Imperatyw

Najpierw tezy wyjściowe:

– Pomoc wojskowa Zachodu dla Ukrainy mieści się w kategorii imperatywu etycznego.

– Jako taka jest dziś przesądzona. Będzie kontynuowana i będzie podlegać istotnym jakościowym zmianom.

– Nigdy – w wymiarze ilościowym – nie osiągnie rozmiarów znanych z czasów II wojny i zachodniego (przede wszystkim amerykańskiego) wsparcia dla walczącego z III Rzeszą ZSRR.

– Co w żaden sposób nie przesądza o jej nieefektywności.

I do rzeczy.

Zaczęło się niepozornie, jeszcze w styczniu, na kilka tygodni przed rosyjskim atakiem. Na lotnisku w podkijowskim Boryspolu zrobiło się tłoczniej niż zwykle – za sprawą samolotów wojskowych z USA. Na ich pokładach przylatywały do Ukrainy zapakowane w skrzynie wyrzutnie przeciwpancerne i przeciwlotnicze wraz z amunicją. Nie były to pierwsze dostawy amerykańskiego sprzętu – Waszyngton wspierał Kijów od 2014 r. Zwykle jednak nie wysyłał broni, a sprzęt pomocniczy. Tymczasem Stingery i Javeliny służyły wprost do zabijania – pierwsze pilotów, drugie czołgistów. „To systemy nieofensywne”, zastrzegano w Pentagonie, który wtedy znacznie bardziej niż dziś liczył się z pomrukami z Moskwy.

Śladem Amerykanów poszli Brytyjczycy, a niebawem i Polacy. Kolejne wyrzutnie przeznaczone do palenia czołgów i samolotów wydatnie zasiliły arsenał ukraińskiej armii. Mało kto zakładał wówczas, że pozwolą na coś więcej niż napsucie Rosjanom krwi. Nie jest tajemnicą, że donatorzy nie wierzyli w ocalenie Ukrainy. Myślano, że napadnięty kraj po kilku-kilkunastu dniach się ugnie, a najeźdźcy triumfalnie wjadą do Kijowa. Po kilku tygodniach uciekali spod niego w popłochu, a Zachód zrozumiał, że warto i należy pomagać, o czym ostatecznie przesądziło ujawnienie rosyjskich zbrodni w Buczy i Irpieniu.

Do końca sierpnia br. amerykańskie wsparcie wojskowe dla Ukrainy wyniosło 13,5 mld dol., brytyjskie – 2,3 mld funtów, a polskie dostawy osiągnęły wartość 1,8 mld euro. Ociągające się Niemcy przeznaczyły na ten cel 0,7 mld euro. Pomagają też inne państwa – zestawienie wymienia najhojniejsze. Oficjalnie, bowiem niektórzy dostawcy nie ujawniają części transferów. Przykładem może być Francja, która w potocznym przekonaniu niechętnie dozbraja Ukrainę, za kulisami zasilając Kijów nie tylko bronią kinetyczną, ale i informacjami.

Lista przekazanego sprzętu jest długa – wspomnianych Stingerów znajduje się tam 1,4 tys., Javelinów 6,5 tys. Liczby nabojów karabinowych idą w dziesiątki milionów, pocisków artyleryjskich w setki tysięcy. Obok tej „drobnicy” jest i 20 śmigłowców, 18 łodzi patrolowych, kilkaset transporterów opancerzonych, co najmniej 350 czołgów, większość z Polski. Jest wreszcie ponad 200 haubic (samobieżnych i holowanych), około 30 mobilnych wieloprowadnicowych systemów rakietowych (przede wszystkim amerykańskich Himarsów). Tysiące dronów (w tym kamikadze, także z Polski) i dziesiątki radarów poprawiających skuteczność artylerii. Sami Amerykanie dostarczyli 75 tys. zestawów kamizelek balistycznych i hełmów. Ukraińskie nieba bronią rakietowe systemy przeciwlotnicze S-300 ze Słowacji i NASAMS z USA. Są mobilne wyrzutnie z Wielkiej Brytanii, do dostarczenia kolejnych zobowiązali się Niemcy.

Jak dotąd nad teatrem działań wojennych nie pojawiły się zachodnie samoloty. Kilka tygodni temu analitycy wojskowi wstrzymali oddech, gdy okazało się, że Ukraińcy przeprowadzili skuteczną akcję „wygaszania” rosyjskiej obrony przeciwlotniczej. Aby stało się to możliwe, najpierw należało zniszczyć stacje radarowe, do czego NATO wykorzystuje pociski AGM-88 HARM. To rakieta powietrze-ziemia, do przenoszenia której niezbędny był – jak się wydawało – samolot amerykańskiej konstrukcji. Fakt, iż na zniszczonych rosyjskich pozycjach znaleziono szczątki HARM-ów zrodził spekulacje, że Ukraińcy dysponują myśliwcami F-16. Wkrótce okazało się, że z rakiet strzelały ukraińskie (poradzieckie) MiG-i-29, a za „pożenieniem” wschodniej i zachodniej technologii stali amerykańscy inżynierowie. „Efów” zatem za naszą wschodnią granicą nie ma, ale nie będzie wielkiego zaskoczenia, gdy w końcu się pojawią. Jeszcze w czerwcu weterani sił powietrznych USA, republikański kongresmen Adam Kinzinger i  demokratka Chrissy Houlahan, przedstawili projekt ustawy o szkoleniu ukraińskich pilotów w amerykańskim lotnictwie wojskowym. Ów pomysł legislacyjny nie przełożył się dotąd na konkrety – przynajmniej takie, o których mówiono by publicznie. Ale, zdaniem wielu ekspertów, nie da się wykluczyć, że takie szkolenia już trwają (tak, puszczam do Was oczko).

Choć rzeka zachodniej broni jest coraz szersza, z perspektywy armii ukraińskiej nadal niewystarczająca. Przeszkody polityczne są znoszone stopniowo – w miarę rosnącego przekonania o słabości Rosji. Dobrze ilustruje to przykład wspomnianych Himarsów. Najpierw Joe Biden mówił, że Ukraina nie dostanie systemów rakietowych zdolnych razić cele w Rosji. Potem Pentagon ogłosił, że jednak Kijów otrzyma takie uzbrojenie, lecz bez rakiet przeznaczonych do najdłuższego lotu. Na końcu zaś amerykańska ambasador w Kijowie stwierdziła, że decyzje o sposobie użycia Himarsów należą wyłącznie do Ukraińców. Tak gotuje się rosyjską żabę – etapowo oswaja Rosjan z rosnącym potencjałem ich przeciwników oraz z następującymi w wyniku tego porażkami. Tym sposobem ogranicza się ryzyko gwałtownych reakcji (np. użycia przez Moskwę taktycznej broni jądrowej), a zarazem wysyła sygnał głównemu lokatorowi Kremla: „Wycofaj się, nim Ukraińcy jeszcze bardziej upokorzą twoje wojsko i ciebie”. W takim ujęciu docelowym modelem jest maksymalna westernizacja sprzętowa ukraińskiej armii, także z powodu innych czynników rozpisana w czasie.

Jakich? Posłużmy się znów Himarsami. USA posiadają około 500 wyrzutni, jedną piątą mogą bez uszczerbku dla własnych zdolności przekazać Ukrainie. Ale… Roczna produkcja rakiet w ostatniej dekadzie mieściła się między 5 a 9 tys. sztuk rocznie. Jedna wyrzutnia to sześć rakiet, Ukraińcy mają ich około 20. Pełna salwa oznacza wystrzelenie 120 pocisków. Niespełna 60 salw zużywa całą śrdnioroczną produkcję rakiet. Ukraińcy tylu pocisków nie dostali – z oficjalnych informacji wynika, że przekazano im około 2 tys. rakiet. Zaś cały amerykański zapas to 50-kilka tysięcy pocisków. Cena pojedynczego to 150 tys. dol. Kontener wyrzutni waży 2,5 tony, a do tego dodać trzeba wiozącą go ciężarówkę. Nie ma zatem możliwości, by Ukraińcy używali Himarsów masowo (inna rzecz, że przy tej precyzji rażenia nie istnieje taka potrzeba) – na przeszkodzie stają kwestie logistyczne, organizacyjne, finansowe i ściśle wojskowe. Sprzęt wymaga przerzutu przez ocean, jest kosztowny, zaś moce produkcyjne nawet amerykańskiej zbrojeniówki zostały po zakończeniu zimnej wojny mocno ograniczone. Jak i zapasy na „czas W”, którymi dzielić się należy z umiarem, by nie obniżać gotowości własnej armii.

Poziom komplikacji uzbrojenia i cena niezbędnych komponentów w wielu przypadkach wykluczają scenariusz rozwinięcia masowej produkcji. „Głupią” amunicję można tłuc w imponujących ilościach, precyzyjnej już nie. Niedawno ujawniono, że Ukraińcy posiadają pociski Excalibur, zdolne razić cele na odległość do 40 km. Co więcej, można je wystrzeliwać z niejednego typów haubic, a Ukraina otrzymała ich kilka, z różnych państw. Wyposażone w GPS Excalibury potrafią uderzyć w cel z dokładnością do dwóch metrów. Są odporne na zakłócenia, przewidziane do operowania w każdych warunkach pogodowych – i kosztują po 100 tys. dol. 900 sztuk zamówionych dla Ukrainy przez Pentagon wydaje się mikroskopijnym wsparciem – do czasu, aż uświadomimy sobie, że to 900 niemal pewnych trafień. I że w przypadku „głupiej” amunicji skuteczność da się odmierzyć co najwyżej promilami. Pojedyncze trafienie może zniszczyć wóz bojowy z całą załogą, ale realia wojny są bezwzględne dla księgowych i logistyków – statystycznie na jednego wyeliminowanego z walki przeciwnika przypadają tysiące sztuk wszelkiej maści „nieinteligentnych” nabojów.

Ta jakość zniszczy rosyjską armię.

—–

Nz. rosyjska jakość jej nie ocali…/fot. Sztab Generalny Ukraińskich Sił Zbrojnych

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Zrzutka!

No ludziska, można zrobić coś dobrego!

Jestem lewicowcem i pacyfistą, w dodatku dziennikarzem, ale to wojna Dobra ze Złem, więc odkładam na bok etyczne i zawodowe rozterki. Szczególnie, że wspieranie Ukraińców to dziś powinność patriotyczna, bo oni walczą także i za naszą wolność.

Dajmy im zatem jak najwięcej narzędzi!

Zrzućmy się na Bayraktara – oto link do zbiórki.

Jak pisze Sławomir Sierakowski, inicjator akcji: „(…) Litwini zebrali środki błyskawicznie i firma produkująca Bayraktary postanowiła przekazać drona Ukrainie za darmo, a zebrane pieniądze przeznaczyć na pomoc ludności. Później to samo stało się z kolejną zbiórką na trzy Bayraktary! Czas na nas. Pamiętacie Buczę, Irpień, Mariupol? Weźmy udział w tej walce. Kupmy polskiego Bayraktara.

Suma jest wyjątkowo ambitna, ale zrzutka idzie doskonale! Jeśli zbierzemy mniej, przekażemy wszystko na fundusz Sił Zbrojnych Ukrainy w Narodowym Banku Ukrainy. To samo zrobimy z nadwyżką. Działamy!”.

Orki

Trochę niepostrzeżenie mija nam kolejna rocznica katastrofy w Czarnobylu. Warto o niej wspomnieć z uwagi na towarzyszącą nuklearnej awarii symbolikę. Gdy w kwietniu 1986 roku doszło do eksplozji reaktora RBMK-1000, Kreml próbował sprawę zatuszować. Nie odwołano pochodów pierwszomajowych w miastach zagrożonych opadem radioaktywnym, co wkrótce zemściło się na radzieckim kierownictwie. Ta bezduszność wzmogła bowiem nastroje antysowieckie w Białorusi i Ukrainie, w republikach najbardziej dotkniętych skutkami tragedii. Wraz ze splotem innych okoliczności, wypadek przyczynił się do upadku ZSRR pięć lat później. Ukraińcy nadali mu dodatkowe znaczenie – stał się, obok Hołodomoru, przykładem sowieckiego i rosyjskiego imperializmu oraz pogardy dla ludzkiego życia. Po 2014 roku wykorzystano go w nacjonalistycznej kampanii, promującej antyrosyjskie postawy. Gdy w kwietniu 2016 roku odwiedziłem Muzeum Czarnobylskie w Kijowie, poza eksponatami i multimediami dotyczącymi katastrofy oraz ekspozycją poświęconą wielkiemu głodowi, były tam również zdjęcia z Donbasu, ilustrujące ukraińsko-rosyjskie zmagania.

Zimą 2022 roku do czarnobylskiej zony wkroczyli żołnierze armii rosyjskiej, a ich dowódcy kazali im ryć okopy w skażonej glebie. Trudno o lepszy dowód, że dla Kremla wojsko to nadal „bydło”, nawet przy założeniu, że ryzyko napromieniowania nie było tak duże, jak donosiła część mediów. Bo z drugiej strony, po co były orkom te jamy? Sytuacja militarna nie uzasadniała „prac ziemnych”.

Ale pal licho ruskich sołdatów – dziś w niemieckim Ramstein odbędzie się konferencja ministrów obrony NATO, podczas której uzgodnione zostaną dalsze kroki dotyczące wsparcia militarnego dla Ukrainy. Wiadomo już, że nie będzie to gadanie dla samego gadania; że sojusznicy przyklepią niebagatelny pakiet pomocy dla Kijowa. Oto więc Zachód okazuje swą hojność w rocznicę katastrofy postrzeganej jako zło wyrządzone narodowi ukraińskiemu przez Rosjan. W polityce takie symbole mają ogromne znaczenie.

Pozostając przy polityce – nie milkną opinie na temat asekuranckiej postawy Niemiec w obliczu rosyjskiej agresji na Ukrainę. Głosy krytyki płyną i z kraju, i ze świata, miażdżące dla kanclerza Scholza recenzje wystawiają nawet koalicjanci. Nie będę ich przytaczał, bo sprawa jest dobrze opisana przez media, ale chciałbym zwrócić uwagę na poczynania samych Rosjan. Jak na razie Moskwa odcina kupony od swych działań wobec Niemiec – RFN sporo Ukrainie pomaga, ale zważywszy na potencjał gospodarczy i militarny republiki, jest tego o wiele za mało. Berlin za bardzo się waha i niemal wprost daje do zrozumienia, że nie chciałby Rosjan aż nadto „skrzywdzić”. To oburzające, zwłaszcza w kontekście Buczy i innych rosyjskich zbrodni w Ukrainie, ale jako się rzekło, Moskwa przez lata budowała relacje z Niemcami tak, by prorosyjskość stała się elementem DNA niemieckiej polityki zagranicznej.

Lecz presja sojuszników Berlina nie słabnie i władze Niemiec niebawem będą musiały skapitulować; wejść na dobre w politykę wspierania Ukrainy. W Moskwie to widzą i sięgają po ukryte zasoby. Tak tłumaczę sobie aktywność rozmaitych środowisk w Niemczech, nawołujących do bezwarunkowego wsparcia Rosji. List niemieckich intelektualistów, w którym czytamy, że Ukraina winna skapitulować (a rząd w Berlinie zabiegać o taki scenariusz), to najgłośniejszy ostatnio przejaw rzekomo-obywatelskiego wzmożenia o oczywistych źródłach inspiracji. Tyleż spektakularny, co żałosny, de facto bowiem mamy do czynienia z apelem elity „gorszego sortu”, osób pozbawionych atutu wpływowości i/lub skompromitowanych choćby podejrzeniami o korupcję.

Dlaczego to podkreślam? Na razie wolałbym unikać konkluzywnych twierdzeń; to, o czym piszę, to wstępne intuicje. Otóż przez dekady żyliśmy w przekonaniu o potędze rosyjskiego wywiadu, o jego gęstych siatkach agenturalnych i całych ekosystemach agentów wpływu funkcjonujących w Europie. Paraliżowała nas myśl o zdolnościach tych środowisk, niejako pogodziliśmy się ze świadomością infiltracji przez Rosjan wielu kluczowych dla Europy i Polski instytucji. Umykały nam dowody na nieporadność orkowych spec-służb, na przykład w akcjach podtruwania przeciwników Putina. Gamoni z ruskiego wywiadu rozpracowywali dziennikarze śledczy, pozbawieni warsztatowych i technicznych możliwości profesjonalnych służb śledczych. Mit trwał, tak samo jako przekonanie o potędze i nowoczesności rosyjskiego wojska. Dziś wiemy już, że Rosja nie dysponuje „trzecią armią świata”; że gdyby nie broń jądrowa, działania zbrojne już dawno przeniosłyby się na teren Federacji. Po dwóch miesiącach wojny widzimy, że osławione służby specjalne także nie mogą się pochwalić spektakularnymi sukcesami. Ławrow co rusz grozi NATO ripostą, a strumień zachodniej broni i tak płynie do Ukrainy. Gdzie są zatem ci chłopcy z grup dywersyjnych GRU? Nie ma mowy o paraliżu decyzyjnym w krajach dawnego bloku wschodniego, gdzie – jak sądziliśmy – rosyjska agentura była najsilniejsza. Jest wręcz przeciwnie – państwa nadbałtyckie, Czechy, Słowacja i Polska idą na przedzie peletonu pomocy dla Ukrainy. Jeśli ktoś miał na kogoś kwity, to musiały okazać się słabe. Próby wpływania na opinię publiczną przybierają postać listu „niemieckich intelektualistów” – jeśli tak wyglądają owe słynne siatki agentów wpływu, to daj nam boże takich przeciwników (w wojnie wywiadów).

I mógłbym tak sporo i długo, lecz jedna rzecz mnie niepokoi. Wpadł mi ostatnio w ręce skrypt rozsyłany pośród rodzimych użytecznych idiotów – ewidentnie pochodzący z Rosji, miał bowiem bardzo charakterystyczne błędy językowe. No i w całości poświęcony został technikom nastawionym na obronę „rosyjskich racji” w toczonej na wschodzie wojnie. „Inscenizacje zbrodni” (Bucza), krwiożerczy Ukraińcy, którzy z czasem „dojadą i nas, Polaków”, uchodźcy utrudniający „zwykłym Polakom” dostęp do usług publicznych – sporo było tych „wyjaśnień”, linków do „niezależnych źródeł”; słowem, cały narracyjny pakiet. Zetknąłem się z czymś takim już wcześniej – w odniesieniu do pandemii – i tak jak uprzednio, tak i tym razem widzę owe kalki narracyjne na „niezależnych”, „prawdziwie-polskich”, „racjonalistycznych” i „patriotycznych” stronach, profilach, vlogach czy blogach.

I ta obserwacja przywodzi mnie do niewesołego wniosku. Łatwiej byłoby nam niszczyć siatki agenturalne rosyjskich spec-służb. Paraliżować działania agentury wpływu, która „tylko” – często nawet nieświadomie – dba o odpowiedni wizerunek Rosji w danym kraju. Szpiegów można wyłapać, „wpływakom” pokrzyżować szyki zakazując prorosyjskiej propagandy i banując rosyjską kulturę. Ale – tak podpowiada mi socjologiczna intuicja – znacznie trudniej będzie uporać się ze strukturami myślowymi od dwóch dekad sprzedawanymi nam (Polsce, Zachodowi) przez rosyjskich speców od wojny hybrydowej. Wyjaśnień Buczy pewnie nie kupimy (trudno o bardziej oczywistą zbrodnię), ale wielu z nas już dawno temu kupiło „przywiązanie do tradycyjnych wartości rodzinnych, jakże lepszych od homopropagandy”, przekonanie o tym, że „władza musi być silna, nawet kosztem wolności osobistych obywatela”, antyzachodniość jako cnotę, pewność, że „Zachód się kończy; że jest zły i zepsuty”. Innymi słowy, cały ten syf stanowiący ideologiczną istotę putinizmu. Gdyby chodziło tylko o marginalne środowiska, machnąłbym ręką, ale owo zaczadzenie dotyczy także elit politycznych – w Polsce, w Niemczech, we Francji czy na Węgrzech. Jak wytrzebić orka z naszych własnych głów? Wybić go z łbów politykom? To najważniejsze pytanie „na jutro” w kontekście wojny cywilizowanego świata z Rosją.

Orki tymczasem trzebią się same. Przeżywalność pośród rannych rosyjskich żołnierzy spadła do 30 proc. (dotąd tak niska była jedynie wśród personelu milicji separatystycznych i u kadyrowców). Poza brakiem odpowiedniego wyszkolenia w zakresie technik ratownictwa pola walki, na rosyjskim wojsku mści się „wola Kremla”, który nie chce, żeby zwykli Rosjanie wiedzieli, jak źle jest w Ukrainie. Wojskowych nie wywozi się zatem do Rosji, co mogłoby wywoływać panikę wśród cywilnych pacjentów w szpitalach przygranicza. Ranni żołnierze są zaopatrywani w placówkach polowych, nieliczni tylko trafiają do kraju. Dla najciężej poszkodowanych niedostateczna opieka bądź opóźniony transport zwykle oznacza wyrok śmierci.

Nz. Amerykańskie haubice M777 – jeden z najważniejszych elementów nowego pakietu wsparcia USA dla ukraińskiej armii/fot. US Army.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Wojowniczki

Ukrainki masowo wkładają mundury i włączają się w walkę z najeźdźcą.

„Nasze oddziały się wycofywały, więc dowódca zlecił odesłanie wszystkich kobiet na tyły. Mama odmówiła, zawsze była na pierwszej linii. Nosiła kamizelkę kuloodporną i hełm, ale tamci strzelali z czołgów. Matkę ranił odłamek. Nie zmarła od razu, wykrwawiła się. Rana brzucha była zbyt poważna”, relacjonuje jedna z córek Olgi Semidianowej, ukraińskiej medyczki, która 4 marca poległa w obwodzie donieckim. Semidianowa pracowała dla armii na cywilnym stanowisku, ale w 2014 r. postanowiła zostać sanitariuszką. Do chwili rozpoczęcia rosyjskiej inwazji odbyła kilka tur w Donbasie, gdzie wojsko ukraińskie walczyło z separatystami. Jak wspominają koledzy i dowódcy, cechowała się niesamowitą odwagą. Nie raz wyciągała rannych spod ognia. Ale i w cywilu Olga wykazywała się nie lada heroizmem. Matka sześciorga dziewcząt i chłopców, wraz z mężem prowadziła rodzinną placówkę, w której schronienie znalazła kolejna szóstka dzieci. „Jeśli nas tam nie będzie, oni przyjdą do naszych domów”, tłumaczyła dzieciom swoje wyjazdy na front. Dzień przed śmiercią odesłała do Margańca plecak z osobistymi rzeczami. Kilka godzin przed tragicznym bojem zapewniała dzieci o swojej miłości. „Jadę w miejsce, gdzie trwają intensywne walki”, pisała w SMS-ie. Zmarła mając 48 lat, pół roku wcześniej doczekała się pierwszej wnuczki. O jej śmierci poinformowały Inna Sowsun, deputowana Rady Najwyższej Ukrainy i Mariana Betsa, ambasadorka tego kraju w Estonii. „Olga jest naszą bohaterką”, zapewniały obie polityczki.

Na takie miano zasłużyła także Ołena Kusznir, lekarka ukraińskiej Gwardii Narodowej. Starsza sierżant Kusznir zginęła 16 kwietnia podczas rosyjskich bombardowań ostatniej reduty obrońców Mariupola – zakładów metalurgicznych Azostal. Jeszcze w marcu poległ jej mąż, również żołnierz ukraińskiej armii. Z rodziny ocalał jedynie kilkuletni syn pary, którego zdołano ewakuować z oblężonego miasta. O Ołenie świat usłyszał w marcu, gdy zamieściła w sieci apel o pomoc dla Mariupola. „Miasto nie potrzebuje, aby w przyszłości pisać książki i kręcić filmy o jego heroicznej walce”, mówiła. „Świecie, pomóż cywilom przetrwać. Dzisiaj!”, prosiła. Nagranie powstało w dniach, kiedy ponad 100 tys. cywilnych mariupolan znajdowało się w strefie walk, a Rosjanie bombardowali i pacyfikowali osiedla mieszkaniowe, jednocześnie nie zezwalając na tworzenie korytarzy humanitarnych, przeznaczonych do ewakuacji kobiet, starców i dzieci (a kiedy już się na nie zgodzili, nierzadko ostrzeliwali bezbronne konwoje). „Ołena Kusznir nie otrzymała pomocy od świata”, napisała ukraińska dziennikarka Ołeksandra Matwijczuk, która jako pierwsza poinformowała o śmierci medyczki. Sierżant nie przyjęła propozycji ewakuacji, odrzuciła rosyjską ofertę niewoli. Została przy rannych obrońcach i mieszkańcach miasta. I ona, i Olga Semidianowa otrzymały tytuły Bohaterek Ukrainy. Pośmiertnie…

„Węgielek” sieje postrach

Sofia i Solomia Artemczuk, 30-letnie bliźniaczki z Kijowa, żyją. Obie należą do ochotniczego batalionu medycznego joannitów. Nie walczą, ale noszą mundury i są uzbrojone. „Przeszłyśmy szkolenie wojskowe, ale do tej pory nie musiałyśmy używać broni. Jesteśmy od ratowanie życia, to nasz priorytet, ale w razie potrzeby musimy też się bronić”, wyjaśnia Sofia. Dziewczęta ewakuowały już rannych spod ciężki ostrzałów, były też pod ogniem snajperów. W bitwie o Kijów szczęście im dopisało, żadna nie została nawet draśnięta. „Mama się niepokoi, choć nie oczekuje, byśmy zrezygnowały”, opowiada brytyjskim mediom Solomia. Po prawdzie, siostry nie spodziewały się negatywnych reakcji matki, która w 2014 r. była jedną z pierwszych kobiet-ochotniczek w ukraińskiej armii. „Służba to część naszego DNA”, zapewnia bliźniaczka o dłuższym imieniu.

Własnego imienia strzeże „Węgielek”, ukraińska snajperka, o której wojskowe służby PR piszą, że jest postrachem Rosjan. „Likwiduje pięć-sześć ‘celów’ dziennie”, donoszą Ukraińcy, ilustrując materiały zdjęciami ciemnowłosej i ciemnookiej, drobnej kobiety z częściowo zasłoniętą twarzą. Trudno powiedzieć, ile mamy tu wojskowo-wojennego marketingu, a ile prawdy. Jest oczywiste, że snajperzy nie pracują sami, że towarzyszą im spotterzy, że wspiera wywiad i ochrania zwykła piechota. De facto to robota zespołowa, w której pociągający za spust strzelec jest ostatnim ogniwem łańcucha. W przypadku „Węgielka” najpewniej mamy do czynienia z sytuacją podobną do „Ducha Kijowa” – ze scaleniem, na użytek propagandy, kilku tożsamości różnych wojskowych (niekoniecznie wszystkich płci żeńskiej). Do idei, że to kilku snajperów może pracować na rzecz sławy „Węgielka”, przekonuje historia z drugiej strony linii frontu. Kilka tygodni temu Ukraińcy pojmali ranną i porzuconą przez towarzyszy Danijelę Lazović aka Irinę Starikową – Serbkę, byłą zakonnicę (!), która w 2014 r. przyłączyła się do prorosyjskich separatystów. „Bagirze” przez lata zmagań w Donbasie przypisywano niemal każde snajperskie „trofeum” (poza strzelaniem do ludzi, w tym cywilów, Serbka wyspecjalizowała się również w strącaniu dronów). Dziś, w oparciu o zeznania samej Lazović, jej osiągnięcia zredukowano do 40 „trafień”.

Motywacyjna moc brutalności

Nie jest jasne, jak skończy „Bagira” – Kijów uznaje separatystów za terrorystów. Lazović nie ma więc takiego komfortu prawnego, jaki posiadają ukraińskie wojowniczki, które chronią Konwencje Genewskie. Ukrainki – niezależnie od tego, czy służą w regularnej armii, w gwardii czy w oddziałach obrony terytorialnej – są częścią personelu sił zbrojnych. Rosjanie zasadniczo to respektują, choć nie brak doniesień o brutalnych praktykach, stosowanych wobec jeńców-kobiet. Golenie głowy „na zero” i codzienne poranne rewizje z wymogiem rozebrania się do naga – i taki obraz rosyjskiej niewoli rysuje się z zeznań wymienionych na Rosjan więźniarek. „Trzymano ich w piwnicach, nie dawano jedzenia”, opisuje los jeńców obojga płci Ludmiła Denisowa, ukraińska rzecznik praw człowieka. A z przechwyconych przez zachodnie wywiady rozmów telefonicznych rosyjskich żołnierzy wynika, że część pojmanych Ukraińców była wręcz okaleczana. „Przywozili do nas jeńców, znęcałem się nad nimi. A to odrąbię im palce, a to całą dłoń. (…)”, chwalił się podczas jednej z takich rozmów 27-letni Saławat Sarsionow z Astrachania, który przyjechał do Ukrainy jako żołnierz kontraktowy rosyjskiej armii.

Wspominam o tej brutalności nie bez powodu, okazuje się bowiem, że ma ona istotny wpływ na motywacje ukraińskich kobiet. Zwłaszcza zaś doniesienia o mordach na cywilach i masowych gwałtach na zajmowanych przez Rosjan terenach. Coraz więcej mówi się o tzw.: efekcie Buczy, czyli wzrastającym zainteresowaniu służbą w formacjach militarnych. „Po tym, co zrobili Rosjanie pod Kijowem, nawet ja, zdeklarowana pacyfistka, zdecydowałam się włożyć mundur”, pisze mi Switłana, do niedawna dziennikarka z Chmielnickiego. „Oni muszą za to zapłacić”, przekonuje. Identyczne powody przyświecają Ukraińcom wracającym do ojczyzny. W naszych mediach zwykle podaje się dramatyczne liczby dotyczące uchodźców, którzy zdecydowali się uciec z kraju (jest ich już ponad 5 mln, z czego 2,9 mln przebywa w Polsce). Tymczasem nasila się ruch w drugą stronę – do 20 kwietnia tylko z terytorium RP wróciło do siebie 760 tys. Ukraińców. Większość deklarowała chęć włączenia się do walki, i o ile na początku byli to przede wszystkim mężczyźni, o tyle teraz coraz częściej towarzyszą im kobiety. Gwoli rzetelności dodać wypada, że na motywacje powracających wpływać może też rosnąca wiara w zwycięstwo, rozumiane jako zachowanie niepodległości i wyrzucenie Rosjan z kraju.

Tuż przed rozpoczęciem rosyjskiej inwazji, w ukraińskich siłach zbrojnych odsetek kobiet wynosił 17% – tyle samo, ile w armii USA, przez dekady uchodzącej za najbardziej sfeminizowane wojsko świata. Dla porównania, w Polsce tylko siedem na stu żołnierzy jest płci żeńskiej. Ale i w Ukrainie do niedawna nie było tak kolorowo. W 2008 r. w siłach zbrojnych służyło tylko 1,8 tys. kobiet, w 2014 r. – gdy zaczęła się rosyjsko-ukraińska wojna – 14 tys. Między rokiem 2014 a 2020 liczba kobiet w armii zwiększyła się dwukrotnie i stanowiły one 15,6% personelu. Dziś mówi się, że co piąta, a w obronie terytorialnej nawet co czwarta osoba to żołnierka. W rosyjskim wojsku służy nieco ponad 40 tys. pań, ale do sił inwazyjnych delegowano niewiele z nich. Po stronie agresorów walczą zatem mężczyźni, co przy wyraźnie patriarchalnym rysie rosyjskiej kultury, odsłania nam dodatkowy symboliczny wymiar tej wojny. W której napastnikom spuszczają łomot pogardzane kobiety.

—–

Nz. „Węgielek”/fot. Ukraińskie Siły Zbrojne

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 18/2022

Postaw mi kawę na buycoffee.to