„Niedźwiedź”

To miała być trzecia z kolei doroczna defilada po zdruzgotaniu „ukraińskiego nazizmu”. Projekcja siły – huk dziesiątków odrzutowych silników, chrzęst setek gąsienic, tupot tysięcy podkutych buciorów; głośne „uraaa!” zwielokrotnione medialnym przekazem, idące w świat wraz z przesłaniem, że rosja jest niepokonana i nie ma sensu z nią zadzierać.

Bo „Ukraina głupcze…”.

No więc miało być imperialne święto, a dawne zwycięstwo stanowić jedynie pretekst do celebracji współczesnego triumfu. Wyszła zaś kolejna bieda-parada rozpaczliwie odwołująca się do coraz bardziej zamierzchłej historii. Z symbolicznym udziałem ciężkiego sprzętu – widać, że co tylko może, Moskwa wypycha na front – „opędzona” w dużej mierze młodzikami ze szkół wojskowych.

Kompletnie zignorowana przez światowe media.

I nawet pogoda nie dopisała, bo przed południem w Moskwie znów sypał śnieg.

Sypał na głowy zagranicznych gości putina, których obecność – jak jeszcze wczoraj donosiły zatroskane media – ma być dowodem przełamywania przez rosję międzynarodowej izolacji. No więc stanęli obok „bunkrowego dziada” prezydenci takich potęg jak Białoruś, Kazachstan, Kirgistan, Tadżykistan, Turkmenistan, Kuba, Laos i Gwinea-Bissau. Czołg mi jedzie w oku, jeśli to jest owo przełamanie.

A Czasiw Jar wciąż niezdobyty, choć miał być prezentem rosyjskich generałów dla putina z okazji dnia pobiedy.

Tak, Czasiw Jar, dwunastotysięczne przed wojną miasteczko.

Wiem, wiem, aktualne zmagania na doniecczyźnie – ogniskujące się wokół „Czasika” – są o nieco większą stawkę. Idzie w nich mianowicie o takie nasze dwa Włocławki lub Elblągi – bliźniacze miasta Słowiańsk i Kramatorsk. Oto skala bieżących wyzwań i zdolności „drugiej armii świata”.

Patrząc z perspektywy jego konwencjonalnych zasobów, to nawet nie jest cień wojska, które wygrało wschodnioeuropejskie zmagania podczas II wojny światowej. Nie żeby tamta armia była jakoś szczególnie dobra – była duża, a ilość czasem przechodzi w jakość. Wtedy przeszła, teraz nieszczególnie może.

Znów widać to na froncie, po słabnącym impecie rosyjskiego natarcia.

Słabną, bo przygotowują się do wielkiej ofensywy – twierdzą co poniektórzy. I pewnie dlatego na placu czerwonym zabrakło dziś setek nowoczesnych czołgów, samobieżnych dział i mobilnych wyrzutni – skitranych gdzieś po krzakach w oczekiwaniu na sygnał do ataku. Gęste to muszą być krzaki… I pewnie dlatego Moskwa znów używa atomowego straszaka nieplanowanych ćwiczeń jednostek wyposażonych w broń jądrową – co czyni zawsze, gdy jej oddziały na froncie wpadają w kłopoty, bądź gdy Zachód przekracza następne „czerwone linie”, dostarczając ukraińskiej armii bardziej zaawansowane uzbrojenie.

Bo nie wiem, czy wiecie, ale ATACMS-y smażą kolejne rosyjskie sztaby, tylko w tym tygodniu posyłając w diabły dziesięciu orczych pułkowników.

Nie, nie lekceważę moskiewskiej watahy – dla państw- i armii-średniaków to bardzo groźny przeciwnik. Ale u licha, nie dajmy się zwodzić narracji o „obudzonym niedźwiedziu”, który teraz dopiero wszystkim – nie tylko Ukrainie – pokaże.

Pokaże, jak pokazała dzisiaj – z okazji dnia pobiedy – państwowa korporacja Rostec, prezentując grafikę myśliwca Su-57 pomalowanego w barwy samolotu Ła-7 z czasów II wojny. Nie pomalowanego okolicznościowo myśliwca, nie demonstratora, nawet nie atrapy, a grafikę przedstawiającą oba samoloty. Taki „miś” na miarę (neo)sowieckich możliwości. Bardzo a propos…

PS. Rzeczona grafika przedstawia maszynę należącą do radzieckiego asa myśliwskiego, Iwana Kożeduba. Który był Ukraińcem…

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Parada w śniegu/fot. Kremlin.ru

„Zamach”

Władze rosji twierdzą, że dziś w nocy doszło do ataku dwóch ukraińskich dronów na Kreml. Kijów wypiera się odpowiedzialności za incydent, Moskwa publikuje filmik, na którym widać eksplozję tuż nad jedną z kremlowskich wież.

„Działania te traktujemy jako planowany akt terrorystyczny i zamach na prezydenta, przeprowadzony w przededniu dnia zwycięstwa, parady 9 maja, na której planowana jest również obecność gości zagranicznych. W wyniku tego aktu terrorystycznego prezydent nie został ranny. Harmonogram jego pracy nie uległ zmianie, toczy się jak zwykle. Strona rosyjska zastrzega sobie prawo do podjęcia działań odwetowych tam, gdzie i kiedy uzna to za stosowne” – czytamy w oświadczeniu, pod którym podpisał się pieskow, rzecznik putina.

Nie podejmę się jednoznacznej oceny, czy mamy do czynienia z rzeczywistym ukraińskim atakiem czy z rosyjską prowokacją. Chciałbym tylko zauważyć, że prezydent Wołodymyr Zełenski przebywa w Finlandii i zwyczajnie nie chce mi się wierzyć, by pod jego nieobecność przeprowadzono tak spektakularną akcję. Teoretycznie zamach mógłby spowodować gwałtowną reakcję rosjan – żaden odpowiedzialny głównodowodzący nie ryzykowałby nieobecności w kraju w takim momencie. Oczywiście, możemy rozważać, na ile odpowiedzialny jest Zełenski – ale dla mnie to puste dywagacje (ten facet nie musi już nikomu niczego udowadniać – że tak to ujmę). Można też zastanawiać się, czy głowa ukraińskiego państwa sprawuje realną kontrolę nad wszystkimi swoimi służbami (czy ktoś przypadkiem – z różnych pobudek – nie działał za jego plecami)? Dopuszczam taki scenariusz jako możliwą hipotezę, na poparcie której nie dysponuję żadnymi informacjami.

Gwoli rzetelności trzeba jednak zauważyć, że na ten moment Ukraińcy mają mnóstwo propagandowych korzyści z tego, co wydarzyło się nad Kremlem. Bo choć drony zestrzelono, stało się to w ostatniej chwili, czyli możemy mówić o blamażu moskiewskiej OPL. I państwa rosyjskiego, i armii rosyjskiej jako takich – skoro wrogie obiekty latające były w stanie znaleźć się w TAKIM miejscu.

A może im na to pozwolono? Co rosjanie mogliby zyskać na prowokacji? Pierwsze, co przychodzi do głowy, to pretekst do użycia ekstraordynaryjnych środków przeciwko Ukrainie. Brzmi to logicznie do czasu, gdy uświadomimy sobie, że pula rosyjskich działań została w zasadzie wyczerpana. W wymiarze konwencjonalnym Moskwa nie dysponuje już niczym, czym mogłaby „ukarać” Ukraińców i przestraszyć świat. Nadal wisi w powietrzu opcja jądrowa, ale jej prawdopodobieństwo jest nawet niższe niż kilka miesięcy temu – po tym, jak Chiny dały rosji do zrozumienia, wprost, że nie życzą sobie atomowej eskalacji.

Prędzej uwierzę w to, że celem mogłaby być dalsza konsolidacja rosyjskiego społeczeństwa wokół władzy, przeciwko Ukrainie i Zachodowi, wsparcie dla „świętej wojny”, tym świętszej, skoro tamci atakują TAKIE symbole. „Chcieli nam zabić prezydenta!?”. Przecież to może wkurzyć także rosyjskich putinosceptyków…

Nie da się też wykluczyć, że atak to sposób na zagospodarowanie lęków samego putina. Dobrze wiemy, jakim jest tchórzem, publicznie wystąpienie 9 maja może mu „nie leżeć”. Ryzyko „zamachu terrorystycznego” to sensowne wytłumaczenie absencji czy wręcz zwinięcia całej tej żałosnej parady.

Długo można by prowadzić takie rozważania. W gruncie rzeczy to nieistotne, kto przeniósł wojnę nad Kreml – czy zuchwali Ukraińcy czy podstępni rosjanie. Sam fakt, że w sercu rosji wybuchają drony, jest symbolicznie nie do przecenienia. Najlepiej dowodzi, jak srogą porażką okazała się tzw. specjalna operacja wojskowa.

PS. Skarpetkosceptycy piszą o „próbie zamachu”, o „terroryzmie”, o „niegodnym sposobie prowadzenia wojny”. Załóżmy na chwilę, że ataku rzeczywiście dokonali Ukraińcy, i że było to coś więcej niż demonstracja siły. Niech będzie, że zamierzali zabić putina. Tym, których to oburza, chciałbym przypomnieć o dwóch udaremnionych dzięki Amerykanom próbach zamachu na prezydenta Zełenskiego, podjętych tuż przed rozpoczęciem rosyjskiej inwazji. Kali mógłby się wreszcie nauczyć, że kto sieje wiatr, ten zbiera burzę…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Żywotność

Zrobiłem to zdjęcie trzy miesiące temu. Zwróćcie uwagę na zamieciony chodnik i kostkę brukową bez uszczerbków. Na bujne iglaki i starszą panią na ławeczce. Obserwowałem ją przez chwilę, jak popijała coś z termosu i wystawiała twarz ku słońcu. A potem poszła sobie nieśpiesznym krokiem, krucha, drobniutka, otoczona dźwiękiem huczącej nad miastem artylerii. Przedziwny to był obrazek – smutny, a zarazem kojący. Ten wiek, ten spokój, ta zieleń, ta czystość. I młodzieżowa czerwona czapeczka; wszystko to zlało mi się w coś, co uznałem za kwintesencję żywotności.

Bachmut był wtedy pokiereszowany, ale nie zniszczony. Trzy miesiące wystarczyły rosjanom, żeby zmienić miasto w dymiące gruzy. Ów placyk ze zdjęcia jest dziś pod ich kontrolą. Nie wiem, jak wygląda, ale z pewnością inaczej. Obok stały wysokie wieżowce – na przełomie lutego i marca zaczęła do nich walić rosyjska artyleria. Wszystko co w okolicy poszło pod ogień…

Czasem zastanawiam się, czy babuszka ze zdjęcia przeżyła.

Po tygodniach niepisania o Bachmucie wracam do tematu. Wracam, bo ostatnie ukraińskie oddziały walczą na zachodnich rubieżach miasta. Bachmut musi upaść przed 9 maja – tego oczekuje Kreml, by móc „godnie” obchodzić „dzień pabiedy”, najważniejsze święto w rosji. Ale Kijów również zdaje sobie sprawę z tej symboliki, więc medialne spekulacje wieszczące rychły koniec obrony mogą nie mieć racji bytu. Ukraińcy mogą nas zaskoczyć – co najmniej lokalnym kontratakiem, który pozwoli przedłużyć obronę o kilka-kilkanaście dni. Albo odwrócić uwagę od Bachmutu – mediów, opinii publicznych i rosyjskiej armii…

Warto pozostać czujnym.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

(Nie)moc

To chyba pierwszy raz w historii, kiedy pogoda pokrzyżowała sowietom i ich pogrobowcom paradne szyki. Mieliśmy obejrzeć dziś także lotniczą odsłonę defilady z okazji dnia zwycięstwa – a nie obejrzeliśmy, bo chmury, co łaskawie wyjaśnił Dmitrij Pieskow. W czasach radzieckich takich przeszkód nie uznawano. Kłębiło się nad Moskwą? Sru, specjalne samoloty oczyszczały niebo. Po prawdzie, działo się to głównie przy okazji pochodów pierwszomajowych. Dziś wydaje nam się, że uroczyste przemarsze 9 maja to stara tradycja, tymczasem za sowietów doszło do nich tylko trzy razy (w 1965, 1985 i 1990 roku). Standardem stały się dopiero w putinowskiej Rosji. Ale mniejsza o to – dziś śmigłowców i samolotów nie zobaczyliśmy. I choć pogoda rzeczywiście była „taka se”, to prawdziwym powodem – mówią dobrze poinformowani – była awaria prezydenckiego Iła-80. Nazywanego „samolotem dnia sądu ostatecznego”, z jego pokładu bowiem Putin mógłby dowodzić armią w razie konfliktu atomowego. Iła zaplanowano do udziału w paradzie – miał ją poprowadzić po raz pierwszy od 12 lat. Sygnał byłby czytelny i wpisujący się w narrację kremlowskiej propagandy z ostatnich tygodni: „jesteśmy mocarstwem jądrowym, możemy zniszczyć świat”. I co? I jajco. Po chełpliwych zapowiedziach nieobecność maszyny byłaby symboliczną porażką, kolejnym dowodem na technologiczną słabość i niewydolność rosyjskiego niedźwiedzia. Lepiej więc było skryć się za chmurą.

Nie lekceważę rosyjskiego arsenału jądrowego. Uważałem i nadal uważam, że istnieje ryzyko jego użycia w Ukrainie. Wydaje mi się niemal pewne, że gdyby Ukraińcy zniszczyli most krymski, odpowiedzią Moskwy byłaby bomba A zrzucona na któreś z ukraińskich miast. Putin i jego ludzie przełknęli już w tej wojnie masę gorzkich pigułek; w którymś momencie mogłoby im się ulać. Strategia ukraińskiej armii winna zatem sprowadzać się do mozolnych działań (mających za cel zatrzymanie i wyparcie przeciwnika), nie zaś do efektownych fajerwerków. Ukraińskie zwycięstwo musi być rozłożone w czasie, przybrać postać „gotowania żaby”. Tym sposobem uda się zneutralizować zagrożenie jądrowe. Pouczające przykłady płyną z przeszłości. Wbrew opiniom – szczególnie popularnym w Niemczech, pośród tamtejszej lewicy – że nie sposób pokonać atomowego mocarstwa, takie sytuacje miały już miejsce. Wielka Ameryka zwiała z Wietnamu z podkulonym ogonem, sowietów położyli na łopatki afgańscy mudżahedini. W natowską interwencję w Afganistanie zaangażowane były aż trzy jądrowe potęgi. W każdym z tych przypadków silniejsi przegrywali p o w o l i. Stopniowo redukowali swoje cele strategiczne, aż na końcu stało się nim w miarę bezpieczne wycofanie, nic więcej. W Wietnamie – gdzie opcja jądrowa leżała już na stole – owe redukcje w sposób naturalny eliminowały zasadność użycia „atomówek”. Odpalenie głowicy miało „sens”, gdy Północ walczyła nieustępliwe, ale i Południe nie dawało za wygraną. Później nie było już czego „ratować”.

Kondycja rosyjskiego arsenału jądrowego jest zapewne taka sama, jak całej armii (i państwa). Posklecane toto sznurkiem od snopowiązałki, częściowo niesprawne, bo przestarzałe, źle wykonane i pozbawione ukradzionych podzespołów. Ale w swej masie wciąż niebezpieczne, bo wystarczy, że niewielki odsetek uda się odpalić, zrzucić, doprowadzić na(d) cel (czy w jego okolicę; w przypadku ładunków jądrowych celność nie jest tak istotna, siła rażenia kompensuje rozrzut). W kontekście Ukrainy rozważania, czy 50 procent z 7 tysięcy rosyjskich głowic nadaje się do użycia, czy „tylko” 10, nie mają najmniejszego sensu. Już jeden ładunek wyrządzi poważne szkody, kilka oznacza koszmarną katastrofę w skali całego kraju. Wiedzą o tym władze Ukrainy i mimo ogromnego sukcesu (skutecznego odporu rosyjskiej inwazji), całą swą komunikację opierają o ostrożną i rozważną strategię, w której nie ma miejsca na buńczuczne postawy. Wie też Kreml i rosyjska generalicja, prezentując postawę osoby o skłonnościach samobójczych, wiedzionej jednak pragnieniem dalszego istnienia. Taki ktoś traktuje zamach na własne życie jako ostateczność, coś, co może się wydarzyć i w razie niepowodzeń „jest jakimś wyjściem”, ale czego lepiej uniknąć, bo przecież „może być lepiej”, albo „wcale nie jest tak źle”. Moskwa wie, że ryzyko eskalacji konfliktu po użyciu broni A jest duże. Że nie trzeba, by Zachód odpowiadał tym samym – że dla pokonania Rosji wystarczy na przykład zniszczenie jej armii w Ukrainie, co sprowokowane NATO zrobiłoby „miękkim palcem”.

Z tej wojny nie będzie światowej hekatomby, jeśli Putinowi i spółce nie przepalą się gwałtownie bezpieczniki – tyle tytułem podsumowania tego wywodu. Ale nie będzie też ukraińskiego zwycięstwa, jeśli Zachód nie zwiększy zakresu pomocy. Na załączonym zdjęciu widzicie opatrunki wydane żołnierzom sił zbrojnych Ukrainy. Spójrzcie na daty… Szczęśliwie, właścicieli apteczek z taką zawartością poratowali polscy wolontariusze – chłopcy dostali nowoczesne izraelskie pakiety medyczne. Lecz Ukraińcy w wielu obszarach gonią resztkami. Zaczyna brakować paliwa, amunicji, broni i mundurowych sortów. Na front docierają jednostki składające się rezerwistów, którym brakuje wyszkolenia. Rosjanie coraz skuteczniej niszczą infrastrukturę drogową i kolejową w Donbasie. Obrona się nie sypie, zaś lokalnie Ukraińcy są w stanie kontratakować, ale to nie zmieni faktu, że wojna weszła w bardzo niebezpieczną fazę. Obie strony w nią weszły. Wyczerpane dotychczasowymi zmaganiami, balansują na krawędzi wytrzymałości, ratując się półśrodkami (Rosjanie także uzupełniają straty niedoszkolonym, niedoświadczonym wojskiem). Ktoś wkrótce pęknie i jeśli zależy nam, by nie byli to Ukraińcy, powinniśmy nie tylko słać więcej i szybciej. NATO powinno też wesprzeć ukraińskie tyły. Remontujemy już uszkodzony sprzęt, czas „remontować” poturbowane oddziały. Poligonów do szkoleń w Polsce nie brakuje, doświadczonej kadry, która pracowała z Ukraińcami (Amerykanów, Brytyjczyków, Niemców, Polaków), też nie. Ukraińska armia potrzebuje jakości, którą prezentowały jednostki wystawione do boju 24 lutego. Natowski trening był jedną ze składowych tej jakości.

Fot. Dariusz Prosiński

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Dziadek

Dobrze poinformowane ptaszki ćwierkają o postawieniu w najwyższy stopień gotowości bojowej moskiewskiej obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej. Nie wiem, czy ma to związek z jutrzejszą paradą i jej rutynowym zabezpieczeniem.

Wiem, że od czasu słynnego lotu Mathiasa Rusta, radziecka, a później rosyjska obrona przeciwlotnicza wielokrotnie stawiana była na nogi. W maju 1987 roku niemiecki nastolatek bezczelnie wylądował sowietom 100 metrów od placu Czerwonego, wcześniej pokonując kilkaset kilometrów przestrzeni powietrznej ZSRR. Wbrew potocznym przekonaniom, Ruskie widziały jego awionetkę, posłały nawet w jej stronę samoloty bojowe. Ale paraliż decyzyjny sprawił, że intruza nie zestrzelono. Policzek wymierzony wielkiej radzieckiej armii był siarczysty, a przekonanie lokatorów Kremla – że Moskwa ma najlepszą obronę przeciwlotniczą na świecie – zostało poważnie nadwątlone. I stąd obsesyjne wręcz alarmy i stany gotowości, którymi musztrowano wojsko od Gorbaczowa po Putina.

Czyżby kremlowscy znowu poczuli potrzebę upewnienia się, że nic im na łeb nie spadnie? Ukraińcy im niegroźni – możliwości ukraińskich sił zbrojnych w zakresie ataku na Moskwę są bliskie zeru. Co innego kozackie wypady na przygraniczny Biełgorod, co innego głęboka penetracja rosyjskiej przestrzeni. Może więc chodzi o NATO? Jeśli tak, mamy do czynienia z przejawem paranoicznych lęków moskiewskich elit władzy. A najpewniej samego Putina, którego Ukraińcy nazywają pogardliwe „dziadkiem z bunkra”. Słusznie, bo rosyjski prezydent okazał się tchórzem, który po 24 lutego zaszył się w rządowych kompleksach. W tej sytuacji zasadnym pozostaje pytanie, kogo zobaczymy jutro na placu Czerwonym – Putina czy jego sobowtóra?

A na zdjęciu sytuacja taktyczna wokół Wężowej Wyspy. Obrazek już trochę nieaktualny, bo wczoraj poszedł na dno kolejny rosyjski okręt (niewielka jednostka desantowa). Dla porządku odnotujmy, że ruski garnizon został wieczorem zbombardowany przez dwa ukraińskie samoloty, a orkowy śmigłowiec z uzupełnieniem poszedł z dymem, trafiony przez bayraktara (podczas wyładunku, więc przy tej okazji skrócono żywoty kolejnym wojakom z WDW)…

Postaw mi kawę na buycoffee.to