. Jeszcze na kilka dni przed inwazją na Kremlu rozważano, czy Szczecin i jego infrastruktura warte są wspólnej granicy z Niemcami. Większość generalicji wolała takiej opcji uniknąć – rozszerzyć bufor (w ich języku „głębię operacyjną”) aż po Bałtyk – jednak górę wzięły względy prestiżowe, ubrane w płaszczyk przekonującej narracji ekonomicznej.

Czas mocno utemperował ambicje Rosjan. Desant w Modlinie wpadł w zasadzkę – Polacy, ostrzeżeni przez Amerykanów i własne służby, urządzili spadochroniarzom krwawą jatkę. A po pięciu tygodniach ciężkich walk wyparli rosyjskie oddziały nie tylko spod Warszawy, ale i z reszty zajętego przez nich w dwóch trzecich Mazowsza. W wyzwolonym Legionowie – podobnie jak w Wołominie i Radzyminie – na światło dzienne wyszły bestialskie mordy, jakich dopuścili się okupanci. Ich skala i brutalność zszokowały cały świat. Legionowo, gdzie zamordowanych cywilów było najwięcej (ponad czterystu), stało się odtąd symbolem i synonimem rosyjskiego bestialstwa.

Marsz na Lublin i próba przejęcia województwa lubelskiego również nie przyniosły pożądanych przez Moskwę skutków. Choć jeszcze pod koniec lutego 2022 roku rosyjskie oddziały usiłowały wedrzeć się do centrum stolicy Lubelszczyzny, w połowie maja Polacy pognali ich do przejścia granicznego we Włodawie.

Natarcia na północy – których wspólnym celem był Szczecin – utknęły w Gdańsku i pod Bydgoszczą.

Rozpoczęta w drugiej połowie kwietnia 2022 roku bitwa o północny wschód nie skończyła się spektakularnymi zdobyczami i rozbiciem Wojska Polskiego. Po trzech miesiącach mozolnego marszu na zachód i południe Władimir Putin zażądał od wojskowych, by do końca sierpnia „wyzwolili” chociaż całość województw warmińsko-mazurskiego i podlaskiego. Zadanie zrealizowano częściowo, zajmując niemal całą Warmię i Mazury i połowę Podlasia. W rękach Rosjan znajdowały się wtedy także obszerne połacie województwa lubelskiego, pomorskiego i kujawsko-pomorskiego. Ale potem – we wrześniu 2022 roku – nastąpiła polska kontrofensywa, która wyparła okupantów z Lubelszczyzny. W ciągu zaledwie kilkunastu dni wyzwolono Chełm, Krasnystaw i Zamość. W rękach Rosjan pozostał jedynie Hrubieszów i okoliczne wsie. I znów, jak na Mazowszu, na odzyskanych terenach odkryto katownie, miejsca masowych zbrodni i pochówków. 15 września 2022 roku w lesie w pobliżu Chełma znaleziono kilka obszernych grobów, w tym jeden z 447 zwłokami. U większości zmarłych ujawniono ślady gwałtownej śmierci, a 30 ciał nosiło ślady tortur i egzekucji, w tym założone liny na szyjach, związane za plecami ręce, złamane kończyny i okaleczone genitalia.

Tym razem reakcja opinii publicznych i polityków była bardziej powściągliwa – świat otrzaskał się już z rosyjskim bestialstwem.

Ale miało ono i dla Rosjan zgubny charakter, wzmacniało bowiem wolę walki żołnierzy Wojska Polskiego. Determinacja Polaków dała o sobie znać szczególnie podczas ciężki jesiennych bojów na Żuławach, zakończonych ucieczką okupantów z Gdańska. Wyzwolenie jedynego zajętego w trakcie pełnoskalowej inwazji miasta wojewódzkiego, stanowiło dla Kremla poważny cios, zwłaszcza że stało się to 11 listopada, w święto niepodległości Rzeczpospolitej. Zachowując dobrą minę do złej gry, Putin orzekł wówczas, że „cele Rosji w Polsce nie ulegają zmianie”. A posłuszne Kremlowi media ogłosiły sukces w postaci wycofania się za Wisłę na lepsze pozycje obronne (…)”.

Ciąg dalszy przeczytacie w książce, która – wszystko na to wskazuje – ukaże się na przełomie lutego i marca przyszłego roku.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Atak czołgów, wspartych śmigłowcami szturmowymi. Epizod ćwiczeń „Anakonda 10”/fot. własne

Konsekwencja

Nie wiem, czy to już zapowiadana ofensywa, czy ruskie nadal szukają słabszych punktów ukraińskiej obrony – tak czy inaczej, uaktywnili się wzdłuż niemal całej linii frontu na wschodzie.

Jeśli to ich ostatnie słowo, to jest z rosyjską armią gorzej, niż myślałem. Gęstość ognia artylerii niska, lotnictwa jak na lekarstwo. Jeśli to wciąż rozpoznanie bojem, to presja się nasili, ale… Ale już teraz widać, że rosjanie nadal nie liczą się ze stratami. Ginie ich i zostaje rannych niemal tysiąc na dobę.

Pod koniec stycznia Amerykanie oceniali rosyjskie straty na 180 tys. zabitych i rannych – w tym tempie luty zakończy się wynikiem 200 tys. wyeliminowanych z walki najeźdźców. Gdy rok temu szacowano rosyjskie siły zgromadzone wokół Ukrainy, 200 tys. wojskowych było maksymalnym wskazaniem. Innymi słowy, putin wytracił już cały kontyngent, który rzucił do walki w lutym 2022 roku.

I niczego się nie nauczył – ani on, ani jego generałowie. Bo czym będzie ta rosyjska ofensywa (czym jest?), jeśli na przedbiegach Ukraińcy wyślą do diabła dziesiątki tysięcy nieprzyjaciół (sami ponosząc znacznie mniejsze straty)?

Zrobiłem to zdjęcie pod Izjumem, w połowie stycznia. Gdybym znalazł się w tym miejscu latem, dół żółciłby się słonecznikami, niebo zaś byłoby błękitne. Miałbym ilustrację-symbol, w środku bowiem stoi zniszczony ruski czołg.

No ale jest jak jest. Tym niemniej zdjęcie i tak ma moc. Więc zamieszczam je w odpowiedzi na Wasze pytanie: jak to się skończy?

Jeśli ruskie pozostaną ruskimi – tak.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Przebitki

Dziś piszę do papieru, więc nie będzie obszernego komentarza. Będą za to zdjęcia w trybie „bez komentarza” – z mojego styczniowego wyjazdu do Bachmutu.

Pierwsze trzy fotografie to przebitki spod Izjumu, reszta – bachmuckie krajobrazy. Wszystkie stanowią ilustrację praktycznego wymiaru ruskiego miru…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Zarwany most i tymczasowa przeprawa/fot. Marcin Ogdowski

Nadzabijanie

Gdy zapada zmrok, Ukraina wręcz tonie w ciemności. To wojenna profilaktyka, mająca utrudnić działania agresorom, ale i efekt rosyjskich ataków na infrastrukturę energetyczną. W miastach odrobinę światła dają uliczne sygnalizatory, da się więc bezpiecznie podróżować. Ale wraz z rogatkami – w tym przypadku mającymi postać obsadzonych przez wojsko lub policję blok-postów – zaczyna się inny poziom wyzwań. Ukraina jest ogromna, między miastami można przejechać dziesiątki kilometrów i nie natknąć się na żadną osadę. Nawet w czasach pokoju oznaczało to brak choćby minimalnej poświaty. Dobry wzrok i solidne reflektory auta były zatem pożądane już wcześniej, w realiach wojny bez nich ani rusz.

We wtorek późnym popołudniem wyruszyłem z Bachmutu wraz z trzema kolegami – tak kończył się nasz udział w konwoju humanitarnym, który zorganizowała Fundacja Otwarty Dialog. Było już ciemno, gdy znaleźliśmy się w okolicach Izjumu. Nasz terenowy nissan dobrze sobie radził z kiepską nawierzchnią drogi, ale ta nagle się skończyła. Stanęliśmy przed betonową barierą, ustawioną – jak się wkrótce przekonaliśmy – przed wjazdem na most. Zarwany, najprawdopodobniej celowo wysadzony przez wycofujących się rosjan. Jechaliśmy tędy rano, w drugą stronę, szybko więc doszliśmy do wniosku, że gdzieś w pobliżu musi być objazd prowadzący na tymczasową przeprawę. Tylko nijak nie mogliśmy go znaleźć.

Popędzany pęcherzem, ruszyłem na zwiady. Byliśmy w centrum jakiegoś przysiółku, po obu stronach rozoranej drogi stały typowo ukraińskie niewielkie chatki. I bez wojny wyglądające jak sto nieszczęść. Nissan dawał trochę światła, a i ja przyzwyczaiłem wzrok do ciemności. Widziałem już nie tylko kontury, ale całe, pokaleczone bryły. Zarwane dachy, wybite okna, przestrzelone ściany. Powalone płoty, wrak auta – sowieckiej jeszcze łady kopiejki. I śladu żywej istotny, choćby zdziczałego psa, których na Donbasie kręcą się całe hordy.

Osada była martwa i upiornie cicha.

Nie zamierzałem wchodzić między domy; za dnia naoglądałem się tabliczek „niebezpieczeństwo – miny”. Obróciłem się, strumień światła z latarki przeczesał ścianę jednego z budynków.

– Skurwysyny – zakląłem mimowolnie na widok litery „Z” wymalowanej między oknami zrujnowanego domostwa.

Wróciłem do auta, znaleźliśmy drogę, ruszyliśmy dalej. A mnie ta „zetka” chodziła po głowie przez kolejne godziny. Żołnierze putina w ten sposób pieczętowali „powrót” przysiółków i wiosek do „rosyjskiej macierzy”. „Z” znaczyło tyle co „to nasze”. Tyle że ta naszość zwykle wiązała się z destrukcją. Ruski mir przyniósł zagładę wielu wschodnio-ukraińskim wioskom. Totalną, sprowadzającą się do stwierdzenia: byli ludzie-nie ma ludzi. Między Izjumem a Bachmutem widziałem co najmniej cztery tak potraktowane miejscowości.

Śmierć i zniszczenie, jakie niesie ze sobą rosyjska armia, są ponadnormatywne. W języku angielskim istnieje termin „overkilling”, używany w kryminalistyce, ale i będący częścią wojskowej nomenklatury. Stosuje się go do opisania działań wojennych charakteryzujących się zbytnią przesadą, nieadekwatną projekcją siły. „Nadzabijanie”, bo tak dosłownie tłumaczy się to słowo na polski, też dobrze oddaje istotę rzeczy. rosjanie w Ukrainie nadzabijają, zabijają po wielokroć – ludzi, zwierzęta, przyrodę, a wraz z nimi całą materialną osnowę stworzoną przez człowieka, służącą mu w codziennym życiu. Armia rosyjska nie walczy jak zachodnie siły zbrojnie, wyczulone, by nie niszczyć bez wyraźnej potrzeby infrastruktury niezbędnej do przeżycia cywilów. Ten imperatyw – możliwy do realizacji dzięki coraz bardziej precyzyjnej broni – jest rosjanom obcy. Obcy nie tylko dlatego, że nie mają precyzyjnych narzędzi. To konsekwencja pogardy dla życia jednostki, mocno zakorzenionej w rosyjskiej kulturze. Co na wojnie tak stawia priorytety, że nie liczą się ludzie i ich dobytek, a zdobyty teren. A choćby i za cenę totalnej destrukcji. rosja może być w ruinie, może być byle jaka – grunt, że będzie wielka, rozległa.

Nieludzka, jak to kiedyś napisał Józef Czapski.

Nie potrafię inaczej skomentować tych zdjęć. A mam ich dużo, dużo więcej…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Wzmożenie

Dziś będzie trochę inaczej – bardziej osobiście, a zarazem porządkowo. Nie wszyscy obserwujący towarzyszą mi od początku inwazji i nie dla wszystkich oczywiste są moje intencje. Efekt jest taki, że co jakiś czas pojawia się Czytelnik, pytający o powody mojego emocjonalnego zaangażowania, często zaniepokojony sposobem, w jaki je wyrażam. Niekiedy stawiany jest mi zarzut szerzenia nienawiści wobec rosjan. Ta mała litera, te niepochlebne rzeczowniki używane zamiast nazwisk rosyjskich przywódców i dowódców. Zdarzają się też trolle (tych tępię, ale czasem ich treści wiszą na stronie po kilka-kilkanaście godzin – nim zdołam zareagować), twierdzący, że piszę nieprawdę. Bywa, że przybiera to postać zawodowej przygany, bo przecież „nie wypada panu być nieobiektywnym”.

Do rzeczy. Obowiązkiem dziennikarza jest dochowanie rzetelności – pisanie/mówienie o rzeczach znajdujących oparcie w faktach, zaś gdy materiał przybiera formę publicystyczną, wyraźne zaznaczenie, gdzie mamy do czynienia z faktem, a gdzie z opinią. Nigdy tej reguły nie nadużyłem. W natłoku informacji nie wszystko i nie zawsze da się zweryfikować – w takich sytuacjach trzeba się zdać na własne wyczucie i doświadczenie. Gdy mam wątpliwości, to o tym informuję. Nikt nie jest alfą i omegą, padam więc i ja czasami ofiarą dezinformacji czy nieintencjonalnych przeinaczeń, niedomówień; gdy się w tej kwestii orientuję, uczciwie o tym wspominam. Tak pojmuję rzetelność.

Obiektywizm – owo „zachowajmy chłodny umysł i dajmy dojść do słowa wszystkim stronom” – to taka bajeczka dla adeptów szkół dziennikarskich; zawodowa legenda bez pokrycia w realnych działaniach. Pomijam skandaliczne praktyki niektórych mediów bazujących na kłamstwie jako metodzie – to patologia. Jednakże standardem jest nawet w tych warsztatowo najlepszych redakcjach odpowiedni dobór tematów, komentatorów, technicznych trików i takie żonglowanie opiniami, by wpisać się w redakcyjną linię definiowaną przez ideologiczny profil czy zobowiązania biznesowe. Dziennikarstwo to misja, ale i sposób na zarabianie pieniędzy – w tej dychotomii funkcjonują media na całym świecie, nie tylko w Polsce. I absolutnie nie wyklucza to faktu, że tekstem (materiałem) można czynić dobro. Po prostu, trzeba się pogodzić ze świadomością, że nie wszystkim.

Nie wszyscy bowiem mają prawo, by ich głos wybrzmiał na równi z innymi. Zwłaszcza w sytuacji wojny, koszmaru sprowadzanego przez jednych na drugich. W tym konkretnym przypadku (konfliktu w Ukrainie) nie ma czegoś takiego jak uzasadnione racje rosjan. Ich bełkotliwe, rasistowskie i imperialne tłumaczenia nie stanowią żadnej przeciwwagi dla głosów Ukraińców. Co zaś się tyczy obiektywizmu rozumianego jako dyspozycja emocjonalna – oczywiście z perspektywy wygodnego fotela, zza klawiatury, można sobie pozwolić na dysputy o tym, co wypada, a czego nie (mówić/pisać). Ale w zetknięciu z żywym tematem (albo i martwym…) ten balonik pryncypialności zwykle uchodzi. Przez lata oglądałem wojnę na własne oczy i jest dla mnie oczywistą oczywistością emocjonalna reakcja, także w wymiarze werbalnym. Dziennikarz nie jest maszyną do pisania.

Znam ryzyka płynące ze stosowania języka dehumanizacji, ale wiem też, jakie strategie za tym stoją. To przede wszystkim sposób na zagospodarowanie własnego lęku przed tymi, których opisujemy (jako orki, kacapy, rosjanie itp.). Znam bardzo prosty sposób na eliminację tego strachu – wystarczy nie straszyć. Nie zabijać, nie mordować, nie rabować, nie gwałcić, nie stwarzać egzystencjalnego zagrożenia dla sąsiadów. W tym konkretnym przypadku – zabrać dupy w troki, opuścić Ukrainę. Potem jeszcze przeprosić i zadośćuczynić. W takich okolicznościach można znów myśleć i mówić o Rosjanach, nie rosjanach.

Szlag mnie trafia, gdy stykam się z próbami przeniesienia odpowiedzialności, jakbym to ja – i generalnie miażdżąca większość Polaków, którzy wykazują proukraińskie sympatie – stał za tym, co dzieje się w Ukrainie. Nie ja, nie my, rozpoczęliśmy tę wojnę, a rosjanie – i żadne retoryczne sztuczki nie zdejmą z nich winy. Za którą muszą zapłacić także w wymiarze symbolicznym. Tego wymaga elementarne poczucie sprawiedliwości.

Zapłacić jako cała wspólnota. Wiem, że istnieje w rosji opozycja. Ktoś wychodził na ulice po kolejnych wyborach, ktoś gnije w gułagu za poglądy i „działalność antysystemową”. Ktoś na początku inwazji protestował. Z jakiegoś powodu niemal pół miliona osób opuściło kraj po 24 lutego (a przed mobilizacją). Postawy obywatelskiego oporu godne są podziwu. Tym niemniej jako naród rosjanie zawiedli. Od czasów Borowskiego i Nałkowskiej nie ma w Polsce dyskusji o domniemanej niewinności zwykłych Niemców w kontekście Zagłady i innych okupacyjnych zbrodni. Konformizm i obojętność to świadomy wybór, przemyślane postawy. A więc i współodpowiedzialność. Tak jak wszyscy Niemcy winni byli hitlerowskim bestialstwom – bo nie powiedzieli „nie” – tak wszyscy rosjanie odpowiadają za ekscesy raszyzmu. Odpowiedzialność zbiorowa? Owszem. Ale nie twierdzę przecież, że ma być równomiernie rozłożona. Jedni zasługują na dotkliwe kary, inni „tylko” na ostracyzm.

Tak, niesie mnie fala moralnego oburzenia. Nie wszystko, co się przy tej okazji dzieje, mi się podoba. Pod koniec wojenno-reporterskiej aktywności włączyła mi się „opcja nieśmiertelności”. Z coraz większą nonszalancją zacząłem traktować reporterskie BHP. Bo przecież „tyle razy się udało”. Było to niebezpieczne dla mnie, było zagrożeniem dla ludzi, z którymi pracowałem. Jako zagrażającą uznałem też rosnącą obojętność wobec cielesnych aspektów wojennej codzienności – nieboszczyków czy urazów żywych jeszcze ludzi. To m.in. z tych powodów podjąłem decyzję, że pasuję. Że koniec z wojennymi wyjazdami. Wizja samego siebie szwendającego się niczym psychiczny zombiak pośród ogromu ludzkich nieszczęść była nie do zaakceptowania. Dziś mierzę się z podobnym wyzwaniem – nie podobają mi się emocje, jakie wyzwalają we mnie rosjanie. Wolałbym ich nie mieć, nie odczuwać. Ratuje mnie refleksja dotycząca istoty moralnych wzmożeń. Świadomość, że mijają. Po koszmarze wojny i okupacji pojednaliśmy się z Niemcami (Kaczyński niczego tu nie zakłamie). Trzymam się nadziei, że i w przypadku rosjan będzie to możliwe.

—–

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to