Nie ma to jak dobre wieści – zwłaszcza dwie naraz. Tyle bowiem śmigłowców Ka-52 – jednej z najgroźniejszych broni będącej w dyspozycji rosjan – zestrzelili dziś nad ranem ukraińscy obrońcy. Pierwsza „pięć-dwójka” spadła około godz. 6.00 w okolicach Bachmutu, druga o 7.40 w rejonie Robotyne na Zaporożu. Wartość mienia armii rosyjskiej uszczupliła się tym samym o ponad 30 mln dolarów.
Czy jak kto woli – o 3 mld rubli. Zapewne Wam to nie umknęło, ale na wszelki wypadek odnotuję – rosyjska waluta, mimo rozpaczliwych prób jej obrony, na dobre zakotwiczyła w gronie „śmieciowych pieniędzy”. Rubel jest dziś duuużo słabszy od florina arubiańskiego, azerskiego manata, gruzińskiego lari i bułgarskiego lewa. Ba, bije go na łeb rubel białoruski, ukraińska hrywna czy tadżyckie somoni. Dla porządku dodajmy – gdyby rosjanin chciał kupić złotówkę, zapłaciłby za nią dwadzieścia kilka rubli, kurs franka szwajcarskiego utrzymuje się powyżej 100 rubli, a dolara – po drastycznej interwencji banku centralnego rosji – spadł nieco poniżej 100 rubli. Ot, kolejny dowód glinianych nóg rosyjskiego „niedźwiedzia” i „niedziałających” sankcji.
Ale ja nie o tym.
Załączone zdjęcie powstało przed dwoma dniami, podczas spotkania, do jakiego doszło w sztabie generalnym ukraińskiej armii. Obok gospodarza, gen. Walerego Załużnego, wzięli w nim udział m.in. gen. Christopher Cavoli, Amerykanin, naczelny dowódca sił NATO w Europie, oraz adm. Tony Radakin, szef brytyjskiej armii. Wojskowym towarzyszyli oficerowie niższego szczebla, po stronie ukraińskiej zebrano wszystkich dowódców rodzajów sił zbrojnych (był tam także szef wywiadu wojskowego, gen. Budanow).
A zatem spotkanie na szczycie. Nie pierwsze i pewnie nie ostatnie, ale i tak wyjątkowe. Kijów gościł dotąd wielu najwyższych rangą wojskowych z Zachodu, zwykle jednak byli to przedstawiciele pojedynczych państw. Mnóstwo spotkań odbyło się w formie telekonferencji, publiczne informacje na ich temat sprowadzały się do lakonicznych, wytartych formułek. I tym razem niewiele wiemy o przedmiocie spotkania. Sam gen. Załużny na oficjalnym profilu Sztabu Generalnego ZSU ujmuje to tak: „Współpraca wojskowa to kluczowy temat, który został poruszony. Opowiedziałem gościom o sytuacji na linii frontu, o przebiegu naszych operacji ofensywnych i obronnych. Zapoznałem z planami ZSU na najbliższą przyszłość i na dłuższą metę. Rozmawialiśmy o działaniach wroga. (…)”.
Nihil novi i czysta wojskowa dyplomacja, ale czy rzeczywiście (tylko to)? Staram się nie rozbudzać niepotrzebnych nadziei, zwłaszcza gdy nie mogę ujawnić źródeł własnych informacji. Tym razem jednak postąpię inaczej, choć z konieczności bez podawania szczegółów. Coś się szykuje, coś poważniejszego. Uzgodnionego z NATO, dopiętego w ostatnich dniach. „Myślę, że będziesz zaskoczony” – pisał mi kilka dni temu jeden z ukraińskich analityków militarnych. Świetnie poinformowany, o czym nie raz już się przekonałem. Podobne słowa padły z jego ust podczas rozmowy sprzed mniej więcej roku. Kilkanaście dni później – gdy uwaga obserwatorów skupiona była na południu kraju – ruszyła ukraińska kontrofensywa w charkowszczyźnie…
—–
Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Latem 2007 roku w Afganistanie pojawiły się pierwsze kołowe transportery opancerzone Rosomak. Operujący tam polski kontyngent potrzebował czegoś lepiej uzbrojonego i opancerzonego, niż używane dotąd amerykańskie wozy Humvee. Szybko okazało się, że fabryczny pancerz „rośka” to za mało, że nie chroni on dostatecznie dobrze przed uderzeniami granatów przeciwpancernych, wystrzeliwanych z wyrzutni RPG – i już na miejscu zaczęto doposażać wozy w dodatkowe płyty. Rosomak „spuchł”, miał jednak dość mocy, by poradzić sobie z „nadbagażem”.
Ale wyścig zbrojeń cały czas trwał.
„Problemem są chińskie erpegi z podwójnymi głowicami, które przepalają nawet te wzmocnione pancerze”, pisał mi jesienią 2009 roku kolega z Afganistanu. Ryzyko wymusza kreatywność – i tak załogi rosomaków zaczęły na własną rękę udoskonalać zabezpieczenia. Nie było to nic nowego w najnowszej historii Wojska Polskiego – kilka lat wcześniej, w Iraku, masowo dopancerzano terenówki Honker, wykorzystując w tym celu złomowiska sprzętu po dawnej armii Husajna. W przypadku „rośków” sięgnięto po rozwiązanie w postaci siatki – metalowych prętów na stelażu przymocowanym do burt wozów. Na załączonym zdjęciu widzicie przykład takiej „wojennej inżynierii”. Siatka miała przechwycić nadlatujący granat, zanim doszłoby do penetracji pancerza.
Zaimprowizowana siatka. Afganistan, 2009 rok/fot. Adam Roik
Jakkolwiek zaimprowizowane, rozwiązanie się sprawdzało. W efekcie parę miesięcy później na polskich wozach pojawiły się fabryczne siatki LSO (skrót od: lekki system opancerzenia). Niestety, nie istnieją rozwiązania idealne – moduły LSO się gięły, obrywały, nie chroniły wszystkich elementów wozu, a niekiedy nie wytrzymywały kontaktu z nadlatującym pociskiem. „Erpegi” wciąż „przepalały” pancerze, niekiedy z tragicznym dla załogi i desantu skutkiem. Lecz zasadniczo LSO pozwoliły na znaczące ograniczenie strat.
Oryginalne LSO na Rosomaku. Afganistan, 2010 rok/fot. Adam Roik
Podobnie z pojazdami typu MRAP, lepiej znoszącymi skutki eksplozji min-pułapek. Istotą ich unikalnej konstrukcji było podwozie w kształcie litery „V”, które sprawiało, że znaczna część energii wybuchu rozchodziła się na boki. Stacjonujące w Afganistanie kontyngenty – w tym polski – dysponowały kilkoma typami takich pojazdów. I choć wozy te ocaliły życie wielu natowskich żołnierzy, bywało, że i one zawodziły. W wojnie minowej – jaką był konflikt w Afganistanie – z roku na rok rosła masa ładunków wykorzystywanych przez talibów. Początkowo „sadzili” oni kilkukilogramowe miny-pułapki, później kilkunasto- a następnie kilkudziesięcio-kilogramowe. Zdarzały się IED (zaimprowizowane urządzenia wybuchowe) o masie 200-300 kilogramów, i większe. Na takiego „ajdika” nie pomogłoby żadne opancerzenie – siła eksplozji była tak wielka, że wielotonowe pojazdy rozszarpywało na strzępy.
Lecz i na taką okoliczność istniały sposoby – „djuki”. Duke – jak wygląda prawidłowy angielski zapis nazwy tego urządzenia – to najprościej rzecz ujmując zagłuszarka fal elektromagnetycznych. Zamontowana na pojazdach, znacznie utrudniała odpalenie w ich pobliżu „ajdików” za pomocą radia czy telefonu. Tworzyła niewidoczny parasol, czy jak to się dziś mówi, „bąbel antydostępowy” w odległości kilkudziesięciu metrów od chronionych wozów. „Djuki” włączano przy wyjeździe z bazy, ich dezaktywacja następowała po wjechaniu w bezpieczną strefę (co zwykle gremialnie odnotowywały telefony, informując o odzyskanym zasięgu i otrzymanych wiadomościach tekstowych).
No ale i one miewały „dziury”, a część ładunków talibowie odpalali przy użyciu detonatorów elektrycznych. Więc do samego końca interwencji natowscy żołnierze ginęli na skutek IED, choć śmierć dotknęła ledwie ułamek tych, których bojownicy próbowali uśmiercić.
Adaptacja, adaptacja i jeszcze raz adaptacja. Wojnę przeżywa ten, kto szybciej adaptuje się do warunków pola walki.
—–
Od marca zeszłego roku do dziś armia rosyjska straciła ponad 50 proc. okupowanych terytoriów. Tak wygląda realna skala rosyjskich porażek i ukraińskich sukcesów. Wojsko aspirujące do miana „drugiej armii świata”, mimo początkowych awansów, okazało się w istotnej mierze niewydolne, w wielu obszarach po prostu byle jakie. Tym niemniej wciąż utrzymuje względnie wysoką wartość bojową, o czym Ukraińcy przekonują się każdego dnia. Nie wystarcza ona do realizacji pierwotnych celów wojskowych i politycznych Moskwy – czyli zajęcia i zwasalizowania Ukrainy – ale pozwala na zachowanie status quo: dalszej okupacji części terenów z nadzieją, że uda się je utrzymać do ewentualnych rozmów pokojowych.
Szukając składowych tego „rosyjskiego sukcesu”, należy wskazać kilka rodzajów broni; efektywnie ich wykorzystanie definiuje bowiem sytuację na froncie, na którym brakuje obecnie działań o rozstrzygającym charakterze. W wymiarze strategicznym jest to lotnictwo bombowe, pozwalające rosjanom na rażenie głębokiego ukraińskiego zaplecza. Co dla armii ukraińskiej jest o tyle istotne, że angażuje część jej potencjału do obrony miast – przede wszystkim idzie tu o OPL, której brakuje Ukraińcom na froncie. I nie mam na myśli przenośnych zestawów rakietowych, bo tych obrońcy mają „po korek”, ale nowoczesnych zachodnich systemów średniego zasięgu, które zniwelowałyby rosyjską przewagę w dziedzinie – no właśnie, to kolejny atut rosjan – śmigłowców szturmowych.
Najeźdźcy nauczyli się wykorzystywać z sensem zwłaszcza swoje konie robocze – Ka-52. Operując poza zasięgiem ręcznych wyrzutni rakietowych, wyposażone w kierowane pociski przeciwpancerne kamowy, stanowią poważne zagrożenie dla ukraińskich czołgów i bewupów, także zachodnich typów. Co prawda wszędzie tam, gdzie Ukraińcy podciągają klasyczne zestawy OPL, cudowne właściwości Ka-52 znikają, a one same spadają, ale jako się rzekło – obrońcy mają tu mocno ograniczone zasoby. Dlatego tak ważne są kolejne dostawy zachodnich systemów przeciwlotniczych.
Po prawdzie i rosjanie nie mają zbyt wielkiej swobody – do tej pory utracili ponad 40 Ka-52 (ostatniego dziś rano), czyli połowę z maszyn, którymi realnie dysponowali przed 24 lutego 2022 roku. Kremlowska propaganda (i idący jej tropem polscy wielbiciele ruskiego miru) przekonuje, że wojsko dysponowało przed wojną 140 maszynami, więc straty nie są krytyczne, zwłaszcza że przemysł dostarczył 30 nowych maszyn. I tu mamy do czynienia z bzdurą i kłamstwem, armia rosyjska nie otrzymała bowiem żadnego fabrycznie nowego śmigłowca. Istotnie, do pułków lotniczych trafiło co najmniej kilkanaście Ka-52 wprost z zakładów, ale były to maszyny wcześniej nielotne, które wdrożono do służby po mniej lub bardziej zaawansowanym remoncie. Wszak – należy to podkreślić – nowe-stare „śmigła” są w większości wytrzebione z elementów objętych sankcjami, decydujących o jakości maszyn. Co nie zmienia faktu, że rosjanie wciąż je mają, w dość dużej liczbie, choć nie jest to wyzwanie, z którym ZSU – przy zachodnim wsparciu – nie mogłyby sobie poradzić.
Kolejnym rodzajem broni, który definiuje rosyjską skuteczność na obecnym etapie wojny, są miny. A ściślej – pola minowe, za którymi skryli się rosjanie, zwłaszcza na Zaporożu. Pisałem już o tym w jednym z poprzednich tekstów, więc podkreślę tylko, że w mojej ocenie, gdyby nie ponadnormatywne pola minowe, ukraińscy żołnierze byliby już nad brzegiem Morza Azowskiego. Bo inne właściwości rosyjskiej armii nie wystarczyłyby do ich zatrzymania (czy wręcz – jak kulejąca logistyka – pomogły w przerwaniu „korytarza” i wyizolowaniu Krymu). A tak będziemy świadkami tego scenariusza nie szybciej niż jesienią, i to przy założeniu, że „po drodze” nie nastąpi jakieś polityczne przesilenie.
Wróćmy do rosyjskich atutów – jest pośród nich także dron typu Lancet, wykorzystywany w charakterze amunicji krążącej. W ostatnich miesiącach stał się chyba największym przekleństwem armii ukraińskiej. Za jego pomocą rosjanie starają się niszczyć najbardziej wartościowe elementy wyposażenia ZSU – z jednej strony radary, systemy OPL, z drugiej, działa, czołgi i pojazdy opancerzone produkcji zachodniej. Lancet w konfrontacji z Leopardem nie poraża skutecznością, niemniej potrafi wóz na tyle uszkodzić, że maszyna wymaga wielotygodniowego remontu na głębokich tyłach (przy okazji – dwa „leosie” właśnie przyjechały z Ukrainy do Gliwic, na niezbędne naprawy; tym samym centrum serwisowe dla ukraińskich czołgów niemieckiej proweniencji zainaugurowało działalność). Dużo skuteczniejsze są lancety używane przeciwko holowanym haubicom, jak amerykańskie M-777 – działo, a często i obsługa, zwykle nie przetrwają uderzenia. Ma też ten rodzaj amunicji krążącej spore zasługi w niszczeniu rodzimych krabów. Polska przekazała Ukrainie 72 samobieżne haubice (część w ramach pomocy wojskowej, część jako realizacja międzyrządowego kontraktu, finansowanego z pieniędzy Unii Europejskiej) – do tej pory 20 zostało zniszczonych bądź poważnie uszkodzonych, połowa z nich przez lancety.
Lecz i w tym przypadku nie jest to żadna wunderwaffe. Jest co najmniej kilkanaście dobrze udokumentowanych przypadków, kiedy zaimprowizowane siatki w typie LSO chroniły sprzęt przed uderzeniem lancetów – wpis ilustruje jedno z takich zdarzeń. Masowe stosowanie LSO zapewne znacząco utrudniłoby rosjanom robotę. Oczywiście, siatek nie da się zamontować do wszystkiego – nie sposób ich rozstawić na przykład nad holowaną armatą w ruchu. By znacząco zniwelować skuteczność lancetów Ukraińcy potrzebują czegoś więcej – zagłuszarek. Urządzeń, które „ogłupią/oślepią” drony w ich ostatniej fazie lotu. Nie tylko zresztą lancety, ale też komercyjne bezzałogowce, zaadoptowane do przenoszenia ładunków wybuchowych – w tym obszarze aktywności rosjanie nie pozostają w tyle za Ukraińcami i też je masowo wykorzystują. Ba, na niektórych odcinakach frontu mają w tym zakresie przewagę, gdyż dysponują sprzętem do zagłuszania ukraińskich dronów – co jest ich kolejnym, ostatnim już atutem.
Czy Ukraińcy mają realne szanse, by się z wyzwaniami w postaci dronów i rosyjskich możliwości WRE (skrót od: walka radiowo-elektroniczna) uporać? Kilkanaście dni temu Kijów i Tokio zawarły porozumienie, w ramach którego Japonia zobowiązała się do pomocy wojskowej dla Ukrainy. Przedmiotem dostaw ma być szeroko rozumiana „broń antydronowa” – od systemów kinetycznych po elektroniczne. Mocarstwa zachodnie także dysponują odpowiednią technologią – jej wysłanie do Ukrainy staje się równie ważne jak dostarczanie amunicji.
—–
Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
A może jednak nie tak dawno i nie w tak odległej – idzie bowiem o całkiem bieżącą rosyjską narrację propagandową, uskutecznianą nie tylko przez moskali, ale i naszych skarpetkosceptyków. Tworzy ona świat równoległy, w którym niemal wszystko jest na opak lub przynajmniej w istotny sposób różne od tego, co w rzeczywistości. Świat, w którym armia neosowiecka toczy bohaterskie i zwycięskie boje, na razie w obronie, ale niebawem jak nic wykona woltę i przyleje z flanki. Ciekaw jestem, ile w tym dyletanctwa, naiwności i głupoty, ile zaś nikczemnej woli, by brać udział w kremlowskiej dezinformacji? Polityczna hucpa wokół pomysłu zbadania rosyjskich wpływów nie zmienia faktu, że problem istnieje. Że moskale mają u nas nie tylko „twardą” agenturę, ale też spore grono agentów wpływu i rzesze użytecznych idiotów, kolportujących korzystne dla Moskwy treści. Info-sferę już dawno należało poddać weryfikacji, której celem byłoby wyrugowanie prorosyjskich narracji, godzących w polską rację stanu i łamiących praworządność (dość przypomnieć, że popieranie wojny napastniczej jest w Polsce zakazane). No ale władza i służby mają, zdaje się, poważniejsze zmartwienia…
Dość narzekania, przejdźmy do sedna. „Rosyjskie śmigłowce Ka-52 zatrzymały wielką ukraińską kontrofensywę na Zaporożu”, pisze rodzimy wielbiciel ruskiego miru. Zapewniając, że istnieje na ten temat mnóstwo materiałów fotograficznych i filmowych, co jak rozumiem, ma uwiarygodnić przekaz. No więc pogrzebałem od rana pośród tych materiałów, wsparłem się także wiedzą analityków na bieżąco dokumentujących straty obu stron. Nim do tego przejdę, dwie techniczne uwagi. Po pierwsze, z dotychczasowych doświadczeń wynika, że ogólnodostępne filmy i zdjęcia ilustrują mniej więcej dwie trzecie realnie poniesionych strat. Po drugie, historia wojskowości pokazuje, że przy porównywalnym potencjale technicznym zaangażowanych w konflikt armii, strona atakująca ponosi zwykle straty dwu-trzykrotnie większe niż obrońcy.
Przez pierwsze dwa i pół tygodnia czerwca atakujący Ukraińcy stracili na Zaporożu 18 czołgów – tyle samo, ile rosjanie. Mamy tu więc relację strat 1 : 1, nie zaś 3 : 1. Co więcej, większość rosyjskich czołgów (14 sztuk) została zniszczona, połowa ukraińskich wozów mimo trafienia nadawała się do remontu (co niemal na pewno oznacza, że załoga ocalała). Nacierające ZSU po stronie strat zanotować musiały 27 bojowych wozów piechoty, w większości amerykańskich Bradleyów. Lecz tylko jedna trzecia z nich została całkowicie zniszczona – reszta to wozy porzucone na skutek uszkodzenia (najczęściej wywołanego najechaniem na minę). Nie wiem, ile z nich zostało potem odzyskanych i odesłanych na tyły do remontu; na pewno żadna z maszyn nie dostała się w ręce rosjan. Ci zaś w tej kategorii sprzętu utracili 19 wozów, z czego 16 bezpowrotnie (wypalone wraki). Relacja strat – 1,5 : 1 znów daleka jest od typowych norm; przy takim „nakładzie” rosjan, Ukraińcy powinni pozbyć się 38-57 bewupów.
Solidnie oberwały ZSU jeśli idzie o transportery opancerzone, przede wszystkim amerykańskie wozy typu MRAP. Spłonęło ich 25 sztuk, kilkanaście kolejnych zostało uszkodzonych. W tym zakresie brakuje udokumentowanych rosyjskich strat, co nie dziwi, wszak to Ukraińcy byli stroną aktywną i to ich piechotę należało podrzucić do miejsc, z których wyprowadzano ataki. W przypadku rosjan mieliśmy do czynienia przede wszystkim ze statyczną obroną wcześniej przygotowanych linii obronnych – mobilność nie była cechą ich oddziałów, nie licząc przemieszczających się na tyłach rezerw oraz nielicznych jednostek, które przeszły do kontrataku.
Co istotne, większość skasowanych MRAP-ów to zasługa śmigłowców szturmowych Ka-52. Latały one wzdłuż linii frontu, na granicy zasięgu własnych pocisków przeciwpancernych, z odległości 9-10 km rażąc ukraińskie kolumny. Szczwana taktyka, wykorzystująca fakt, że ręczne zestawy przeciwlotnicze mają zasięg o połowę krótszy. Tym niemniej bezkarność rosyjskich pilotów nie trwała długo – Ukraińcy podciągnęli „cięższą” OPL i w ciągu zaledwie sześciu dni (od 12 czerwca począwszy) na ziemię spadło sześć Ka-52. To bez dwóch zdań dobry śmigłowiec, perła w koronie rosyjskiej awiacji. Dzięki zachodniej awionice i zachodnim podzespołom wykorzystywanym w jego precyzyjnej amunicji, mający potencjał, by krzyżować Ukraińcom szyki. Nim zaczęła się inwazja, armia rosyjska miała około 120 takich maszyn, ponad jedna czwarta została już zgruzowana. Dla porządku dodajmy, że pojedynczy Ka-52 wart jest 16 mln dol., strata sześciu to niemal równiutkie 100 baniek. Za tę sumę można by kupić około… tysiąca MRAP-ów (używanych, takich, jakie dostają ZSU).
Jeśli zatem Ka-52 cokolwiek zatrzymały, to efektywność tego przedsięwzięcia jest, delikatnie mówiąc, średniawa. Z pewnością nie zatrzymały ukraińskiej presji, bo walki na Zaporożu trwają. Ale u licha, jakby na te zmagania nie patrzeć, wciąż nie ma w nich rozmachu kontrofensywy, zwłaszcza „wielkiej”. Straty, o których mowa powyżej, tylko potwierdzają doniesienia o ograniczonym charakterze działań. Ze strzępów informacji można wywnioskować, że w walkach wzięły udział elementy sześciu ukraińskich brygad, ale za każdym razem były to wydzielone, najwyżej kilkusetosobowe kontyngenty (kompanie, bataliony). Generał Załużny wciąż oszczędza swoją „żelazną pięść” – elitarne odwodowe jednostki, z których część właśnie się z Zaporoża wyniosła (a może nigdy ich tam nie było?). Czyżby miejsce, w którym się objawią, będzie prawdziwym celem ofensywy? A może nadal jest nim Zaporoże, tylko to, co do tej pory oglądaliśmy (i oglądamy), to ledwie początek rozpisanych na wiele miesięcy działań? Postaram się na te pytania odpowiedzieć w jutrzejszym wpisie.
—–
Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich ośmiu dni: Dominikowi Mytkosiowi, Maksymowi Kammererowi, Jakubowi Kojderowi, Czytelniczce Agnieszce, Andrzejowi Sztukowskiemu, Bogusławowi Węgrzynowi i Zbigniewowi Cichańskiemu.
Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!
Kilka dni temu minęła 20. rocznica masakry w moskiewskim teatrze na Dubrowce. 23 października 2002 roku czeczeńskie komando Mowsara Barajewa zajęło obiekt wraz z niemal tysiącem widzów. Terroryści, wśród których znalazły się szahidki, zażądali zakończenia wojny w Czeczenii i wycofania stamtąd rosyjskich wojsk. Dali Kremlowi tydzień, po czym mieli zacząć zabijać zakładników. Tych jednak zabili ci, którzy powinni ich uwolnić – rosyjscy antyterroryści szturmujący obiekt trzy dni później. W czasie akcji – w której użyto mieszanki gazów usypiających – życie straciło 40 zamachowców i 130 bogu ducha winnych cywilów. Zawaliła rosyjska organizacja – w tym przypadku niedostatecznie przygotowana i fatalnie przeprowadzona ewakuacja podtrutych gazem zakładników. Ale to była tylko finalna „skucha”. Jak bowiem kilkudziesięcioosobowe komando – wyposażone w kałasznikowy i ładunki wybuchowe – dostało się z Czeczenii do centrum rosyjskiej stolicy? Czeczeni wyruszyli do Moskwy i dotarli na miejsce w zwartej grupie. Przebyli niemal 2 tys. kilometrów przez wrogi kraj, pełen milicyjnych i wojskowych posterunków. Jak się okazało albo ich nie sprawdzano w ogóle, albo od sprawdzenia odstępowano – w zamian za wysokie łapówki.
No właśnie…
Przedwczoraj „nieznani sprawcy” wysadzili w powietrze dwa rosyjskie śmigłowce Ka-52. Kolejne dwie maszyny uszkodzono (choć co do tego nie ma zgodności). Ka-52 to naprawdę dobre „śmigła” – gdyby wykorzystywać je zgodnie z przeznaczeniem, stanowiłyby nie lada problem dla Ukraińców. Szczęśliwie rosjanom brakuje precyzyjnych rakiet, są więc Kamowy używane „prostacko” jako nośniki niekierowanych pocisków. Co oznacza wystawianie się na ogień ukraińskich przeciwlotników (nie ma mowy o porażeniu przeciwnika z bezpiecznej odległości i pozycji). Skutkiem są wysokie straty tych wyjątkowo drogich śmigłowców, wartych po 15 mln dol. za sztukę. W lutym armia rosyjska dysponowała około 150 Ka-52, z czego połowa była w stanie lotnym. Od tego czasu kilkanaście kolejnych maszyn przywrócono do służby. W czasie walk nad Ukrainą zniszczeniu uległo około 30 Kamowów, drugie tyle zostało „zalatanych” – konieczność napraw i remontów sprawiła, że wycofano je z frontu. W tej sytuacji utrata kolejnych dwóch, a czasowo czterech maszyn jawi się jako dotkliwy cios. Zwłaszcza że o produkcji nowych śmigłowców nie ma mowy, zabraknie bowiem do nich zachodniej elektroniki. Jedyny sposób na powiększanie flotylli to obecnie uzdatnianie „nielotów”, co jaki nic oznacza konieczność kanibalizacji (składania jednej maszyn z komponentów pochodzących z kilku innych).
Wybuchy na lotnisku musiały ruskich zaboleć także z innego powodu. Otóż doszło do nich w Pskowie, setki kilometrów od granicy z Ukrainą. A to Ukraińcy – choć nie mówią tego wprost – stoją za akcją sabotażową.
Jak się tam dostali? Gdzie była ochrona lotniska?
No właśnie…
Psków leży 30 km od estońskiej granicy, dość oczywiste są zatem przypuszczenia, że dywersanci przedostali się do rosji właśnie stamtąd. Moim zdaniem, to mało prawdopodobne. Co innego natowski kraj (jak Polska, Słowacja czy Rumunia) jako hub logistyczny tej wojny, co innego jako zaplecze dla sabotażystów. Nie wykluczam, zwłaszcza że Estończycy – jak wszystkie narody nadbałtyckie będące niegdyś pod sowieckim butem – są na ruskich mocno cięci. Niemniej bardziej prawdopodobne wydaje mi się przeniknięcie sabotażystów z Ukrainy. Niekoniecznie tuż przed akcją na lotnisku – możliwe, że mówimy o ludziach wcześniej „uśpionych”.
„Wjechać wrogowi na kwadrat” – skutecznie i z szansą na „rozpłynięcie się” po wszystkim (nie ma żadnych doniesień o ujęciu sprawców) – można przy sprzyjających okolicznościach. Nim je wymienię, zaznaczę, że mowa o warunkach nie tyle ułatwiających, co wręcz zachęcających do ukraińskiej dywersji w rosji. Pierwszy to korupcja, która przed laty pomogła Czeczenom (nie tylko przy okazji Dubrowki; kaukaskie komanda wykonały w latach 90. kilka podobnych rajdów). Drugi to kulturowa bliskość – doskonała znajomość języka rosyjskiego, zwyczajów, obyczajów; Czeczeni też te atuty posiadali, ale umniejszone przez antropofizyczne cechy. Z tym wiąże się trzeci czynnik – zaplecze. Historia splotła Ukraińców i rosjan na różne sposoby, także poprzez więzy rodzinne i towarzyskie. Tworzą one obszar, w którym łatwo znaleźć bezpieczne kryjówki, przyczaić się. Dodajmy do tego wysoki poziom wyszkolenia ukraińskich specjalsów – spośród których rekrutują się dywersanci – równie wysoką motywację (nieodzowną, gdy operuje się na terytorium wroga) oraz możliwości natowskiego systemu zwiadu satelitarnego, niezbędnego przy rozpoznaniu celów. No i rosyjski „bardak” – bylejakość i bałagan – objawiający się także w podejściu do zabezpieczenia obiektów wojskowych. W efekcie otrzymujemy wybuchową, dosłownie, mieszankę.
O użyciu której jeszcze nie raz usłyszmy.
—–
Nz. Ka-52/fot. MOFR
A jeśli nie interesuje Cię subskrypcja, a jednorazowe wsparcie: