Bradleye

Trudno dziś napisać cokolwiek istotnego i nowego o sytuacji na Zaporożu. Wynika to z dwóch powodów – ponownego zacieśnienia przez ZSU blokady informacyjnej oraz ukraińskiej pauzy operacyjnej (chwilowego zawieszenia działań), o której w jakiejś mierze zadecydowała także pogoda; na deszcze przede wszystkim narzekali rosjanie, ale i Ukraińcom nie były one na rękę. Z nielicznych dostępnych informacji wynika, że faza względnego spokoju – jaki nastąpił po odparciu wczorajszych kontrataków rosjan – właśnie się skończyła i Ukraińcy wznowili natarcie. Znów – jak przed kilkoma dniami – na zasadzie „śnieżnej kuli”, czyli stopniowo wprowadzając do boju kolejne oddziały.

Sądząc po tonach moskiewskiej propagandy (jakże innych niż hurraoptymistyczne doniesienia sprzed weekendu…), rosjanie „dzielnie się bronią”. Powinienem już przyzwyczaić się do emocjonalnej labilności ruskich propagandystów i do ich logiczno-retorycznych fikołków, które wykonują za każdym razem, gdy idzie źle. Ale – przyznam Wam – ciągle mam wrażenie jakiejś nierzeczywistości, gdy czytam o „bohaterskiej obronie” ruSS-armii, świadom, że w lutym 2022 roku weszła ona do walki z zamiarem pokonania Ukrainy w trzy dni. „Daj spokój, przecież nie od dziś wiesz, jacy to są szmaciarze…”, kwituje moje dylematy dobry kolega.

Mniejsza o nie, wracajmy do sedna. Wczorajszy wieczór przyniósł wieści o śmierci gen. Siergieja Goriaczowa, szefa sztabu 35. Armii. Co ciekawe, jako pierwsi informacje podali rosjanie. Nie wiemy, w jakich dokładnie okolicznościach poległ rosyjski dowódca. Po serii generalskich dekapitacji z początkowych miesięcy inwazji, wyżsi rangą moskale już tak chętnie nie zapuszczają się na pierwszą linię, można więc uznać, że nie była to śmierć w walce. Rosyjskie źródła twierdzą, że Goriaczow zginął w wyniku „ataku rakietowego”, co z dużym prawdopodobieństwem oznacza porażenie kwatery. Jeśli było to dowództwo 35. Armii, zabitych i rannych wyższych rangą oficerów musi być więcej – jak na razie brakuje jednak wiarygodnych doniesień na ten temat.

Jak w ogóle możliwy jest atak na taką kwaterę? Siedziba sztabu armii to w końcu nie byle jaki element łańcuchu dowodzenia, w tym konkretnym przypadku mówimy o strukturze, której podlega 50 tys. rosyjskich żołnierzy stacjonujących na okupowanych terenach obwodu donieckiego i zaporoskiego. „Czy Ukraina ma tak skuteczną agenturę, która wie, gdzie oni (sztabowcy – dop. MO) siedzą?” – pyta mnie jedna z Czytelniczek. Być może, choć bardziej prawdopodobny wydaje mi się scenariusz wykorzystania „urobku” natowskiego SIGINT-u, wywiadu technologicznego, zbierającego sygnały elektromagnetyczne m.in. przy użyciu środków satelitarnych i lotniczych. Dowództwo armii musi emitować masę specyficznych transmisji, jest w końcu „głową” „rozsiewającą” rozkazy do podległych jednostek. Logika nakazuje, a technologia umożliwia, by takie sygnały na różne sposoby maskować, czego albo zabrakło, albo rosyjskie zabiegi okazały się niewystarczające. Tak czy inaczej, obiecujący rzekomo generał (na przestrzeni dwóch ostatnich lat szybko chłop awansował…) już nie zdoła się wykazać.

Gwoli rzetelności dodać należy, że namierzenie i w konsekwencji atak rakietowy (przeprowadzony zapewne przy użyciu himarsów), wcale nie musiały dotyczyć sztabu 35. Armii. Goriaczow mógł przebywać w którymś z podległych dowództw (dywizji, pułku), mógł być w miejscu zakwaterowania lub gdziekolwiek indziej, gdzie ciągnął się za nim elektromagnetyczny ślad. Współczesna technika ułatwia życie, ale bywa i powodem śmierci; przejście na gołębie pewnie by rosjan uchroniło przed możliwościami SIGINT-u.

Z kronikarskiego obowiązku – rosyjscy niezależni dziennikarze ustalili dotąd nazwiska czterech zabitych podczas inwazji generałów ruSS-armi, brytyjski wywiad mówi o ośmiu, Amerykanie o dziesięciu. Wedle trudnych do zweryfikowania szacunków Ukraińców, rosja straciła do tej pory 20 najwyższych rangą wojskowych.

Niech mnie ktoś poprawi, jeśli się mylę, ale ZSU nie odnotowały dotąd żadnych tego typu strat bojowych.

Skoro o stratach mowa. Z braku innych sukcesów rosyjscy propagandyści nadal zaciekle eksploatują wątek zniszczonych na Zaporożu bradleyów. W tym celu powołują się nawet na znienawidzoną CNN, która podała, że armia ukraińska utraciła w ostatnich dniach 16 tego typu wozów, co stanowi 15 proc. ze 110 dotychczas otrzymanych maszyn. Skromnie przy tym przemilczają wspomniani Z-blogerzy, że armia rosyjska po wejściu do Ukrainy zubożała o co najmniej 1,7 tys. pojazdów tego typu – a mam na myśli wyłącznie maszyny, których zniszczenie zostało udokumentowane zdjęciowo lub filmowo. Realne rosyjskie straty w kategorii „bojowe wozy piechoty” są co najmniej o jedną trzecią większe. Ale własne to własne, po kiego grzyba drążyć? No i przede wszystkim fetysz nie ten… Bawi mnie nieustająco ów rosyjski (a wcześniej sowiecki) kompleks niższości wobec Zachodu i jego technologicznych wytworów. Ta usilna potrzeba wykazania, że dorównujemy, ba, mamy lepsze…

Nie zmienia to faktu, że ukraińskie straty są jak najbardziej realne. Szczęśliwie w ciągu najbliższych kilkunastu godzin Biały Dom ogłosi nowy pakiet pomocy dla Ukrainy – tym razem w wysokości 325 mln dol. W jego ramach przekazanych zostanie co najmniej 18 bradleyów oraz nieznana liczba wozów bojowych Stryker (a poza tym zapas pocisków rakietowych ziemia-powietrze i amunicji do himarsów). Bieżące ubytki zostaną zatem powetowane, a przecież to nie koniec amerykańskich dostaw.

Na dziś to tyle. Jutro chciałbym m.in. odpowiedzieć na wątpliwości Czytelnika, który zastanawia się, dlaczego Ukraińcy wyposażyli w najlepszy swój sprzęt niedoświadczone jednostki – i rzucili je do walki.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Bradleye gdzieś w Ukrainie/fot. ZSU

Peryferia

Przez większość historii lotnictwa to, co działo się nad Polską, miało peryferyjny wymiar. Nawet podczas drugowojennego wzmożenia – po bezprecedensowej aktywności niemieckich bombowców we wrześniu 1939 r. – nastało kilka lat względnego bezruchu. Potężna kampania lotnicza zachodnich aliantów skoncentrowana była na Rzeszy – brytyjskie i amerykańskie samoloty tylko czasami zapuszczały się nad terytorium okupowanej RP. Radzieckie lotnictwo miało zaś przede wszystkim frontowy charakter – wspierało walczące na ziemi oddziały. Przeszło więc przez Polskę stosunkowo szybko, jak szybko przesunął się front na przełomie 1944 i 45 r. Po wojnie mieliśmy w kraju do czynienia z intensywnym rozwojem lotnictwa sportowego, ale cywilny ruch pasażerski do końca PRL-u pozostał znikomy. „Rozhulało się” za to lotnictwo wojskowe – wielu dzisiejszym pasjonatom sił powietrznych trudno uwierzyć, że w latach 70. armia dysponowała 8-krotnie większą liczbą maszyn niż obecnie. Lata 90. to okres wielkiej lotniczej smuty – Polaków wciąż nie było stać na odległe eskapady, zaś wojsko cierpiało na niedosyt lotniczego paliwa. Godzina lotu MiG-a 29 kosztowała tyle, co miesięczny wikt dla kompani poborowych, migi zatem z rzadka wzbijały się w powietrze. Pilot z tamtych czasów wspomina, że nalatywał rocznie 30-40 h, gdy minimum dla podtrzymania nawyków wynosiło 80-100 h.

Amerykański wschód

Wejście Polski do Unii Europejskiej, która sfinansowała rozbudowę lotnisk, rosnąca zamożność Polaków oraz pojawienie się tanich linii sprawiły, że niebo między Bugiem a Odrą wypełniło się odrzutowymi maszynami pasażerskimi w nieznanej dotąd skali. Wraz z nastaniem „ery F-16” siły powietrzne wyszły z paliwowego dołka, na początku drugiej dekady XXI w. zapewniając pilotom naloty na przyzwoitym poziomie. I choć rosło jednocześnie grono prywatnych użytkowników samolotów i śmigłowców, globalna perspektywa nadal kazała widzieć w Polsce lotnicze peryferia. Aby to zrozumieć, wystarczy obejrzeć natężenie ruchu nad zachodnią Europą i Stanami Zjednoczonymi. Co istotne dla dalszej części tekstu, dziś możemy to zrobić sprzed komputera bądź zerkając w komórkę. Wystarczy odpalić popularny serwis Flightradar24, pozwalający na lokalizowanie statków powietrznych w czasie rzeczywistym. F24 pokazuje trasę, miejsce startu i lądowania, numer lotu, typ maszyny, aktualną pozycję, wysokość, kierunek i prędkość – wszystko to naniesione na dokładne mapy Google. Oczywiście, nie ma tam wszystkiego. Usługa opiera się na śledzeniu sygnałów nadawanych przez transpondery, tymczasem wojskowe samoloty (i maszyny specjalne, np.: boeing cesarza Japonii) mają możliwość zmiany trybów nadawanych sygnałów, tak, by stały się niewidoczne dla cywilnych odbiorników.

Prowincjonalny charakter polskiego nieba zaczął przechodzić do historii wraz z rozkręcającym się kryzysem, wywołanym przez Władimira Putina. Jego groźby wobec Ukrainy i NATO, a nade wszystko koncentracja wojsk rosyjskich przy ukraińskiej granicy pchnęły zachodnie rządy do bezprecedensowych działań. Zaczęło się przebazowanie wojsk, w tym komponentów lotniczych, także na terytorium Rzeczpospolitej. Dodatkowe tysiące amerykańskich żołnierzy przyleciały do nas czarterami, samolotami takich linii jak Atlas Air czy United Airlines. Wojskowi lądowali w Warszawie, Szczecinie, Katowicach, no i w Rzeszowie, gdzie siadało większość maszyn wiozących cargo. Pośród sprzętu, który trafił na wschodnią flankę, znalazło się mnóstwo śmigłowców, głównie wielozadaniowych UH-60 i szturmowych AH-64. Obecność żołnierzy USA to elementem show of force (ang. prezentacja siły), co odbywało się także – i nadal odbywa – poprzez intensywne ćwiczenia. Ledwie zatem wyładowano śmigłowce, a ich załogi przystąpiły do lotów. Dziś na wschodzie kraju łatwiej wypatrzyć wiropłat z oznaczeniami amerykańskiej armii niż z biało-czerwoną szachownicą. Podobnie jest z aktywnością typowo bojowego lotnictwa. Nie rejestruje jej F24, ale to, co widać gołym okiem i czego dowiadujemy się z oficjalnych komunikatów, daje wyobrażenie o skali przedsięwzięć.

Lotnicza menażeria

Dużo by mówić o typach maszyn stacjonujących w Polsce bądź tylko zapuszczających się tu w ramach sojuszniczych patroli. Dość wspomnieć o wizytach B-52, najpotężniejszych bombowców świata. Trzydzieści kilka lat temu ich przelot nad naszym krajem oznaczałby inaugurację drugiego rozdziału atomowego Armagedonu (pierwszym byłyby ataki rakietowe), współcześnie boeingom towarzyszyły w eskorcie polskie myśliwce. Wedle dostępnych danych B-52, które latały w ostatnich tygodniach nad Polską, nie nosiły ładunków jądrowych, co nie zmienia faktu, że ich pojawienie się przyjęto w Moskwie z niepokojem. Bo i taki był cel, podobnie jak w przypadku przeniesienia do Polski amerykańskich myśliwców F-15, z których część delegowano do natowskiej misji Air Policing, czyli ochrony przestrzeni powietrznej Litwy, Łotwy i Estonii. „Piętnastki” cieszą się renomą najskuteczniejszych samolotów bojowych pozostających w służbie – udokumentowano na nich ponad setkę zestrzeleń (głównie na Bliskim Wschodzie) przy zerowych stratach tego typu maszyn. „Nowicjusz”, jakim przy F-15 jest F-35, także zagościł na polskim niebie w związku z ukraińskim kryzysem. I nie były to wyłącznie maszyny USAF, ale również brytyjskie i holenderskie – te ostatnie gościnnie, w drodze do Bułgarii. Poza tym przylatują do nas francuskie Rafale i Mirage 2000, belgijskie F-16, niemieckie Eurofightery i amerykańskie F/A-18.

Cała ta lotnicza menażeria wymaga odpowiedniego wsparcia – stąd widoczne na polskim niebie latające cysterny. Widoczne gołym okiem (choć na dużej wysokości), ale i na Flightradarze – takie misje bowiem nie mają zwykle gryfu tajności. Podanie paliwa w powietrzu realizują u nas najczęściej amerykańskie boeingi KC-135, lecz pojawiają się również np.: A330 od Airbusa, należące do MRTT Fleet (ang. Multinational Multi-Role Tanker Transport), wielonarodowej flotylli tankowców/transportowców, z której swego czasu „wypisał” nas Antoni Macierewicz (pieniądze na polski udział w projekcie wydając na zakup samolotów dla vipów). Tankowce nad Polskę wysyłają także Brytyjczycy, Francuzi i Włosi.

Nie jest tajemnicą, że Ukraińcy otrzymują wsparcie wywiadowcze od NATO. Rozpoznanie lotnicze to jeden z najefektywniejszych sposobów na zbieranie danych. Nim zaczęła się rosyjska inwazja, samoloty Sojuszu regularnie odbywały loty w przestrzeni powietrznej Ukrainy (zasięg ich sensorów pozwalał na zbieranie danych z głębi rosyjskiego i białoruskiego terytorium). Misje te wykonywały przede wszystkim należące do USA boeingi RC-135, obserwowano również bezzałogowe RQ-4 Global Hawk. Nie bez powodu użyłem określenia „obserwowano”, operacje te bowiem prowadzono niezwykle transparentnie. Nie dla uciechy fanów F24, a dla wiedzy Rosjan, których tym sposobem informowano o czujności Sojuszu. Wraz z wybuchem działań zbrojnych natowskie samoloty rozpoznawcze znikły z przestrzeni powietrznej Ukrainy – dziś realizują zadania głównie wzdłuż naszej wschodniej i północnej granicy.

Status humanitarny

Lecz to nie misje SIGINT (ang. signals intelligence, rozpoznanie elektromagnetyczne) stanowią o nasyceniu polskiego nieba. Odpowiadają za nie w miażdżącej większości loty transportowe. Nasz kraj stał się hubem logistycznym dla Ukrainy, obsługującym dostawy pomocy wojskowej i humanitarnej. Długo by wymieniać typy samolotów, siły powietrzne i komercyjnych przewoźników lądujących na naszych lotniskach (chodzi rzecz jasna głównie o kraje i samoloty NATO). Przywołam najciekawsze przykłady, jak choćby pakistańskie, jordańskie i tunezyjskie Herculesy, kuwejckie C-17 i brazylijskiego Embraera C-390.

Na koniec warto dodać, że to z Polski zaczynają podróże do Kijowa zagraniczne delegacje (z uwagi na ryzyko strącenia docierające do ukraińskiej stolicy koleją). I że choć Rzeczpospolita – jak cała Unia – zamknęła niebo dla rosyjskich samolotów, istnieją wyjątki. Wszystko zależy od statusów – jeśli mamy do czynienia z lotem humanitarnym czy emergency (ang. nagły wypadek; taki status przysługuje np.: samolotom wiozącym ekipy ratunkowe), wówczas piloci mają zielone światło. Przy czym kategoria humanitarna jest dość rozległa – kilka tygodni temu przepuściliśmy Iła-76 z paliwem jądrowym dla Słowacji.

Dziś trudno ocenić, czy rosyjscy przewoźnicy wrócą nad nasz kraj. Nie sposób przewidzieć, kiedy istotnemu ograniczeniu ulegnie natowskie show of force. Faktem jest, że zwiększona obecność wojskowa USA w Polsce to element rzeczywistości, z którym trzeba się pogodzić. Godzić się wypada też z przekonaniem, że komercyjny ruch lotniczy największy peak ma już za sobą. Pandemia COVID-19 przeflancowała podniebne biznesy, a rosnące ceny paliw nie ułatwiają stawania na nogi. Zwłaszcza że rośnie świadomość ekologiczna klientów, którzy coraz częściej zwracają uwagę na ślad węglowy. To wszystko sprawia, że obecny tłok na polskim niebie może się okazać chwilową odskocznią od peryferyjnej codzienności. Z drugiej strony, nadchodzi era dronów, dla których planuje się rozległe zastosowania. Ale to już zupełnie inna historia…

—–

Nz. Francuskie Mirage/fot. Bartek Bera

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 25/2022

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to