Beneficjent

Jesienią 2015 r. wojska lądowe Sił Zbrojnych RP dysponowały trzema dywizjami (11., 12. i 16.). Osiem lat później dywizji jest sześć, z czego dwie (1. i 8.) na papierze, na początkowym etapie formowania, a jedna (18.) w trakcie budowy. Plany mamy więc ambitne, a dla lepszego zobrazowania ich skali posłużmy się danymi statystyczno-ewidencyjnymi.

W polskich realiach dywizja to około 15 tys. ludzi. Sześć dywizji to niemal 100 tys. żołnierzy, co wraz z innymi jednostkami wojsk lądowych oraz personelem pozostałych rodzajów sił zbrojnych (lotnictwa, marynarki, wojsk specjalnych i obrony terytorialnej) i komponentów specjalistycznych (oddziałów cyber-obrony i żandarmerii wojskowej) daje nam 300-tysięczną armię. O takiej liczbie żołnierzy – jako docelowej na czas pokoju – mówią zresztą politycy ustępującego obozu władzy.

Co to oznacza w wymiarze technicznym? Sześciodywizyjna struktura wiąże się z koniecznością posiadania 1,8 tys. czołgów oraz 3 tys. wozów bojowych i transporterów opancerzonych (w równych proporcjach gąsienicowych i kołowych). Oznacza również, że winniśmy mieć ponad 800 samobieżnych armato-haubic i drugie tyle wieloprowadnicowych wyrzutni rakietowych. Z takim arsenałem – i przy założeniu, że mówimy o sprzęcie wysokiej jakości – rzeczywiście byłaby to najsilniejsza armia lądowa w Europie. Wziąwszy pod uwagę to, czym WP dysponuje obecnie (a co trzyma odpowiednie parametry) oraz już realizowane kontrakty (czyli sprzęt, który trafi do jednostek w ciągu najbliższych pięciu lat), osiągnięcie takiego statusu wymagałoby zakupu dodatkowych ponad tysiąca czołgów i… 2,5 tys. wozów bojowych i transporterów. A do tego 500 wyrzutni i blisko 400 armato-haubic. Słowem, wydatków liczonych w setki miliardów złotych, a przecież wielkie potrzeby mają także inne rodzaje sił zbrojnych. Dość wspomnieć absolutnie niezbędne dla zabezpieczenia interesów morskich RP fregaty „Miecznik”, które realnie będą nas kosztować co najmniej 15 mld zł.

Zostawmy jednak finansową niepewność i skupmy się na kwestii zasobów ludzkich. Trzy dywizje to 45 tys. żołnierzy, co z grubsza odpowiadało liczebności wojsk lądowych w 2015 r. Tyle że w „lądówce” było wówczas jeszcze kilka samodzielnych brygad, z których każda mogła liczyć po 3-4 tys. wojskowych. „Mogła” to słowo-klucz – miażdżąca większość związków taktycznych WP (pułków, brygad, dywizji) funkcjonowała w realiach niepełnych stanów. Poziom ukompletowania liniowych jednostek wahał się w przedziale między 40 a 80 proc., część z nich była z zasady skadrowana (posiadała minimalną obsadę przewidzianą do rozwinięcia w razie mobilizacji). To w takich okolicznościach bogactwo liczby jednostek nie kolidowało ze szczupłością ich obsady. Co ma kluczowe znaczenie, gdy uświadomimy sobie, że dziś sytuacja wygląda tak samo.

Szczegółowe dane o przepływach kadrowych są niejawne, ale wystarczy prześledzić ścieżki karier oficerów średniego i wyższego szczebla 18. Dywizji Zmechanizowanej, by stało się jasne, że w istotnej mierze „posiliła się” ona ludźmi z innych jednostek. Obietnice szybszych awansów, nowe wyzwania czy choćby kalkulacja, że w dywizji będącej oczkiem w głowie władzy służba może być bardziej intratna, zrobiły swoje. Identyczny proces drenażu kadr obserwowaliśmy, gdy ruszał projekt „WOT”. W efekcie nawet w brygadach oddawanych do dyspozycji NATO/UE, posyłanych na międzynarodowe misje, istnieje sporo wakatów. Ba, kreatywna księgowość pozwala na policzenie jednego człowieka razy dwa – gdy na przykład w jednej kompanii jest na etacie strzelca, a do drugiej oddelegowano go na etat kierowcy ciężarówki.

Taki stan rzeczy skutkuje przeciążeniem obowiązkami, spadkiem morale, odejściami ze służby. W ujęciu całościowym pokazuje, jak trudnym wyzwaniem jest powiększanie armii. Presja na rekrutacyjny sukces wybranej jednostki niechybnie oznacza problemy kadrowe gdzie indziej. Obfitość ludzkiego rezerwuaru – kobiet i mężczyzn zdolnych do służby wojskowej – jest bowiem pozorna. Co z tego, że mamy w Polsce kilkanaście milionów potencjalnych żołnierzy, skoro młodzież nie garnie się w kamasze? Proces formowania 18. DZ jest zaawansowany w dwóch trzecich (przewidziano go na lata 2019-2026), a dywizja nie powstaje od zera. Przy współczesnych uwarunkowaniach demograficznych i kulturowych 200 tys. ludzi pod bronią – czyli niewiele więcej niż mamy obecnie uwzględniając WOT – to dla sił zbrojnych szklany sufit. Budowanie dwóch kolejnych dywizji – od podstaw, bez wykorzystania istniejących jednostek – wydaje się więc przedsięwzięciem nie do zrealizowania.

Pytanie, czy rzeczywiście potrzebujemy 300-tysięcznego wojska? W latach 2014-22 armia ukraińska (ZSU) liczyła zwykle ćwierć miliona żołnierzy, z których jedna piąta była stale zaangażowana w konflikt na Donbasie. Gdy nastąpiła pełnoskalowa inwazja, Kijów ogłosił mobilizację. W ciągu kilku tygodni wojsko rozrosło się do pół miliona, dziś – z uwzględnieniem formacji tyłowych – liczy sobie 700 tys. ludzi. Armia takich rozmiarów wystarczyła, by Ukraina ocaliła niepodległość, choć nie obyło się bez poważnych strat terytorialnych.

Jak to się ma do sytuacji Polski? Ano tak, że liczy się nie tyle stan liczebny wojska czasu pokoju, co jego możliwości mobilizacyjne. Zamiast fiksować się na 300-tysięcznej zawodowej armii, państwo polskie powinno położyć nacisk na budowanie rezerw – na krótkotrwałe, powtarzalne i częste ćwiczenia dla licznej populacji dorosłych Polaków. Najlepiej obu płci. Tak, by te 200 tys. zawodowców zostało w razie potrzeby wsparte przez kolejne 500-600 tys. przyzwoicie wyszkolonych rezerwistów. Można by to zrobić, traktując dwie nowopowołane dywizje nie jako jednostki liniowe, ale centra szkoleniowe. Szkieletowe obsady uzupełniałyby wówczas kolejne roczniki rekrutów. Koncept dywizji szkolnych/szkoleniowych nowy nie jest, choć w najświeższej historii wojskowości ich istnieniu zwykle towarzyszyło zaangażowanie danego państwa w otwarty konflikt zbrojny. Polska na wojnie nie jest, ale też środowisko bezpieczeństwa, w jakim funkcjonujemy, nie daje nam luksusu korzystania z dywidendy pokoju.

Otwartym pozostaje pytanie, czy wspomniane szkolenie rezerw da się efektywnie przeprowadzić bez powrotu do obowiązkowej zasadniczej służby wojskowej. Moim zdaniem nie.

Przykład ukraiński mówi nam coś jeszcze.

Co konkretnie? O tym w dalszej części tekstu, który opublikowałem w portalu Interia.pl – znajdziecie go pod tym linkiem.

Nz. Wyrzutnia Langusta podczas ćwiczeń Anakonda/fot. Adam Roik, DGRSZ

Cele

Już od kilku miesięcy medialną przestrzeń co rusz wypełniają ponure przepowiednie dotyczące przyszłości Europy. Ich wysyp ma bezpośredni związek z sytuacją na froncie rosyjsko-ukraińskiej wojny. Im bardziej oczywiste stawało się, że nie będzie szybkich rozstrzygnięć i błyskotliwego ukraińskiego zwycięstwa, tym więcej pojawiało się czarnowidztwa. Prawdziwa erupcja proroctw nastąpiła wraz z końcem nieudanej ukraińskiej kontrofensywy i przejęciem inicjatywy operacyjnej przez rosjan.

– rosja nie zamierza zatrzymać się na Ukrainie. Jej ambicje sięgają daleko poza granice tego kraju – ostrzegał jeszcze w maju br. przewodniczący Komitetu Wojskowego NATO adm. Rob Bauer.

Krok dalej – wskazując konkretne ofiary agresji – poszedł na początku października ukraiński prezydent.

– Do 2028 r. Kreml będzie w stanie odbudować zniszczony przez nas potencjał militarny, a rosja zyska wystarczającą siłę, aby zaatakować kraje bałtyckie – mówił Wołodymyr Zełenski podczas posiedzenia Europejskiej Wspólnoty Politycznej w hiszpańskiej Grenadzie. Gdy padały te słowa, ukraińska armia zaczynała piąty miesiąc „bicia głową w mur” na Zaporożu. Z Waszyngtonu zaś płynęły coraz bardziej niepokojące wieści dotyczące ograniczenia wojskowego wsparcia dla Kijowa. Taki klimat sprzyjał obawom, że Ukraina zmuszona będzie ułożyć się z rosją, de facto odraczając tylko konflikt na kilka lat. I właśnie przed skutkami takiego „zamrożenia wojny” przestrzegał Zełenski.

Że coś na rzeczy jest – że rosjanie, mimo niepowodzeń w Ukrainie, nadal planują agresywne działania wobec innych sąsiadów – przekonywał kilka dni później amerykański Instytut Studiów nad Wojną (ISW). Jego analitycy zwracali uwagę na zmiany organizacyjne w rosyjskich siłach zbrojnych – powołanie nowego okręgu wojskowego i nowych jednostek. ISW nie silił się na przewidywania, kiedy owa restrukturyzacja pozwoli na przystąpienie do kolejnej wojny. To zadanie wykonał w połowie listopada inny think-tank – Niemiecka Rada Stosunków Zagranicznych. W jej ocenie, ewentualne zamrożenie konfliktu w Ukrainie może skutkować przyszłym atakiem rosji na NATO, a putin potrzebuje na przygotowanie sił sześciu lat.

Jeszcze krótszą perspektywę czasową nakreślił kilka dni temu mjr Michał Fiszer – popularny analityk militarny – w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”. Jego zdaniem, rosja już w 2026 r. – po pokonaniu Ukrainy – ruszy na Polskę, a później dalej, na inne kraje NATO. Wojna przeniesie się na zachód kontynentu – wieszczył ekspert. Chyba że już dziś weźmiemy się na poważnie za budowanie własnych potencjałów i, przede wszystkim, za pomoc Ukrainie.

I właśnie o to w tym wszystkim chodzi – o wskazanie ostatecznej alternatywy, przed jaką znaleźli się sojusznicy. „Albo pomagamy Ukrainie, albo będzie kiepsko” – ta sugestia, formułowana przez różne podmioty (zapewne z różnych pobudek), ma działać mobilizująco na zachodnie opinie publiczne, to od nich bowiem zależy, co zrobią politycy.

Jest też w tych głosach apel – często wyrażany wprost – o zredefiniowanie celu, jaki wobec rosji w kontekście Ukrainy mają rządy państw NATO. Pierwotny zamiar – niedopuszczenie do utraty przez Ukrainę niepodległości – został zrealizowany. Tylko co z tego, skoro nadal zagrożona jest ukraińska integralność terytorialna, bo federacja pozostaje niedostatecznie poturbowana, ba, przyzwyczaja się do funkcjonowania w warunkach niedoborów wynikłych z sankcji i politycznego ostracyzmu. Trzeba więc postępować odwrotnie, niż sugerują społeczne nastroje i stan budżetów – zintensyfikować a nie ścinać pomoc dla Kijowa. Inaczej rosja nigdy nie będzie na tyle słaba, by nie stanowić zagrożenia dla sąsiadów.

—–

Zrozumienie, że chodzi o postraszenie, retoryczny zabieg dla podtrzymania mobilizacji, nie znosi jednak dysonansu, z jakim mamy do czynienia w odniesieniu do potencjału militarnego rosji. Bo czy armia, która od 19 miesięcy nie potrafi poradzić sobie z podbojem Ukrainy, rzeczywiście może stanowić zagrożenie dla największego sojuszu militarnego na świecie?

Przewagi ilościowe i jakościowe w zakresie sił morskich i powietrznych są po stronie NATO miażdżące. A o ile rosyjska marynarka i lotnictwo angażują się w ukraiński konflikt w ograniczony sposób – można więc przyjąć, że zachowały istotne zdolności – o tyle wojska lądowe są w tej wojnie „po całości”. I to one przyjęły demolujące ciosy, z powodu których zatracono efekty trwającej ponad dekadę modernizacji. 350 tys. zabitych i rannych, 20 tys. sztuk utraconego sprzętu ciężkiego najlepszej (co wcale nie oznacza że nieproblematycznej) jakości – tak wygląda dotychczasowy bilans „trzydniowej operacji specjalnej”. A przecież Ukraina nadal walczy, rosjanie wciąż ponoszą poważne straty. Ludzi im jak na razie nie brakuje, ale na front trafia coraz starszy sprzęt, a o amunicję trzeba prosić Koreę Północną i Iran.

Tymczasem to właśnie wojska lądowe miałyby do odegrania kluczową rolę w ewentualnych próbach zajęcia państw nadbałtyckich czy Polski. A rosja nie tyle musi je odbudować – co czyni na bieżąco i bez efektów w postaci spektakularnych sukcesów w Ukrainie – co zbudować na nowo, tak, by jakościowo były znacząco lepsze niż 24 lutego 2022 r., lepsze niż obecnie.

Czym więc jest rosyjska doktryna wojenna, literalnie nastawiona na konfrontację z NATO? Czym wypowiedzi polityków z Moskwy, co rusz odgrażających się kolejnym państwom (i stolicom) Sojuszu? Czym zabiegi kremlowskiej propagandy, kreujące wizerunek „rodiny” już zmagającej się z Zachodem, dziś w Ukrainie, lada moment zaś na równinach znienawidzonej Europy? Rojeniami?

Tego dowiecie się z dalszej części tekstu. Opublikowałem go w portalu Interia.pl – oto link. Po lekturze zapraszam ponownie na blog wszak…

…otwartym pozostaje pytanie, jak realistyczne – w ocenie samych rosjan – są to plany. Czy towarzyszy im obawa, że wspomniany zwierz wcale nie musi być chory, a jedynie toczą go lenistwo i wygodnictwo? I że zirytowany zaczepkami, ba, przestraszony, zrobi użytek ze swych kłów i pazurów? Ja na przykład właśnie tak postrzegam kondycję Zachodu i śmieszą mnie opinie o jego „umieraniu”/„kończeniu się”.

Warto też zwrócić uwagę, że gospodarcze uzależnienie od Chin – konieczne w obliczu zachodnich sankcji i „na dziś” dające rosji płytki oddech – oznacza ograniczenie decyzyjności Moskwy na rzecz Pekinu. Co w kontekście ambitnych planów podboju ma znaczenie kluczowe. Chińczycy mogą Zachodu nie lubić, ale ich głównym przeciwnikiem pozostają Stany Zjednoczone. Europa zaś to sześciusetmilionowy przebogaty rynek (w 2021 r. chiński eksport tylko do krajów Unii Europejskiej wart był niemal 500 mld dol.). Czy ów rynek zachowałby swą atrakcyjność i chłonność w realiach ruskiego miru? Wolne żarty. No więc ciekawe, czy na Kremlu mają świadomość, że nawet jeśli dla rosyjskiej armii otworzyłoby się „okienko startowe”, z Pekinu mogą usłyszeć zdecydowane „nie!”.

Czego by nam (pro)rosyjska propaganda nie powiedziała, podmiotowość i sprawczość wcale nie są atutami Moskwy. Przyszłość rosji – jej wojskowe sukcesy i porażki – bardziej zależy od tego, jak zachowają się inni.

—–

350 tys. zabitych i rannych, 20 tys. sztuk utraconego sprzętu ciężkiego najlepszej (co wcale nie oznacza że nieproblematycznej) jakości – tak wygląda dotychczasowy bilans „trzydniowej operacji specjalnej”. Nz. wraki rosyjskich wozów w okolicach Izjumu/fot. własne

Zagrożenie

Z zainteresowaniem przeczytałem dziś wywiad, jakiego mjr Michał Fiszer – popularny analityk i komentator spraw militarnych – udzielił „Gazecie Wyborczej”. Z rozmowy wynika, że rosja patrzy dalej niż na Ukrainę – i że po pokonaniu Kijowa od razu przystąpi do ataku na Polskę. Ba, pójdzie dalej, próbując zawojować całą Europę. Ponieważ pytają mnie Czytelnicy, co o tym sądzę, odpowiadam: wizja rosjan szturmujących nasze granice w nieodległej przyszłości (w 2026 r.) jest w mojej ocenie grubą przesadą. Moskwie marzy się podbój Europy Środkowo-Wschodniej, marzy hegemonia na całym kontynencie – dość poczytać rojenia Dugina i jemu podobnych ideologów rosyjskiej państwowości. Ale chcieć a móc to dwa różne porządki.

„Federacja Rosyjska jest najważniejszym i bezpośrednim zagrożeniem dla bezpieczeństwa sojuszników oraz dla pokoju i stabilności w obszarze euroatlantyckim”, czytamy w obowiązującej od zeszłego roku Koncepcji Strategicznej NATO. Tymczasem w Polsce – mimo tak zdefiniowanych priorytetów – stacjonuje niespełna 12 tys. żołnierzy z innych krajów NATO, 10 tys. z nich to wojskowi z USA. W całej Europie jest niemal 100 tys. Amerykanów – pięć razy mniej niż w latach 60. minionego wieku. Oczywiście, są jeszcze armie poszczególnych krajów, ale o sile Sojuszu od zawsze decydują Stany Zjednoczone. Czyżby Waszyngton niespecjalnie poważnie traktował swoje zobowiązania? A może rosja – także wbrew temu, co mówi w wywiadzie mjr Fiszer – wcale nie jest dla Sojuszu poważnym zagrożeniem?

Od zakończenia zimnej wojny Waszyngton ograniczał obecność wojskową w Europie. W 2014 r. po „naszej” stronie Atlantyku przebywało już tylko 60 tys. żołnierzy USA. To agresywna polityka Moskwy zatrzymała odpływ wojska, czego symbolicznym przejawem był powrót amerykańskich czołgów do Europy w 2017 r. Dziś na kontynencie są trzy pancerne brygady US Army, z których każda ma niemal setkę czołgów i 130 wozów bojowych. Znaczna siła, ale nadal trudno mówić o poważnym potencjale odstraszania. Chyba że spojrzymy na sprawy szerzej…

By to wyjaśnić, cofnijmy się o kilka lat. W czerwcu 2016 r. niebo nad podtoruńskim Kijewem zaroiło się od czasz spadochronów. Dwa tysięcy żołnierzy ze Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Polski desantowało się wówczas z ponad 30 samolotów. Zrzut był częścią ćwiczeń „Anakonda 16”, a biorący w nim udział Amerykanie z 82 Dywizji Powietrznodesantowej przylecieli nad Polskę bezpośrednio z Fortu Bragg w USA, wykonując lot transatlantycki (Brytyjczycy startowali wtedy z bazy w Ramstein, Polacy z Krakowa). Amerykańscy spadochroniarze dotarli nad Europę na pokładach samolotów C-17 Globemaster – konia roboczego powietrznej logistyki USA. „Ta operacja udowadnia, że możemy współpracować (…). Z Fort Bragg wylecieliśmy 25 godzin temu. Bez specjalnych przygotowań, na bojowo”, mówił gen. Richard D. Clarke, ówczesny dowódca 82 DPD, który jako jeden z pierwszych wylądował na polskiej ziemi.

I właśnie w tym rzecz – w zdolności przerzutu straży przedniej, w skład której wejdą żołnierze elitarnych formacji. Taką możliwość daje gigantyczna flotylla C-17 (a to niejedyne amerykańskie transportowce). Spośród 220 maszyn, 80% utrzymywanych jest w stanie pełnej gotowości, co – uwzględniając także inne zadania – pozwala na otwarcie mostu powietrznego, zdolnego do jednorazowego transportu kilkunastu tysięcy ludzi.

Spadochroniarzami, czyli lekką piechotą, wojny wygrać nie sposób – w ostatecznym rozrachunku liczy się ciężki sprzęt. W tym zakresie nawet Amerykanie nie są w stanie oszukać czasu – transport czołgów i wozów bojowych to zadanie dla floty, a morska podróż przez ocean trwa zwykle tydzień. Dlatego tak ważne jest budowanie odpowiedniego zaplecza tu, na miejscu – z czym już od kilku lat mamy do czynienia nie tylko w Polsce. I nie chodzi jedynie o magazyny, z których przybyli wojskowi pobiorą broń, ale też o zaplecze funkcjonalne, w postaci dowództw znających teren, lokalne uwarunkowania, nawykłych do działania w ramach wielonarodowych struktur. W takim celu powołano dowództwo V Korpusu armii amerykańskiej. Jego część znajduje się w Fort Knox w USA, a wysunięte placówki w niemieckim Heidelbergu i w naszym Poznaniu.

Na wojnie ważne jest lotnictwo, a o tym, że można je szybko i w dużej ilości przebazować na wysunięte rubieże, przekonaliśmy się po 24 lutego 2022 r. Nad Polską zrobił się wówczas – z dnia na dzień – prawdziwy lotniczy kocioł.

I zrobiłby się znów – w razie potrzeby. Tyle że takiej nie ma – rosja to państwo-zbir, ale prawdopodobieństwo rosyjskiego ataku na Polskę, bądź inny natowski kraj flanki wschodniej, jest znikome. Wojna w Ukrainie ujawniła relatywnie niskie możliwości armii rosyjskiej w zakresie prowadzenia konwencjonalnego konfliktu o dużej skali i wysokiej intensywności. Obecnie angażuje ona ogromną część potencjału federacji, a efektem tego wysiłku jest zaledwie walka o utrzymanie dotychczasowych zdobyczy. Co więcej, starcie to wydrenowało siły zbrojne rosji z najwartościowszego materiału ludzkiego, sprzętowego i zapasów – na tyle głęboko, że proces odbudowy zdolności bojowych zajmie wiele lat. Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego 400-tysięczny kontyngent – ponad dwa razy większy od pierwotnego – nie jest w stanie bić się o całe regiony Ukrainy, a stać go najwyżej na próby przejęcia Kupiańska czy Awdijiwki? Ano dzieje się tak, bo oddziały liniowe mają kilka razy mniej czołgów, bewupów, dział i innego sprzętu, niżby to wynikało z etatowych przydziałów i realnych potrzeb. A mają tego żelastwa mniej, bo spopieliło się w Ukrainie. Zaś zapasy i produkcja nie wystarczają do uzupełnienia.

Ponadto Moskwa nie była i nie jest w stanie przeprowadzić skrytej koncentracji wojsk. Pamiętacie, jak „na żywo” – dzięki natowskiemu zwiadowi satelitarnemu i powietrznemu – śledziliśmy postępującą mobilizację rosjan przeciwko Ukrainie? Teraz miałoby być inaczej? Transfer wojska na Białoruś i do obwodu królewieckiego miałby zostać niezauważony? Wolne żarty. Odpada zatem czynnik strategicznego zaskoczenia, co dla drugiej strony oznacza możliwość przygotowania się do obrony.

No i nie zapominajmy, że warunkiem koniecznym dla ewentualnej agresji byłoby uprzednie pokonanie Ukrainy. A następnie jej sterroryzowanie, by nie stała się „płonącym zapleczem” kolejnego konfliktu. Naiwnością byłoby założenie, że kraj, który tak zaciekle bronił się w otwartym starciu, nie zmieni się w arenę partyzanckiej wojny. Tymczasem nic nie wskazuje na to, by rosjanie byli w stanie zrealizować taki scenariusz – doprowadzenia Ukrainy do całkowitej klęski – w ciągu najbliższych kilku lat.

A jeśli pomoc dla Kijowa ruszy wartkim strumieniem, nie zrealizują go nigdy. Marzenia o Kanale La Manche topiąc w Kanale Siewierodońskim.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Michałowi Strzelcowi, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Jakubowi Dziegińskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Radosławowi Dębcowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Sławkowi Polakowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu i Kazimierzowi Mitlenerowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Arkadiuszowi Wiśniewskiemu i Łukaszowi Podsiadle.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Ukraina dziś popołudniu. W oparciu o dane z obserwacji satelitarnej nie dało się wyrysować linii frontu. W całym kraju były zaledwie dwa poważne ogniska pożarów, oba z dala od linii rozgraniczenia wojsk. To pośredni dowód na niską intensywność walk, co w kontekście tekstu nie ma wielkiego znaczenia, ale jest informacją godną odnotowania.