Kunktatorstwo?

Pytacie, jakie moim zdaniem będą dalsze kroki Rosjan w Ukrainie, jak przełoży się to na sytuację międzynarodową. No to po kolei.

Jeśli idzie o front, Rosjanie mocno skoncentrowali się na próbach przełamania ukraińskiej obrony w Donbasie. Co ciekawe, czynią to w kilku miejscach jednocześnie, choć na stosunkowo małym obszarze. Celem wydaje się być uchwycenie bliźniaczych miast – Słowiańska i Kramatorska – mających istotne znaczenie symboliczne. To dwa największe ośrodki miejskie wyzwolone przez armię ukraińską w 2014 roku, co wówczas stanowiło gorzką pigułę dla Moskwy. „Słyszymy kanonadę, ale wciąż liczymy, że nasi chłopcy zatrzymają orków”, pisze mi koleżanka ze Słowiańska. Po czym ze smutkiem dodaje, że nie wszyscy żywią taką nadzieję. „Znów pojawiły się babuszki tęsknie spoglądające w przeszłość. Wiek gwarantuje im bezkarność, nawet nie kryją się z opiniami, jak to dobrze będzie, gdy nastanie Rosja”.

Poznałem takie babuszki zimą 2015 roku, właśnie w Słowiańsku. Ukrainki rosyjskiego pochodzenia, które na mój widok zaczęły lamentować.

– Lenin im nie pasuje – mojej rozmówczyni chodziło o pomnik w centrum miasta. – Że bandyta, mówią – miała na myśli lokalne władze. – A Włodzimierz Ilicz to dobry człowiek był. Gdy dowiedział się, że rozstrzelano carską rodzinę, to nie krył oburzenia.

– Ehh – westchnęła druga babuszka. – W Sojuzie ludzie pracę mieli, mieszkania za darmo dostawali, na wakacje jeździli. A ta cała Ukraina to co nam dała? Emeryturę mam taką, że jak leki kupię, to na jedzenie nie starcza. I teraz jeszcze ta wojna… – kobieta zakryła dłonią twarz.

Zdaniem stojących obok milicjantów, te łzy były elementem przedstawienia. Roboty zleconej przez separatystów i Rosjan. Nie przesądzam i tak jak wówczas, tak i dziś staram się nie oceniać. Ludzie realizują różne strategie w obliczu zagrożenia i niekoniecznie musi to być wyrachowana zdrada. Tak czy inaczej, miejmy świadomość, że na wschodzie Ukrainy nadal część ludności zachowuje prorosyjskie postawy. Wedle statystyk, na jakie powołuje się rząd w Kijowie, jest to raptem kilka procent społeczeństwa, lecz moi ukraińscy znajomi zawodowo zajmujący się socjologicznymi diagnozami, szacują, że w przypadku wschodnich obwodów może to być nawet 25 procent ludności. Oczywiście ów odsetek spada w miejscach doświadczonych rosyjskim barbarzyństwem, lecz wspomniany Słowiańsk i Kramatorsk jeszcze nie zmierzyły się z realiami frontowych miast.

Wracając do rozważań stricte militarnych – Rosjanom chyba na dobre udało się wyhamować ukraińską kontrofensywę na południu, ale wiele wskazuje na to, że obawiają się kolejnych operacji, w związku z czym wzmacniają kierunek chersoński kosztem sił zgromadzonych na podejściu do Zaporoża. Czy to oznacza rezygnację z prób zajęcia tego miasta? Tak, przy czym decyzję w tej sprawie agresorzy podjęli już jakiś czas temu, uznając, że są zbyt słabi na szturmowanie tak dużego ośrodka (wielotygodniowe boje o ponad 6-krotnie mniejszy Siewierodonieck dały Rosjanom do myślenia). Wydaje się, iż z perspektywy rosyjskiego dowództwa ważniejsze jest utrzymanie dotychczasowych zdobyczy na południe od linii dolnego Dniepru (z takimi miastami jak Chersoń, Melitpol i Berdiańsk).

I generalnie, nie spodziewam się, by nawet po ewentualnym przełamaniu w Donbasie, najeźdźcy byli w stanie kontynuować natarcie. W rosyjskiej sztuce operacyjnej istnieje tradycja pójścia za ciosem, bez oglądania się na straty, tyły i rozciągnięte linie zaopatrzeniowe. „Zrobiliśmy wyrwę!? To się w nią wlewamy, urrrrraaaaa!”. Ale mówiąc wprost, armia rosyjska w Ukrainie jest na to za słaba. Nie działa w warunkach ilościowego rozmachu rodem z czasów ZSRR, a to, co angażuje do walki, jest już zwyczajnie zmęczone – co tyczy się zarówno ludzi, jak i sprzętu (każda lufa ma określoną wytrzymałość, nie da się z niej strzelać „bez przerwy”).

Zatem z rosyjskim przełamaniem czy bez – co w tym momencie jest równie prawdopodobnym scenariuszem; Ukraińcy mogą Rosjan w Donbasie zatrzymać, mogą też w sposób kontrolowany oddawać im skrawki terytorium – o żadnym blitzkriegu w najbliższym czasie nie ma mowy. Marsz na zachód w stronę linii Dniepru wciąż pozostaje mokrym snem sowieciarskich domorosłych strategów (jakiś czas temu napisałbym jeszcze, że także rosyjskich generałów, ale ci – wszystko na to wskazuje – coraz twardziej stąpają po ziemi). W najbliższych tygodniach armię rosyjską w Ukrainie czeka proces odbudowy zdolności bojowych. Już teraz są one mocno ograniczone, gdyż jednorazowo, w ciągu doby, dowództwo sił inwazyjnych może posłać do walki 20-30 tysięcy żołnierzy (a bywały dni, że zaledwie 10 tysięcy ludzi). Nawet przy założeniu, że Rosjanie są w stanie postawić mur artyleryjskiego ognia (a są…), to dramatycznie za mało, by przeprowadzić coś więcej niż lokalne operacje zaczepne.

Szczęśliwie dla Moskwy jest jeszcze czym uzupełniać stracony sprzęt – choć jakość wyciąganego z magazynów uzbrojenia wydaje się konsekwentnie obniżać. Nadal też istnieją „luzy mobilizacyjne”, pozwalające na zastępowanie utraconego personelu bez konieczności rozpoczęcia powszechnego, wojennego poboru. Tyle że to nic więcej jak klajstrowanie, cerowanie krótkiej kołderki. Jeśli Moskwa nadal liczy na spektakularny przełom, musi posłać na front dwa, jak nie trzy razy tyle wojska.

Chyba że…

I tu przechodzimy do części politycznej. Chyba że Kreml poprzestanie na silnej – nie od razu zabójczej, ale i tak niebezpiecznej – presji na wschodzie, przy jednoczesnym konsekwentnym rujnowaniu ukraińskiej gospodarki. Inwazja już dziś przyniosła Ukrainie likwidację niemal 20 procent miejsc pracy, za kilka tygodni może to być 40 procent. W warunkach powszechnej mobilizacji nie przekłada się to na oficjalne wskaźniki bezrobocia – siły zbrojne absorbują liczną rzeszę potencjalnych bezrobotnych – ale żołnierz zysku nie generuje (za to koszty owszem), niczego nie wytwarza, owoców jego pracy nie da się wyeksportować z korzyścią dla budżetu. Pozbawiona możliwości sprzedaży produktów rolnych Ukraina stanie wkrótce na skraju bankructwa. Zachodnia pomoc finansowa będzie niczym kroplówka – nie pozwoli temu państwu umrzeć. Tylko czy tak da się w nieskończoność?

Rosja konsekwentnie buduje warunki do wywołania kryzysu żywnościowego na świecie, do którego dojdzie, jeśli ukraińskie zapasy nie trafią na rynek. Co więcej, tworzy narrację, w myśl której to Ukraina jest winna ekonomicznym perturbacjom. A pamiętajmy, że niemal połowa globu „kupuje” rosyjską wizję konfliktu na wschodzie. To drugi i trzeci świat, z ograniczoną wpływowością na istotne procesy gospodarcze czy polityczne, niemniej w swej masie będące w jakiejś mierze przeciwwagę dla Zachodu. Wyobraźmy sobie zmowę prorosyjskich państw w obliczu głodu w północnej Afryce czy na Bliskim Wschodzie. „Ofertę” typu: „przestańcie pomagać Ukrainie, bo jeśli tego nie zrobicie, zasypiemy was milionami głodnych uchodźców”. Kunktatorskie z naszej (polskiej) czy ukraińskiej perspektywy postawy polityków z Włoch, Francji czy Niemiec biorą się właśnie z lęków przed takimi scenariuszami.

A Moskwie w to graj. A Moskwa – w obliczu niemożności blitzkriegu – przeciągnie wojnę do zimy, licząc, że embarga na kopaliny odbiją się rykoszetem po zachodnich Europejczykach. „Zmarzną im dupy, to przestaną pomagać Kijowowi”, kalkuluje Putin.

I jest tylko jeden sposób, by mu pokrzyżować szyki, uratować Ukrainę przed zagładą, świat przed głodem, a środkowo-wschodnią Europę przed egzystencjalnym zagrożeniem. Należy dozbroić ukraińską armię. Dać jej wszystko, co pozwoli wyrzucić agresora i na dekady odebrać mu możliwości do przeprowadzania kolejnych bandyckich inwazji.

Wszystko i szybko.

—–

Nz. Ukraińscy artylerzyści prowadzący ogień z amerykańskiej haubicy. Tych haubic powinno być na froncie 3-4 razy więcej…/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Komfort

Trudno o przykład większej obłudy niż postawa rosyjskich elit, publicznie krytykujących Zachód za „wszystko”, prezentujących wobec niego pogardę i wieszczących jego rychły upadek. A prywatnie, zwykle w zaciszu, lokujących tam swe aktywa i… dzieci. Mnie nie dziwi, że Miedwiediew, Ławrow, Pieskow czy sam Putin de facto uważają zachodnie uczelnie, systemy opieki zdrowotnej czy środowiska biznesowe za atrakcyjniejsze od rosyjskich. Niemal każdy aspekt życia społecznego jest na Zachodzie lepszy niż w Rosji; przyznanie tego to dowód na umiejętność racjonalnej oceny sytuacji. Ale w tych kalkulacjach – i pal już licho ich hipokryzję – nie idzie tylko o udaną przyszłość pociech (wnucząt, kochanek, krewnych) oraz lokowanego w zachodnich bankach kapitału, a o przyszłość W OGÓLE.

Rosja nie jest normalnym państwem, w którym o posiadaniu władzy decydują mechanizmy demokratycznych wyborów. Nie jest krajem, w którym nadzwyczajny sukces ekonomiczny osiąga się na skutek uczciwej (czy w miarę uczciwej) biznesowej aktywności. Rosja to miejsce, gdzie władzę zdobywa się siłą, podstępem – i w taki sam sposób ją utrzymuje. Gdzie duży majątek jest efektem specyficznej koncesji – skradzionym mieniem, rozdanym wedle zasług i użyteczności dla mafijnej struktury zawiadującej państwem. To zbiornik pełen rekinów – mniejszych, większych – wzajemnie dla siebie niebezpiecznych. Dzieciaki za granicą i część aktywów pochowanych w normalnych bankach to w takich warunkach „konieczna konieczność”. Wyraz troski o najbliższych, a zarazem polisa ubezpieczeniowa na wypadek szantażu i materialnej degradacji.

Ilija Miedwiediew (rocznik 1995) mógłby sobie żyć w Moskwie lub gdziekolwiek indziej w rodinie – w złotej klatce, w której ani na moment nie zetknąłby się z marnością rosyjskiej codzienności. Ale mieszka w Stanach. Kilka tygodni temu słuchałem wypowiedzi córki Ławrowa – ona nawet nie brzmi jak Rosjanka (a Amerykanka, która nauczyła się rosyjskiego). Sami sprawdźcie, gdzie mieszkają dzieci Putina, Pieskowa, innych najwyższych rangą federacyjnych urzędników. No i dzieci oligarchów, z których część pewnie nigdy nie była w Rosji. Co zaś się tyczy pieniędzy – oligarchiczne majątki i formalnie państwowe aktywa Federacji, będące w tej chwili poza Rosją, szacuje się na blisko bilion dolarów. Tyle „rodowych sreber” powierzono „upadającej cywilizacji”…

Czas najwyższy jedne zwrócić, drugie zaś przejąć. Zamrażanie rosyjskich aktywów to jedynie półśrodek – one winny być skonfiskowane na poczet reparacji wojennych. Domyślam się, iż oznaczałoby to koszmarny wysiłek natury prawno-organizacyjnej, ale już sama zapowiedź takich egzekucji mogłaby zmusić Rosję do zawieszenia działań zbrojnych i realnej współpracy w celu usunięcia wyrządzanych szkód. W myśl zasady „ratujmy co się da/nie możemy stracić wszystkiego”. Co zaś się tyczy zwrotów – czytam, że Ilija Miedwiediew ma zostać wydalony ze Stanów. Oby nie on jeden. Oby każdy bliski rosyjskich kacyków został zmuszony do powrotu do Rosji. Koniec z budowaniem przystani z dala od groźnej ojczyzny. Cała ta kremlowska menażeria musi się zacząć bać – wiedzieć, że nie ma ani dla nich, ani dla ich bliskich, bezpiecznej przyszłości.

Bać muszą się też rosyjscy generałowie. Nie o stołki, a o życie. Tego, że podzielą los Romana Kutuzowa, o śmierci którego poinformowały wczoraj media. Rosjanie każą widzieć w niej bohaterski czyn – generał zginął idąc rzekomo na czele ataku. Niezależne źródła wskazują nieco inny przebieg wydarzeń – otóż Kutuzow poległ od ognia artylerii, po uprzednim namierzeniu stanowiska dowodzenia, jakie zajmował. Rosyjscy generałowie już nie tak chętnie wizytują pierwszą linię. Wiedzą, że Ukraińcy na nich polują, o czym przekonało się co najmniej siedmiu ich kolegów. Ale dowodzić z baaardzo odległych tyłów się nie da, trzeba więc ryzykować. Dalekonośna i precyzyjna ukraińska artyleria to dobry sposób na wywlekanie rosyjskich dowódców z ich stref komfortu. Im częściej z lękiem będą spoglądać w górę, tym więcej złych decyzji podejmą.

PS. A propos strachu – taki dowcip wymyśliłem dziś po lekturze doniesień na temat odwołanej wizyty Ławrowa w Serbii. Bułgaria, Macedonia i Czarnogóra zamknęły dla rosyjskiego samolotu przestrzeń powietrzną, delegacja nie mogła zatem dostać się na miejsce.

Putin: odbuduję radzieckie imperium, znów wszyscy będą się nas bać!

Bułgaria, Macedonia i Czarnogóra: Potrzymajcie nam piwo…

—–

Nz. Generał Roman Kutuzow/fot. ministerstwo obrony FR

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Domykanie

– Mrugniemy powieką i Kijów będzie nasz! – deklarował w jednym ze swoich programów Władimir Sołowiow, rzekomy dziennikarz, a faktycznie naczelny kremlowski propagandysta. Działo się to w lutym, kilkanaście dni później armia rosyjska wkroczyła do Ukrainy. Nie wiem, z jaką prędkością mruga powiekami Sołowiow i jego szajka – u reszty ludzi owa czynność zajmuje jedną trzecią sekundy. W ciągu minuty mrugamy zwykle 15-20 razy, co daje ponad milion sześćset tysięcy powtórzeń w okresie 100 dni. Tyle razy ruskie powinny mieć już Kijów, a mają…

Oczywiście, nawet Sołowiow nie traktował literalnie wypowiadanych przez siebie słów. Szło mu o efektowną frazę, jakby określenie „błyskawicznie” brzmiało niedostatecznie dosadnie. Nie zmienia to faktu, że jakby się chłop nie nadął i po jakie słowne gierki nie sięgnął, dziś i tak wyszedłby na durnia. Jak jego kremlowski pryncypał, wybornie podsumowany w komentarzu satyrycznym Tygodnika NIE. „No geniuszu, dziś setny dzień twojej trzydniowej operacji wojskowej”, drwi sobie admin profilu, ilustrując post zdjęciem zafrasowanego Putina. Karma, gamonie…

Żart, żadna karma, a gigantyczny wysiłek ukraińskiej armii i społeczeństwa, wsparty zachodnimi sankcjami, dostawami broni i danych wywiadowczych. To najważniejsze czynniki, które decydują o tym, że rosyjskie wojsko – miast chełpić się szybkim i całkowitym pokonaniem Ukrainy – wykrwawia się dziś w walce o średniej wielkości miasto powiatowe, po uprzedniej kilkukrotnej redukcji celów strategicznych operacji. Bo najpierw kazano mu zająć cały kraj, potem cały wschód i południe, następnie tylko Donbas, a na koniec jedynie dwa z pięciu donbaskich regionów.

No i utrzymać to, co już zdobyte, bo armia przeciwnika ani myśli się poddawać, a na niektórych odcinkach frontu wręcz kontratakuje. Patrząc na sytuację z boku, trudno dziwić się naciskom Kremla na rosyjskie media – by „nie zauważyły” dzisiejszej symbolicznej daty. Skala kompromitacji rosyjskiej armii, wywiadu i władz politycznych jest bowiem porażająca. I wcale nie jest zjawiskiem historycznym, diagnozą dotyczącą początków inwazji. To proces, który trwa – półtora miesiąca bitwy o Donbas pozwoliło Rosjanom przesunąć front w głąb Ukrainy najdalej o 32 km.

Za jaką cenę? Ogromną. O ile w pierwszych tygodniach inwazji podawane przez Ukraińców rosyjskie straty wydawały się być zawyżone, dziś można tym raportom zarzucić… powściągliwość. Nie chodzi mi o dane dotyczące sprzętu (choć należy zauważyć, że dwie trzecie raportowanych przez Ukraińców zniszczeń znajduje potwierdzenie w niezależnych źródłach, oceniających skalę strat na podstawie materiałów zdjęciowych i filmowych). Mówię o statystykach dotyczących ludzi. Wedle dowództwa ukraińskiej armii, do tej pory poległo, zostało rannych, zaginęło i dostało się do niewoli 31 tys. Rosjan. Tymczasem amerykański wywiad szacuje liczbę poległych agresorów na co najmniej 15 tys. (nie licząc najemników), a rannych na ponad 40 tys. Dla przypomnienia – siły inwazyjne 24 lutego liczyły między 170 a 190 tys. ludzi.

Oczywiście, giną też Ukraińcy, przede wszystkim cywile. Oficjalne dane ONZ mówią o niespełna pięciu tysiącach zabitych, ale to tylko absolutnie bezsporne przypadki. Szacuje się, że starty cywilne są 10 razy wyższe; w samym Mariupolu na skutek działań wojennych śmierć poniosło 20 tys. osób. Okupanci jak mogą utrudniają zbieranie danych na zajętych terytoriach, ale masowe groby widać z kosmosu, zaś działalność zespołów wyposażonych w mobilne krematoria rejestrują ukraińscy patrioci – i informacje na ten temat co rusz trafiają na „naszą” stronę. Co zaś się tyczy strat militarnych – w połowie kwietnia Ukraińcy raportowali, że mają trzy tysiące zabitych i 10 tys. rannych żołnierzy. Potem nastała bitwa o Donbas, w efekcie której dzienne ukraińskie straty wzrosły do 60-100 żołnierzy zabitych i nawet pół tysiąca rannych. Daje nam to, licząc średnią, kolejne trzy tysiące sześćset zabitych i ponad 22 tys. rannych. W sumie zatem mówimy o niemal 7 tys. poległych i ponad 30 tys. zranionych i wyeliminowanych z walki ukraińskich wojskowych. Źródła, do których mam dostęp, wskazują, że rannych może być o kilka tysięcy więcej, zaś liczba zabitych dochodzić do 10 tys.

Na 10 tys. – tym razem sztuk pocisków największych kalibrów – szacuje dzienne zapotrzebowanie własnej artylerii najlepiej poinformowane z moich ukraińskich źródeł. Rosjanie strzelają kilkukrotnie „gęściej”, załóżmy, że pięć razy (a to naprawdę ostrożne założenie…) – co daje nam 60 tys. wystrzelonych pocisków armatnich na dobę. Licząc od początku bitwy o Donbas wychodzi 2,7 mln sztuk zużytej amunicji. Nie może zatem dziwić drastyczny wzrost rannych ukraińskich żołnierzy, bo jakkolwiek Rosjanie specjalnie nie celują, to część z tej ogniowej masy i tak spada na pozycje obrońców. W tym kontekście zupełnie naturalną jest zmiana w relacji strat obu stron. Trend zmierzający do zrównania się jest silny nie tylko dlatego, że Rosjanie stosują zasadę artyleryjskiego walca (zgodnie z którą ruszają do natarcia dopiero po solidnym, wielokrotnym pokryciu ogniem linii obronnych nieprzyjaciela). Lokalne ukraińskie kontrataki także potęgują straty – na niekorzyść Ukraińców działa nie tylko samo odkrywanie się (bo nie sposób szturmować skrycie), ale też brak wystarczającej osłony z powietrza. Część kontrataków na południu została przez Rosjan zatrzymana na etapie wyjściowym, gdy ich lotnictwo zauważyło, a następnie przetrzebiło koncentrujące się oddziały ukraińskie.

Przywodzi nas to do wniosku, że nie będzie mowy o jakiejkolwiek większej operacji zaczepnej armii ukraińskiej bez uporządkowania kwestii przewagi w powietrzu. Ukraińskie lotnictwo jest na to zbyt skromne, a rozbudowa jego możliwości… Zdradzę Wam pewien sekret – otóż głęboko wierzę, że Ukraińcy będą latać na efach szesnastych, a może i piętnastych. Ale nie nastąpi to ani dziś, ani jutro, ani nawet pojutrze; to kwestia wielu miesięcy, wspomnicie moje słowa. Lecz obrońcy nie mogą sobie pozwolić na tak długi pat na froncie, więc sposobem na wzmiankowany problem będą zapewne kolejne dostawy posowieckich samolotów „niewiadomego pochodzenia” (patrz bułgarskie „ale to nie nasze samoloty, takie samoloty można kupić w każdym sklepie z samolotami” – w odpowiedzi na doniesienia prasowe o przekazaniu Ukrainie czternastu Su-25) oraz dalsza rozbudowa możliwości obrony przeciwlotniczej, także w oparciu o zachodnie systemy. Już dziś rosyjskie lotnictwo działa zdecydowanie poniżej swoich teoretycznych możliwości, asekurancko i ze słabnącym natężeniem (chyba komuś kończą się resursy i zasoby odpowiednio wyszkolonych pilotów).

Kolejnym wymogiem (dla zwiększenia potencjału ofensywnego armii ukraińskiej) pozostaje rozbudowa artylerii. W tej kwestii sporo się ostatnio wydarzyło, a spośród pozytywnych informacji najważniejsza dotyczy amerykańskiego systemu HIMARS. To wieloprowadnicowe wyrzutnie rakietowe, zdolne razić cele na głębokich tyłach (nawet do 300 km). Mobilne, precyzyjne, o dużej sile rażenia, stanowią śmiertelne zagrożenie nie tylko dla pozycji artylerii wroga, ale też jego lotnisk, baz logistycznych i przede wszystkim centrów dowodzenia. Na ukraińskim froncie, przy odpowiednim nasyceniu – na poziomie 150-200 wyrzutni – zniknie przewaga Rosjan wynikająca z większej liczby artyleryjskich luf (jakość przebije ilość). I choć na razie USA przekazały Ukrainie zaledwie cztery wyrzutnie – na których Ukraińcy już się szkolą – wkrótce nastąpią kolejne dostawy.

Bo i owszem, nie spodziewam się ustania amerykańskiej pomocy. „Zatroskani” (celowo w cudzysłowie) wieszczą zwycięstwo republikanów w wyborach na jesieni tego roku, po których „skończy się Bidenowe rumakowanie, bo Joe nie będzie miał większości”. Pozbawiona jankeskiej kroplówki Ukraina upadnie, Putin dopnie swego – zacierają ręce nie tylko prawackie „kuce”, ale i spora część postkomunistycznej, „genetycznie” rusofilskiej lewicy (nad czym jako lewicowiec pochylę się przy którymś z kolejnych wpisów, bodzie mnie to bowiem strasznie). Na czym opieram przekonanie, że nawet niekorzystne dla demokratów wyniki wyborów uzupełniających nie wpłyną na determinację Waszyngtonu? Administracja Bidena jasno zdefiniowała swoje cele w kontekście wojny Rosji z Ukrainą – idzie w nich o takie wykrwawienie agresora, by nie był w stanie przez najbliższe dziesięciolecia nikomu już zagrozić. Jak na razie istnieje co do tego konsensus między oboma amerykańskimi partiami, a ustawa Lend Lease to swoisty bezpiecznik na okoliczność braku takiej zgody. LL daje prezydentowi ogromną władzę w kwestii decydowania o skali pomocy wojskowej, normalni republikanie poparli nadanie Bidenowi ekstraordynaryjnych uprawnień także z obawy przed ewentualnymi ekscesami trumpistów. Demokraci pomocy dla Ukrainy nie zablokują, a prezydent… a prezydent, człowiek uformowany w czasach zimnej wojny, ma poczucie misji. Biden chce domknąć historię, rozstrzygnąć amerykańsko-sowiecką rywalizację, bo choć w 1991 roku ZSRR upadł, a USA zapewniły sobie dwie dekady supremacji, to jednak putinowska Rosja wróciła na ścieżkę imperialnych ambicji. Ponowne sprowadzenie jej do roli podrzędnego mocarstwa (bo mocarstwem pozostanie z uwagi na broń jądrową) ma być „dziedzictwem Bidena”, jego osobistym wkładem w historię przez wielkie H.

Himarsy będą niezwykle pomocnym narzędziem w pisaniu tej historii. Zwróćcie proszę uwagę na sposób, w jaki „pojawiają się na scenie”. Najpierw Biden mówi, że Ukraina nie dostanie systemów rakietowych zdolnych razić cele w Rosji. Potem Pentagon ogłasza, że jednak Kijów otrzyma takie uzbrojenie, ale bez rakiet przeznaczonych do najdłuższego lotu. Na końcu zaś amerykańska ambasador twierdzi, że decyzje o sposobie użycia Himarsów należą wyłącznie do Ukraińców. Tak gotuje się rosyjską żabę – stopniowe budowanie świadomości, w jak głębokiej dupie znajdą się Rosjanie, ma im dać czas na otrząśnięcie się, na zaakceptowanie trudno akceptowalnych faktów. Tym sposobem ogranicza się ryzyko gwałtownych reakcji, a zarazem wysyła czytelny komunikat głównemu lokatorowi Kremla: „Wycofaj się, nim Ukraińcy jeszcze bardziej upokorzą twoją armię, a przy okazji i ciebie”. Moim zdaniem, jest to jedyna akceptowalna metoda stwarzania Putinowi możliwości wyjścia z twarzą. Wszystko inne to niepotrzebne i nieadekwatne kapitulanctwo.

—–

Nz. Wyrzutnia Himars w akcji/fot. Departament Obrony USA

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Pol-Ukraina

Pisze i mówi jeden z drugim, że Ukraina wojnę przegrywa. Można by olać takie opinie, w końcu gros tego szumu pochodzi z mediów epatujących nas tytułami w stylu „szok”, „przecierali oczy ze zdumienia” czy „ona już tak nie wygląda!”. Gdzie nadrzędną wartość ma klikalność, a choćby i na przekór faktom czy logice. Gdzie do rangi esencji rzeczywistości urasta dupa celebrytki, a wszystko inne to jedynie dodatek, „nadbudowa”, jak napisałby dziadek Marks. „Nadbudowa”, która za sprawą wspomnianej dupy też nabiera gównianego kształtu. Dużo, szybko, byle jak. „Portaloza” – choroba współczesnych mediów cyfrowych – nie jest jednak zjawiskiem endemicznym, nie da się w reakcji na nie machnąć ręką i powiedzieć: ee, to tylko takie internetowe pierd…nie. Bo i owszem, pierd…nie, ale o dużej sile rażenia. Płytkie, za to efektowne frazy to dziś główny rezerwuar wiedzy; mało komu chce się szukać pogłębionych analiz, specjalistycznej, popartej rozległym doświadczeniem relacji. A już nie daj boże za to płacić. Mamy więc to, co mamy – realność, w której powierzchowne obserwacje kreują ogląd świata u sporej części odbiorców mediów.

Mam niebywałe szczęście i honor mieć Czytelników, którzy szukają, wątpią. Nic zatem dziwnego, że bombardujecie mnie ostatnio pytaniami, jak to z tym przegrywaniem Ukrainy jest. Dziękuję za zaufanie dla moich kompetencji, choć trzeba Wam wiedzieć, że są i tacy, którzy nazywają mnie „tępym propagandystą”. Gonię gamoni z profilu, ale rąbią mi tyłek gdzie indziej. Pal ich licho i do sedna.

Aby łatwiej zobrazować problem, pozwolę sobie na analogię. Mocno uproszczoną i przez to niedoskonałą; miejcie proszę świadomość tych uwarunkowań. Załóżmy, że to Polska jest dziś Ukrainą. Że przed ośmioma laty utraciła na rzecz Rosji po jednej trzeciej województw podlaskiego i warmińsko-mazurskiego, ze stolicami włącznie. Zamrożony konflikt zmienił się przed trzema miesiącami w pełnoskalową wojnę, w wyniku której Rosjanie wdarli się głębiej. W marcu zajęli Gdańsk, dotarli też pod Warszawę. I pod stolicą otrzymali solidny wpierdziel. Województwo mazowieckie właściwie było już ich, tymczasem na skutek lania cofnęli się daleko na wschód, uwalniając od siebie cały region. Niszcząc przy okazji Legionowo, Wyszków i Ostrów Mazowiecką, w pierwszym z miast urządzając bestialskie mordy, których skala i brutalność zszokowały cały świat. Ale mniejsza o to, skupmy się na sytuacji stricte militarnej.

Marsz na Lublin i próba przejęcia województwa lubelskiego również nie przyniosły pożądanych skutków. Choć jeszcze pod koniec lutego rosyjskie oddziały usiłowały wedrzeć się do centrum Lublina, w połowie maja Polacy pognali ich aż do przejścia granicznego we Włodawie. Obecnie skrawki województwa znajdują się pod rosyjską okupacją, a pod Chełmem trwają dość intensywne walki, ale nadal nie ma potrzeby, by Polacy wycofali się na zachód i oparli linię obrony na Wiśle. Ów manewr – jeśliby go zastosować wzdłuż całej linii królowej polskich rzek – oznaczałby, że Polska oddała dwie piąte terytorium i że jest w bardzo poważnych tarapatach.

Na razie, poza północnym odcinkiem frontu, nie ma potrzeby odwrotu „za rzekę”.

Mimo dojścia do Gdańska, ruskim przez blisko trzy miesiące nie udało się zająć Elbląga. Uparli się nań, bo choć port tam taki-se, to jednak trudno mówić o kontroli pasa wybrzeża, skoro elbląski garnizon miał duże możliwości szkodzenia agresorom na tyłach. Elbląg więc otoczono, w Gdańsku i dalej wzdłuż Wisły, gdzieś tak do Tczewa się okopano. Głębiej (na zachód) i niżej (na południe) byli już i są Polacy.

Mamy więc początek czerwca, za chwilę minie 100 dni od rozpoczęcia inwazji. Putin żąda, by jego wojska jeszcze dziś zajęły całe województwo warmińsko-mazurskie, a do 1 lipca podlaskie. Innymi słowy, rosyjski prezydent daje swoim wojskowym 30 dni na „skompletowanie” brakującej połowy Podlasia. Pierwszy cel jest już na wyciągniecie ręki, niedawno bowiem padł Elbląg, a agresorzy muszą tylko zająć Ełk i okolice. Ełk proszę Państwa, w którym dowództwo naszej armii zgromadziło spore siły nie dla obrony miasta, a dla zaangażowania i wykrwawienia jak największych sił rosyjskich. W Ełku nie ma nic, czego warto by uporczywie bronić, ale Polacy dobrze wiedzą, że dla Putina miasto stało się celem zastępczym i mocno symbolicznym. Bo on MUSI coś zdobyć, coś więcej niż kolejne wioski i kilkutysięczne miasteczka. No więc trwa bitwa na łuku ełckim – jak nazywają miejsce media, zważywszy na specyficzne ułożenie linii obronnych. Oddziały rosyjskie, po zajęciu Grajewa, wychodzą na tyły ełckiego garnizonu, ale o kotle nie ma mowy. Domknięcie obrońców wymagałoby powodzenia natarcia z rejonu Orzysza, które jednak wciąż napotyka na silny polski opór.

Ełk właściwie już nie istnieje – to gruzowisko, które polskie oddziały powoli opuszczają, cały czas w walce, cały czas angażując rosyjskie siły. Absolutnie nieproporcjonalne do skali miasta, wystarczające do szturmowania pięcio-sześciokrotnie większej miejscowości.

I tych sił brakuje Rosjanom na północy. Tymczasem z Gdyni/Wejherowa wychodzi polskie przeciwnatarcie. Jego celem nie jest jeszcze oswobodzenie Gdańska, raczej wyczyszczenie zachodniej części Żuław z rosyjskiej obecności. Dziś trudno przesądzić, jak to się skończy, ale lokalne sukcesy – na przykład odbicie Kowali, Borkowa czy Pruszcza Gdańskiego – zdają się być świetnym prognostykiem. „Od połowy marca do dziś wyzwoliliśmy ponad 500 miejscowości” – mówi prezydent w jednym z codziennych orędzi. Kilka dni temu był w Lublinie, pod nosem orkowego lotnictwa i dalekonośnej artylerii. Dziś znów jest w Warszawie, jak cały polski rząd, parlament i inne organa władzy państwowej.

Do stolicy wciąż przyjeżdżają zagraniczne delegacje, władze Rzeczpospolitej ani na moment nie utraciły podmiotowości. W trzech czwartych kraju toczy się w miarę normalne życie, choć blisko 2,5 mln Polaków uciekło do Niemiec, Czech i Słowacji. Na Szczecin, Poznań, Wrocław, Katowice, Kraków co jakiś czas spadają rakiety, Rosjanie regularnie ostrzeliwują z artylerii Gdynię, Brodnicę, Mławę, Łomżę, Zambrów, czasem udaje im się dosięgnąć Lublin, którego przedmieścia mocno ucierpiały podczas marcowych walk. Próbują atakować pociskami manewrującymi Warszawę (w której podczas niedoszłego oblężenia ucierpiało około 5 proc. zabudowy), lecz miejscowa obrona przeciwlotnicza udaremnia większość uderzeń.

Nadbrzeżne dywizjony rakietowe trzymają w szachu rosyjską flotę bałtycką, linia brzegowa od Helu po Świnoujście nie nadaje się – patrząc z rosyjskiej perspektywy – do desantu. Za dużo tam wojska i przeszkód inżynieryjnych.

W powietrzu wciąż stosunkowo łatwo natknąć się na któryś z polskich F-16 czy na migi i suchoje. Mimo ataków na lotniska dwie trzecie polskich samolotów zdołało wejść do walki, dziś jest ich nawet więcej dzięki dostawom sojuszników. A ruskie latają symbolicznie, bojąc się wyrzutni przeciwlotniczych, których Polacy mają na pęczki. I których nie ubywa, o co także dbają sojusznicy.

Więcej jest też czołgów niż w momencie rozpoczęcia inwazji, bo choć polscy pancerniacy toczyli i toczą ciężkie boje, straty z naddatkiem rekompensuje zdobyczny i wysłany przez zaprzyjaźnione kraje sprzęt. Co tyczy się również artylerii, mającej teraz decydujące znaczenie w bojach w warmińsko-mazurskim i podlaskim. Rosjanie weszli do walki z kilkukrotną przewagą luf i ogromnymi zapasami amunicji. Walą na oślep, wagonami pocisków, zadając Polakom duże straty. Ale sami ponoszą jeszcze większe, rażeni rzadszym, ale precyzyjnym ogniem bardziej „inteligentnych” systemów artyleryjskich (gdzie radar i dron „robią robotę”).

Globalnie rzecz ujmując, Rosję dociskają sankcje gospodarcze, kończą się jej rezerwy możliwego do użycia wojska. Zajecie mniej więcej 20 proc. terytorium Polski kosztowało Kreml jedną trzecią całości sił lądowych, licząc zabitych, rannych, wziętych do niewoli, zaginionych i dezerterów.

Tymczasem Polacy szykują na tyłach ponadstutysięczny odwód wyposażony nawet lepiej niż jednostki, które stanęły do boju w dniu inwazji.

W dniu, w którym Putin ogłaszał, że jego oddziały w ciągu doby wejdą do Warszawy, a po trzech osiągną linię Odry.

Takie to rosyjskie zwyciężanie…

Ps. I ja rozumiem, że dla kogoś z Ełku utrata Ełku to dramat. No ale ludzie, get real

—–

Nz. Efekty „denazyfikacji”…/fot. Marcin Ogdowski

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Gamonie

Pamiętam, że początkowo wydawało mi się to nieprawdopodobne. „Są aż tak nieostrożni? Tak bardzo nie umieją w tuszowanie?” – zachodziłem na głowę. Było późne lato 2014 roku, świat żył wojną w Donbasie. W portalu, w którym pracowałem wówczas jako wydawca strony głównej, dziennie publikowaliśmy masę materiałów poświęconych sytuacji na wschodzie. To, co działo się w komentarzach pod tekstami, na kilometr trąciło zorganizowaną akcją rosyjskich służb. Ileż tam było antyukraińskiego syfu, ile hejtu i prób wywołania negatywnego nastawienia wśród Polaków do Ukrainy i Ukraińców… Dziś świadomość takich działań jest oczywistą oczywistością, wtedy było to novum.

„Przekonajmy się, skąd jest ten ruch”, zaproponowałem koledze z działu bezpieczeństwa. Przez jakiś czas, nie korzystając z żadnych wymyślnych narzędzi, tropiliśmy IP autorów komentarzy. Miażdżąca większość najaktywniejszych użytkowników rezydowała w Moskwie i Petersburgu. Świat już wcześniej słyszał o farmach trolli, ale – przyznam szczerze – traktowałem takie informacje w kategoriach ciekawostki. Aż zyskałem twardy dowód, który – jako się rzekło – wcale nie był wynikiem skomplikowanego śledztwa. Uznałem wówczas, że Rosjanie celowo zostawiają tak oczywiste ślady w sieci. Że działają na zasadzie: „no, to my – i co nam zrobicie?”. Bezczelność, która miała za zadanie utrwalić przekonanie o wszechpotężności i bezkarności. A może jednak nie? A może to o zwykłe gapiostwo chodziło?

W tym samym roku doszło do eksplozji w składach amunicyjnych w czeskich Vrběticach. Śledztwo wykazało, że stali za tym agenci rosyjskiego wywiadu. Czesi planowali dostawę amunicji do Ukrainy, Rosjanie chcieli im te plany pokrzyżować. Źle ustawione detonatory spowodowały eksplozje jeszcze w Czechach, choć wedle założeń miało to nastąpić w Ukrainie. Wybuchł skandal, postsowieci musieli dramatycznie zredukować liczbę personelu swojej ambasady (a Praga była dla nich ważnym miejscem, na wzór Wiednia z czasów zimnej wojny – zapleczem do działalności wywiadowczej w Europie Środkowej).

W 2018 roku agenci GRU działający na terenie Wielkiej Brytanii, usiłowali zabić dawnego kolegę, Siergieja Skripala. Na zdrajcy – wcześniej wymienionym przez neosowietów na ujętych przez amerykańskie służby agentów – przetestowano słynny już dziś nowiczok. Skripal (i córka) przeżyli, a wykonawcy zamachu zostawili za sobą tyle śladów, że bez trudu ich zidentyfikowano. Co więcej, nie dokonały tego tylko profesjonalne służby, ale też dziennikarze śledczy. Gamoniom postawiono zarzuty (zaocznie), orkowa ambasada w Londynie także została odchudzona.

Latem 2020 roku kremlowskie służby dokonały zamachu na życie Aleksieja Nawalnego, polityka i dziennikarza, który wszedł za skórę Putinowi (demaskując korupcyjne powiązania reżimu). Nawalny przeżył próbę otrucia, a będąc w Niemczech, gdzie go leczono, rozpoczął śledztwo w swojej sprawie. I o tym opowiada film, którego kadr ilustruje ów wpis. Nazywa się toto „Nawalny” i jest do obejrzenia na HBO Max. Ekipa filmowa towarzyszy bohaterowi i jego współpracownikom, w pewnym momencie rejestrując rozmowę Nawalnego z chemikiem z FSB. Który myśląc, że rozmawia z asystentem szefa służby, przez niezabezpieczony telefon opisuje ze szczegółami okoliczności zamachu. Ogląda się to z opuszczoną szczeną, tak dramatycznie nieprofesjonalne jest zachowanie pracownika FSB.

I ja właśnie o tym. Mniejsza o moje osobiste doświadczenie – podrzucam jako ciekawostkę i dodatkową ilustrację. Ale na boga, było tyle sygnałów, że ruskie to gamonie. Że opinia o ich rzekomo świetnych służbach to mit. Że to „szpiedzy tacy jak my”, a nie żadne „dżejmsy-bondy”. I mimo znaków na ziemi i niebie wolny świat pozwalał tej legendzie funkcjonować. A przecież nie szło o jakąś renomę, a o zupełnie konkretny, wymierny efekt mrożący, jaki wywoływało przekonanie o sile Moskwy. Dziś, gdy już wiemy, że ten kolos sznurkiem od snopowiązałki trzymany, nie musimy się bać. I z takim przesłaniem – tyle że do samych Rosjan – zwraca się w filmie Nawalny. On wniosek o słabości reżimu wywodzi z przekonania o rychłym aresztowaniu („zamkną mnie, może zabiją, bo się boją”). Dziś – za sprawą wojny w Ukrainie – ujawnia się tyle niewydolności, słabości, gamoniowatości rosyjskiego państwa i jego właścicieli, że nawet ślepy musi to widzieć. Czas zatem Rosjanie, byście i wy przestali się bać.

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to