Analogia

Zarwałem dziś kawał nocy, pisząc bardzo specyficzny fragment książki. Taki, w którym wykonuję myślowy eksperyment i przenoszę ogólne realia rosyjsko-ukraińskiej wojny na grunt polski. Po co? Konflikt w Ukrainie toczy się „za miedzą”, Polacy na co dzień stykają się z Ukraińcami – uchodźcami i osobami, które wybrały nasz kraj jako miejsce do życia jeszcze przed inwazją. Mimo to nie zawsze potrafimy wyobrazić sobie, co przeżywają nasi sąsiedzi ze wschodu. A nieznajomość geografii Ukrainy dodatkowo utrudnia zrozumienie. Czemu można zaradzić właśnie poprzez osadzenie opowiadanej historii w bliższym nam kontekście.

Idzie to tak:

„(…) By ów zabieg miał sens, musimy założyć, że Polska nie jest członkiem NATO (zapewne nie jest także w Unii Europejskiej). Utrzymuje z Zachodem poprawne relacje, aspiruje doń (także formalnie), ale realnie znajduje się w „szarej strefie bezpieczeństwa”. No więc załóżmy, że taka Polska w 2014 roku utraciła na rzecz Rosji po jednej trzeciej województw podlaskiego i warmińsko-mazurskiego, ze stolicami włącznie.

W lutym 2022 roku zamrożony konflikt zmienił się w pełnoskalową wojnę. Armia rosyjska uderzyła na pięciu zasadniczych kierunkach – z okupowanego Olsztyna i Białegostoku na Warszawę, z białoruskiego Brześcia zaś na Lublin, skąd planowano przedrzeć się na południe kraju wzdłuż linii Wisły. Z zajętych terenów Warmii i Mazur wyszło też uderzenie w stronę Trójmiasta (przez Elbląg, w 2014 roku utracony, a następnie odbity przez Wojsko Polskie) oraz kolejne, prowadzone po osi Iława-Grudziądz-Bydgoszcz – oba z zamiarem odcięcia Polski od morza. Nadbrzeżny kierunek operacyjny na dalszym etapie miał zostać wsparty desantem morskim – wysadzonym między Słupskiem a Koszalinem – do którego ostatecznie nie doszło. Przeprowadzono za to, pierwszego dnia inwazji, desant śmigłowcowy w Modlinie. Elitarne oddziały spadochroniarzy miały przejąć tamtejszy port lotniczy, by umożliwić lądowanie samolotów transportowych z ciężkim sprzętem i posiłkami. Tak wzmocniona grupa – po uprzednim zajęciu mostu na Wiśle – pomaszerowałby na stolicę z zadaniem zajęcia kluczowych obiektów w mieście. Wsparciem dla niej byłyby jednostki zmechanizowane, pchnięte ku metropolii lądem.

Utrata Warszawy i towarzysząca jej anihilacja władz państwowych miały być niczym dekapitacja – złamać wolę walki tych Polaków, którzy zamierzali stawiać opór. Generalnie jednak rosyjskie dowództwo nie przewidywało poważniejszej akcji obronnej. „Polska to nie Zachód, ale Polacy są zachodnimi słabościami na wskroś przesiąknięci. To wygodnickie, rozlazłe panicze, w dodatku rozczarowane własnym państwem. Nie sięgną po broń, a wielu po prostu pryśnie zagranicę”, przekonywała kremlowska propaganda.

Defetyzm Polaków miał Rosjanom pozwolić na aneksję wschodniej Rzeczpospolitej, między Bugiem a Wisłą, oraz północy kraju, do linii wyznaczanej biegiem rzeki Noteć. W pozostałej części zachodniej Polski Kreml zamierzał ustanowić marionetkowe państwo – ze stolicą w lewobrzeżnej Warszawie – będące buforem od znienawidzonego NATO. Jeszcze na kilka dni przed inwazją na Kremlu rozważano, czy Szczecin i jego infrastruktura warte są wspólnej granicy z Niemcami. Większość generalicji wolała takiej opcji uniknąć – rozszerzyć bufor (w ich języku „głębię operacyjną”) aż po Bałtyk – jednak górę wzięły względy prestiżowe, ubrane w płaszczyk przekonującej narracji ekonomicznej.

Czas mocno utemperował ambicje Rosjan. Desant w Modlinie wpadł w zasadzkę – Polacy, ostrzeżeni przez Amerykanów i własne służby, urządzili spadochroniarzom krwawą jatkę. A po pięciu tygodniach ciężkich walk wyparli rosyjskie oddziały nie tylko spod Warszawy, ale i z reszty zajętego przez nich w dwóch trzecich Mazowsza. W wyzwolonym Legionowie – podobnie jak w Wołominie i Radzyminie – na światło dzienne wyszły bestialskie mordy, jakich dopuścili się okupanci. Ich skala i brutalność zszokowały cały świat. Legionowo, gdzie zamordowanych cywilów było najwięcej (ponad czterystu), stało się odtąd symbolem i synonimem rosyjskiego bestialstwa.

Marsz na Lublin i próba przejęcia województwa lubelskiego również nie przyniosły pożądanych przez Moskwę skutków. Choć jeszcze pod koniec lutego 2022 roku rosyjskie oddziały usiłowały wedrzeć się do centrum stolicy Lubelszczyzny, w połowie maja Polacy pognali ich do przejścia granicznego we Włodawie.

Natarcia na północy – których wspólnym celem był Szczecin – utknęły w Gdańsku i pod Bydgoszczą.

Rozpoczęta w drugiej połowie kwietnia 2022 roku bitwa o północny wschód nie skończyła się spektakularnymi zdobyczami i rozbiciem Wojska Polskiego. Po trzech miesiącach mozolnego marszu na zachód i południe Władimir Putin zażądał od wojskowych, by do końca sierpnia „wyzwolili” chociaż całość województw warmińsko-mazurskiego i podlaskiego. Zadanie zrealizowano częściowo, zajmując niemal całą Warmię i Mazury i połowę Podlasia. W rękach Rosjan znajdowały się wtedy także obszerne połacie województwa lubelskiego, pomorskiego i kujawsko-pomorskiego. Ale potem – we wrześniu 2022 roku – nastąpiła polska kontrofensywa, która wyparła okupantów z Lubelszczyzny. W ciągu zaledwie kilkunastu dni wyzwolono Chełm, Krasnystaw i Zamość. W rękach Rosjan pozostał jedynie Hrubieszów i okoliczne wsie. I znów, jak na Mazowszu, na odzyskanych terenach odkryto katownie, miejsca masowych zbrodni i pochówków. 15 września 2022 roku w lesie w pobliżu Chełma znaleziono kilka obszernych grobów, w tym jeden z 447 zwłokami. U większości zmarłych ujawniono ślady gwałtownej śmierci, a 30 ciał nosiło ślady tortur i egzekucji, w tym założone liny na szyjach, związane za plecami ręce, złamane kończyny i okaleczone genitalia.

Tym razem reakcja opinii publicznych i polityków była bardziej powściągliwa – świat otrzaskał się już z rosyjskim bestialstwem.

Ale miało ono i dla Rosjan zgubny charakter, wzmacniało bowiem wolę walki żołnierzy Wojska Polskiego. Determinacja Polaków dała o sobie znać szczególnie podczas ciężki jesiennych bojów na Żuławach, zakończonych ucieczką okupantów z Gdańska. Wyzwolenie jedynego zajętego w trakcie pełnoskalowej inwazji miasta wojewódzkiego, stanowiło dla Kremla poważny cios, zwłaszcza że stało się to 11 listopada, w święto niepodległości Rzeczpospolitej. Zachowując dobrą minę do złej gry, Putin orzekł wówczas, że „cele Rosji w Polsce nie ulegają zmianie”. A posłuszne Kremlowi media ogłosiły sukces w postaci wycofania się za Wisłę na lepsze pozycje obronne (…)”.

Ciąg dalszy przeczytacie w książce, która – wszystko na to wskazuje – ukaże się na przełomie lutego i marca przyszłego roku.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Atak czołgów, wspartych śmigłowcami szturmowymi. Epizod ćwiczeń „Anakonda 10”/fot. własne

Relatywizacja

Na początku sądziłem, że oglądam niechlujną, zaimprowizowaną instalację elektryczną, służącą do poprowadzenia prądu w głąb piwnicy. Jednak maleńkie klemy wieńczące druty nie pasowały mi do tego wyobrażenia. Oklejone przezroczystą taśmą kartoniki również miały się nijak do pierwotnie przypisanej funkcji. Przytwierdzono je do kabli i opisano po rosyjsku. „Usta”, „oczy”, „nos” – każdy kartonik miał swój własny przewód.

– Oni tym torturowali ludzi – odezwał się mój przewodnik.

– Jakich? – spytałem.

– Najpierw nauczycieli, urzędników, miejscową elitę, a potem łapali i przetrzymywali w piwnicy kogo popadnie. Z początku krzywdzili naszych planowo, później chyba tylko dla przyjemności – mężczyzna uśmiechał się smutno.

Nie chciał wchodzić do tej piwnicy. Znał jej przeznaczenie z czasów rosyjskiej okupacji, wszyscy w Cyrkunach je znali. Nieduże pomieszczenie pod budynkiem miejscowej szkoły już w pierwszych dniach „ruskiego miru” przekształcono w katownię. A samą szkołę w koszary. Żołdacy putina zmienili budynek w ruinę wymagającą generalnego remontu. O czym do tej pory nie było mowy, bo większość dzieci rodzice wywieźli do pobliskiego Charkowa lub dalej, a i pieniędzy na odbudowę zwyczajnie brakowało. Pozostała więc szkoła zdemolowana i opuszczona, a piwnicę pod nią szerokim łukiem omijały nawet miejscowe żuliki.

– Trochę strach tu siedzieć – usłyszałem z ust przewodnika.

– Te druty, jeśli rzeczywiście nimi torturowano, to narzędzie zbrodni – zauważyłem. – Ktoś powinien je zabezpieczyć.

– Daj spokój, takich piwnic były w Ukrainie setki… – mężczyzna machnął ręką. Wkurzyła mnie ta nonszalancja, ale nie był to pierwszy raz, kiedy się z nią zetknąłem. Zobojętnienie wspólnoty, z której wywodzą się ofiary, to jeden z efektów skali rosyjskich zbrodni. Jest w Ukrainie sporo pieczołowicie prowadzonych śledztw – zwłaszcza te, w które angażują się podmioty międzynarodowe – ale jest też masa jedynie zarejestrowanych zdarzeń, czemu nie towarzyszy gromadzenie obfitego materiału dowodowego. Wspomniane zobojętnienie to raz, dwa, zapewne nie bez znaczenia jest w tym kontekście wschodnie bałaganiarstwo, wzmocnione wojennym chaosem.

Ale w jednym mój rozmówca miał rację – katowni było w Ukrainie mnóstwo.

—–

Kilkanaście dni temu natknąłem się na rysunek francuskiego satyryka. Przedstawiał on karykaturalne postaci putina i szojgu, wpatrzone w ekran telewizora. „Jak ci Żydzi mogą tak bombardować cywilów w Gazie?”, pytał pierwszy. Na co drugi odparł: „Ale panie prezydencie, to są zdjęcia naszych z Ukrainy…”. Satyra wykrzywia świat, w tym konkretnym przypadku przypisując putinowi naiwność, o którą nie sposób go podejrzewać. Ma bawić – temu zwykle służy owo odkształcenie – a zarazem sygnalizować już całkiem poważne problemy. Wojna w Izraelu spadła rosji niczym gwiazdka z nieba, a jeden z najatrakcyjniejszych wymiarów tego daru ma charakter propagandowy. Determinacja, z jaką Izraelczycy przeprowadzają zbrojną ripostę wobec Hamasu – skutkująca dużą liczną ofiar ubocznych wśród cywilnych Palestyńczyków – służy moskalom do relatywizacji zbrodni popełnionych przez nich w Ukrainie. „Spójrzcie na Żydów. My, w porównaniu z nimi, wcale nie jesteśmy tacy źli/rosjanie wcale nie są tacy źli”, przekonują kremliny i pracujący dla nich aktywiści medialni z innych krajów, także ci z naszego podwórka. Narracja ta – żerując na naiwności użytecznych idiotów, antysemityzmie, ukrainofobii, ale i zupełnie zrozumiałym moralnym oburzeniu (wszak każdego zdrowego psychicznie człowieka oburza widok zabitego dziecka) – zyskuje ograniczoną, ale wcale niemałą popularność. Tymczasem jest niczym innym jak gwałtem na logice, faktach i przyzwoitości.

—–

W październiku 2022 roku rosjanie rozpoczęli – idąc tropem ich propagandy – „bój o ukraińską energetykę”. Już wtedy przekonywali, że uderzenia w elektrownie i sieci przesyłowe to oczywisty sposób prowadzenia wojny, próbując odkleić te działania od etykiety zbrodni wojennej. Tymczasem skazywanie milionów cywilów na głód i chłód JEST zbrodnią wojenną – cywilizowany świat tak to zdefiniował po II wojnie światowej. Atakowanie infrastruktury krytycznej, jeśli nie jest bezpośrednio wykorzystywana przez wojsko, JEST zbrodnią wojenną. Fakt, że w Ukrainie nie udało się osiągnąć deklarowanego celu – nie doszło do złamania woli walki na skutek „przeniesienia kraju w średniowiecze” i masowych zgonów – nie wynika z rosyjskiej dobroduszności. Nie jest przejawem tejże fakt, że naloty w ramach „boju o energetykę” pozbawiły życia „zaledwie” kilkuset cywilnych Ukraińców. Taki wynik to skumulowany efekt rosyjskich słabości – niedostatku środków walki, ich ułomności, niewłaściwego planowania, rozpoznania itp. – oraz ukraińskiej skuteczności – nade wszystko wysokiej jakości obrony przeciwlotniczej, ale i dobrej organizacji pracy, pozwalającej na szybkie, bieżące remonty uszkodzonej infrastruktury. Tym niemniej – raz jeszcze to podkreślę – cele Moskwy były jak najbardziej zbrodnicze.

Wróćmy do początku pełnoskalowej wojny. Dziennikarskie śledztwo 'New York Timesa’ pozwoliło odtworzyć chronologię masakry w Buczy. Dochodzenie oparto o zapisy z kamer monitoringu, treści przechwyconych rozmów telefonicznych rosjan (w tym rozmów prowadzonych z telefonów ofiar), odszyfrowane wiadomości radiowe i zeznania świadków. W okupowanej między 5 a 31 marca 2022 roku Buczy znaleziono łącznie ponad 400 zabitych cywilów. Mordercami z ul. Jabłońskiej – gdzie było szczególnie dużo ofiar – okazali się żołnierze 234. Pułku Desantowo-Szturmowego z Pskowa, elity rosyjskiej armii. Zidentyfikowano ich na podstawie sprzętu, naszywek, radiowych kodów czy tak banalnych z pozoru danych jak oznaczenia skrzynek amunicyjnych (z NYT współpracowali eksperci z Instytutu Studiów nad Wojną). „Zbrodnia w Buczy była częścią celowego i systematycznego, bezwzględnego aktu zabezpieczenia drogi do Kijowa”, napisano w raporcie. Żołnierze „przesłuchiwali i strzelali do nieuzbrojonych mężczyzn w wieku poborowym i zabijali tych, którzy stanęli im na drodze, niezależnie od tego, czy były to rodziny z dziećmi próbujące wydostać się z miasta, miejscowi wychodzący do sklepu, czy po prostu jadący do domu na rowerze”.

Wiosną br. opublikowano raport komisji dochodzeniowej Rady Praw Człowieka ONZ. Wyszczególnia on cały katalog zbrodni popełnionych przez rosję: umyślne zabójstwa, ataki na ludność cywilną, nielegalne przetrzymywanie ludzi w niewoli, gwałty i przymusowe deportacje dzieci. „Wiele umyślnych zabójstw, przypadków nielegalnego pozbawiania wolności, gwałtów i aktów przemocy seksualnej nastąpiło podczas przeszukań domów, których celem było znalezienie członków ukraińskich sił zbrojnych lub broni”, stwierdza raport. Samowolnie więzieni ludzie byli często przetrzymywani przez rosyjskie siły zbrojne w fatalnych warunkach w przepełnionych celach. „W jednym przypadku dziesięcioro starszych ludzi zmarło z powodu nieludzkich warunków w piwnicy jednej ze szkół, a inne więzione osoby, w tym również dzieci, musiały dzielić to samo pomieszczenie z ciałami zmarłych”. Podczas gwałtów członków rodziny, także tych najmłodszych, zmuszano do oglądania zbrodni.

—–

Według najnowszych danych Biura Wysokiego Komisarza ONZ ds. Praw Człowieka, od początku inwazji rosji na Ukrainę zginęło ponad 9 tys. cywilów, a blisko 16 tys. zostało rannych. W raporcie podkreśla się, że rzeczywiste liczby ofiar cywilnych są znacznie wyższe, należy bowiem wziąć pod uwagę opóźnienia w otrzymywaniu informacji z miejsc, w których toczą się walki oraz fakt, że wiele doniesień jest wciąż niepotwierdzonych. Dotyczy to w szczególności Mariupola, Lisiczańska, Popasnej i Siewierodoniecka, miast okupowanych przez rosjan, którzy odmawiają przekazywania szczegółowych danych. Zachodnie agencje wywiadowcze szacują – w oparciu na przykład o dane z obserwacji satelitarnej – że tylko w Mariupolu zginęło co najmniej 20-25 tys. cywilów. Do takich wniosków przywodzi m.in. analiza przyrostu obszarów przeznaczonych na pochówki. W związku z tym ogólna liczba ofiar cywilnych może być nawet siedem razy wyższa. I oczywiście, część z tych osób mogła zginąć bezpośrednio na skutek działań armii ukraińskiej. Ale obrońcy Mariupola nie musieliby się bronić, gdyby nie zostali napadnięci. Nie ryzykowaliby życiem cywilów, gdyby rosjanie pozwolili mieszkańcom wyjść z miasta – na co moskale przystali dopiero po pewnym czasie, wcześniej strzelając do kolumn uciekinierów. Niezależnie od przebiegu pojedynczych incydentów, odpowiedzialność za wszystkie śmierci spoczywa na rosji.

To rosja wreszcie ponosi odpowiedzialność za śmierć ćwierci miliona żołnierzy (z czego dwie trzecie własnych) i rany kolejnych ponad 300 tys. (w tym 120 tys. Ukraińców). Tak, takie są statystyki tej wojny. I nie umniejszą ich zabiegi typu „a w Gazie i Izraelu przez miesiąc zginęło 10 tys. ludzi”. Nie wiem, czy rzeczywiście aż 9 tys. Palestyńczyków straciło życie po 7 października br. (Izrael zgłasza śmierć 1,3 tys. własnych obywateli). Mam mocno ograniczone zaufanie do danych napływających z Gazy, niemniej gęstość zaludnienia, gęstość zabudowy, jej fizyczne zintegrowanie z infrastrukturą Hamasu (podwójne zastosowanie szkół, szpitali, piekarni itp., będących zarazem koszarami, pozycjami obronnymi czy magazynami amunicji), oraz intensywność izraelskiego ostrzału skłaniają mnie do wniosku, że ofiar musi być dużo. To oczywisty humanitarny dramat, z którym, mimo wielkiej sympatii dla państwa żydowskiego, nie zamierzam dyskutować. Ale nie stanowi on pretekstu do wybielania rosjan, nie jest dla nich okolicznością łagodzącą czy powodem amnestii. Co się stało, już się nie odstanie – odebranych przez moskali i za ich sprawą żyć, nic nie wskrzesi. Kara zatem musi być, także w postaci napiętnowania rosji i rosjan.

A teraz wyobraźmy sobie armię federacji wysłaną nie do rozległej i słabo zaludnionej Ukrainy, a do niewielkiego ludzkiego mrowiska, jakim jest Gaza. Armię zdemoralizowaną, pochodzącą ze społecznych dołów, nawykłą do nieuzasadnionej przemocy, pielęgnującą etniczne uprzedzenia. Dowodzoną przez nieudolnych generałów, nieporadną taktycznie, z powodu technologicznego zapóźnienia i braku precyzyjnej amunicji strzelającą wagonami pocisków. Gdybanie, za którym sam nieszczególnie przepadam, ale warto taki eksperyment myślowy przeprowadzić. Warto też – już na koniec – zwrócić uwagę na wymiar informacyjny i społeczny konfliktu na Bliskim Wschodzie, na to, jak rezonuje on w krajach Zachodu. Wiele wiodących mediów nie szczędzi Izraelowi krytyki, podobne słowa padają z ust polityków, liderów opinii, przedstawicieli elit, mas zwykłych ludzi, którzy wychodzą na ulice. Nie przeszkadza to Moskwie i jej propagandzistom w formułowaniu zarzutów „zachodniej hipokryzji”, co jest zarówno krytyką, jak i sposobem na wykazanie własnej wyższości. No więc w kontekście tej wyższości chciałbym Wam przypomnieć, że w rosji mówienie o zbrodniach armii rosyjskiej jest surowo karane – więc się o tym nie mówi. Ba, nawet masowych wystąpień propalestyńskich w tym kraju nie było, bo władza boi się antywojennych protestów, nawet zgodnych z jej oczekiwaniami. Spec-operacja to nie wojna, ale wiadomo, licho nie śpi…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. szkoła w Cyrkunach. Opisana piwnica znajduje się w starej części kompleksu, w widocznym na pierwszym palnie czerwonym budynku/fot. własne

Kar(m)a

Chciałbym jeszcze wrócić do przedwczorajszego ataku ukraińskich dronów na lotnisko rosyjskiego 334. Pułku Lotnictwa Transportowego, stacjonującego w Pskowie. Medialne doniesienia fiksują się na samolotach Ił-76MD, przeznaczonych do wsparcia elitarnej 76. Dywizji Desantowo-Szturmowej, tymczasem bezzałogowce uderzyły także w obiekty koszarowe w sąsiedztwie. Należą one do 2. Samodzielnej Brygady Specjalnego Przeznaczenia (Specnazu), która częściowo operuje teraz w Ukrainie. W kraju pozostają jednak istotne elementy brygady, szkolone i zgrywane przed wysyłką na front. A może należałoby napisać „pozostawały”? Moskwa milczy na temat skutków uderzenia w koszary, co niespecjalnie dziwi, jeśli prawdą jest, że poległo i zostało rannych kilkudziesięciu żołnierzy, przede wszystkim szkoleniowców. Tak twierdzi moje dobre źródło w ukraińskiej armii. Tropiąc ów wątek, przekopałem się przez lokalne rosyjskie fora. Sporo tam najróżniejszych plotek (na przykład o masie karetek wysłanych do koszar), ale niestety, nie znalazłem nic wartościowego.

Ukraiński atak na Psków nastąpił w kilku (co najmniej trzech) falach, użyto w nim – wedle różnych źródeł – od 21 do 40 dronów kamikadze. Co ciekawe, maszynom towarzyszył przynajmniej jeden bezzałogowiec rozpoznawczy – efekty jego pracy, w postaci multimediów ilustrujących uderzenie w iła-76, opublikował właśnie ukraiński wywiad wojskowy. Możliwe zatem, że Ukraińcy koordynowali atak, na bieżąco sterując bezpilotnikami. Że nie było to typowe jak dotąd uderzenie „na pamięć” – przeprowadzone w oparciu o zaprogramowane przed misją dane lokalizacyjne. W tej sytuacji warto zapytać, co stało się z dronem obserwacyjnym i w jakim trybie pracował? Przesyłał dane „na żywo”, wrócił do operatora? Pamiętajmy, że Psków jest oddalony od granicy z Ukrainą o 700 km. Nie wiemy nic o ukraińskich dronach, które byłyby w stanie pokonać ów dystans dwa razy, możliwe więc, że przynajmniej maszyna rozpoznawcza startowała z terytorium rosji. Co nie byłoby niczym nadzwyczajnym, bo niektóre ataki na Moskwę wykonywane są z wykorzystaniem krótkodystansowych bezpilotników, które MUSZĄ (nie ma innej opcji) być wysyłane przez grupy dywersyjne.

Co do iłów – z ogólnodostępnych materiałów z obserwacji satelitarnej wynika, że dwie maszyny zostały doszczętnie zniszczone. Trudno jednak określić zakres uszkodzeń dwóch pozostałych, do utraty których przyznała się Moskwa. Nie ma danych potwierdzających najbardziej optymistyczny scenariusz, mówiący o zniszczeniu i uszkodzeniu sześciu iłów-76. Ale dwa „trupy” i dwa poharatane iljuszyny to i tak niezły wynik. Jeden Ił-76MD kosztuje 50 mln dolarów, jednej nocy poszedł zatem z dymem majątek o wartości grubo ponad 100 „baniek”. A rosjanie produkują „siedemdziesiątki-szóstki” w symbolicznym zakresie. I są one coraz gorszej jakości, o czym świadczą problemy z wdrożeniami samolotów wyprodukowanych po 2012 roku. Mało wybredna w tym zakresie rosyjska armia regularnie odsyła nowe maszyny do producenta, kwestionując wydajność kluczowych systemów (zwykle dotyczy to silników).

Co nie zmienia faktu, że iły-76 stanowią istotny element machiny wojennej federacji. To m.in. one budowały mit „drugiej armii świata”, zdolnej w kilka godzin przerzucić elitarne oddziały na odległość tysięcy kilometrów. Spektakularne pożary iłów mają więc istotne znaczenie symboliczne, będąc zarazem – w mojej ocenie – przykładem wyrafinowanej operacji Psy-Ops, przeprowadzonej przez ukraiński wywiad.

Ale po kolei – zacznijmy od „wracającej karmy” i wróćmy do początku pełnoskalowej inwazji. 24 lutego 2022 roku rosjanie wysadzili na podkijowskim lotnisku w Hostomelu desant śmigłowcowy. Ponad 200 spadochroniarzy z 45. Samodzielnej Brygady Specjalnego Przeznaczenia miało przejąć port lotniczy, by umożliwić lądowanie samolotów transportowych z ciężkim sprzętem i posiłkami. Tak wzmocniona grupa pomaszerowałby na pobliski Kijów z zadaniem zajęcia kluczowych obiektów w mieście. Wsparciem dla niej byłyby jednostki zmechanizowane, pchnięte ku ukraińskiej stolicy lądem. Utrata Kijowa miał być niczym dekapitacja – złamać wolę walki Ukraińców. Jak wiemy, nic z tego nie wyszło – spadochroniarze natknęli się na zacięty opór, lotnisko pozostało pod kontrolą ogniową ukraińskiej artylerii.

Wielu obserwatorów uważa, że gdyby sprawy potoczyły się inaczej, rosjanie dopięli swego i w efekcie zajęli rządowe dzielnice Kijowa, wojna zakończyłaby się ich zwycięstwem. Nie potrafię tego wykluczyć.

Szczęśliwie rosyjskiemu dowództwu – nawykłemu do ryzykownych operacji (to skutek tak osobistej odwagi, jak i pogardy dla życia podwładnych) – w tym konkretnym przypadku zabrakło „ikry”. Są dwie wersje zdarzeń – wedle jednej, kilkanaście (zwykle mówi się o 16) iłów-76, niosących na pokładach żołnierzy 76. DDSz, było już w powietrzu, w drodze do Hostomela. Wedle innej, samoloty znajdowały się jeszcze na pskowskim lotnisku, gdy przyszedł rozkaz odwołujący drugą część desantu. Skala ukraińskiego oporu przytłoczyła nie tylko będących w bojowym kontakcie spadochroniarzy, ale i ich dowódców w odległym i bezpiecznym sztabie. Lądowanie pod ogniem zapewne byłoby piekielnie niebezpieczne, ale nie niewykonalne. Zwłaszcza że na tamtym etapie wojny rosjanie mogli pokusić się o „wyczyszczenie nieba” nad obszarem operacji, w dalszej kolejności stwarzając sobie możliwość obezwładnienia obrońców Hostomela i ich artylerii.

Nie zostało to zrobione. Żołnierze 76. DDSz dotarli samolotami do białoruskiego Homla i dopiero stamtąd – na kołach i nogach – pod Kijów. O wiele, wiele za późno. Jest więc atak na Psków i zniszczenie iłów odroczoną karą za błędy z początków inwazji.

Karą precyzyjnie adresowaną, bo „przekopanie” zaplecza 76. DDSz to ciąg dalszy porachunków Ukraińców z tą jednostką. W oczach obrońców niesławną, odpowiedzialną bowiem – obok innych oddziałów – za mordy w Buczy, Irpieniu i Borodziance (które przeczą potocznej tezie, że za bestialstwem stała wojskowa hołota, a elita nie splamiła się krwią cywilów). Większość spadochroniarzy z tamtego okresu już nie żyje – 76. DDSz przeszła proces odtworzenia – niemniej w warstwie symbolicznej to wciąż to samo zło.

Którego pognębienie ma również konkretny cel operacyjny. Żołnierze Wehrmachtu służący na froncie wschodnim nieczęsto jeździli na urlopy do Rzeszy. Poza kwestiami techniczno-logistycznymi, chodziło też o morale. Zadbanie o to, by żołnierz nie zyskał przekonania, że w ojczyźnie źle się dzieje, że na rodzinne miasto regularnie spadają alianckie bomby (o co troszczyła się również wojskowa cenzura). Słusznie obawiano się dezercji i spadku motywacji.

Kilkanaście dni temu żołnierzy 76. DDSz w pośpiechu przerzucono na front zaporoski, gdzie mają zniwelować skutki ukraińskiego wyłamania. Uda im się czy nie (oby nie!), świadomość, że nad „domem” latają bezkarnie ukraińskie drony, na części żołnierzy może wywrzeć efekt mrożący.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Publicznie dostępne zdjęcia przedstawiające skutki ataku na Psków. Kolaż za WarNews.pl

Ilustracje

Znamy już tegorocznych laureatów Pulitzera – w kategorii fotografii newsowej główną nagrodę zdobył zespół fotoreporterów „Associated Press”, za zdjęcia dokumentujące wojnę w Ukrainie. Wyróżnione fotografie ukazują pierwsze miesiące rosyjskiej inwazji, wiele zostało wykonanych podczas zagłady Mariupola. Ale są pośród nich także niezwykle przejmujące ilustracje z Buczy – zamieszczam tu link do galerii, sami się przekonajcie. Jeśli ktoś szuka odpowiedzi na pytanie „o co jest ta wojna?”, po przejrzeniu katalogu na wskroś pozna ukraińskie motywacje.

—–

Pozostając przy zdjęciach – załączona fotografia powstała kilka dni temu w Awdijiwce, jednym z donieckich miasteczek-twierdz, o które toczą się najcięższe walki.

– Zobaczyłem kobitkę, która pieli grządki – opowiada Darek Prosiński, autor zdjęcia. – Nie miałem aparatu, tylko telefon, odruchowo po niego sięgnąłem. Sytuacja była surrealistyczna – wokół grzmiały działa, w okolicy spadały pociski, a ta pani jak gdyby nic pielęgnowała przydomowy ogródek. Nie miałem serca jej powiedzieć, że przecież zaraz to wszystko trafi szlag…

To zaskakujący zbieg okoliczności, bo Darek zadzwonił do mnie dwa, może trzy dni po tym, jak usłyszałem podobną opowieść. Mniejsza o kontekst – mój rozmówca zrelacjonował mi historię z czasów Powstania Warszawskiego. O starszym mężczyźnie, który jeszcze we wrześniu 1944 roku, w niezajętej przez Niemców części stolicy, codziennie o tej samej porze wychodził na balon i podlewał kwiaty – zdaje się, że pelargonie; wybaczcie, nie mam pamięci do roślin. No więc tamtego lata ogromne połacie miasta już płonęły, a on mimo wszystko troszczył się o swoje rośliny.

Nawyk, który nie pozwalał zwariować? Owszem, choć zapewne też coś jeszcze. Nie wiem, czy trzeba do tego wojny – pewnie nie – ale to w czasie wojny, gdy wokół otacza nas bezmiar okrucieństwa serwowanego ludziom przez ludzi, łatwiej nam obdarzać rośliny sentymentem. Jakby motywowała nas ujawniana wówczas po całości kruchość materii.

I chyba wiem, o czym piszę – zimą 2015 roku utknąłem na blok-poście ustawionym przez armię ukraińską na drodze z Popasnej. W miasteczku trwały wówczas ciężkie walki, wielu mieszkańców zdecydowało się uciec. Wciąż mam przed oczyma starego moskwicza wyładowanego po dach domowymi sprzętami. Za kółkiem siedział młody mężczyzna, obok równolatka, najpewniej żona, trzymająca na kolanach najwyżej roczne dziecko. Auto ciągnęło przyczepkę, a właściwie klatkę na kółkach, w której podróżowała dorodna świnia. Na dachu klatko-przyczepy zamocowano kolejne toboły, na wolnym fragmencie platformy stała zaś… doniczka z okazałym kwiatem. Właściwie to drzewkiem, które niczym chybotliwy maszt co rusz wystawało ponad obrys zabytkowej fury. „Na chuj im ta witka!?” – nie miałem bladego pojęcia. Prosiak był oczywistym wyborem, ale palma (nie wiem czy palma – tak ją sobie w głowie nazwałem)?

Dziś już łatwiej byłoby mi nie zastanawiać się nad tak (nie)oczywistym wyborem przedmiotów przeznaczonych do ewakuacji.

—–

Wróćmy do Darka, bo to ciekawa postać. Pracowaliśmy razem w Donbasie w 2015 i 2016 roku. Daro robił zdjęcia, wyborne; jedno z nich posłużyło za okładkę „Uwikłanych”, mojej ukraińskiej powieści. Miał chłop oko i potrafił kreować ciekawe wydarzenia.

– Jestem w kiblu – szeptał któregoś razu do telefonu. – Schowałem się przed tym specnazowcem, któremu zrobiłem zdjęcie.

Nie mogłem powstrzymać śmiechu. Był kwiecień 2015 roku, kręciliśmy się (ja i trzech innych dziennikarzy) po dworcu autobusowym w Doniecku. Darek wnet wypatrzył mężczyznę w charakterystycznym mundurze, z flagą rosji na ramieniu. I poszedł za nim z aparatem, niby to robiąc zdjęcia przypadkowym podróżnym (myśmy, podczas tamtego wyjazdu, naprawdę dokumentowali codzienne życie mieszkańców separatystycznej stolicy). Poszedł, przepadł – a kilka minut później zadzwonił z kibla. Musicie wiedzieć, że wiosną 2015 roku rosyjskiej armii ależ skąd! w Donbasie nie było (walczyli wyłącznie miejscowi traktorzyści, górnicy i hutnicy…). A jednak była, a Darek miał to na zdjęciu.

Ale rusek chyba się zorientował, że ktoś go „sfocił z partyzanta”… Prawdę mówiąc, nie wiem, czy specnazowiec byłby w stanie pokonać Darka na pięści; pewnie nie. Niestety, skubaniec miał broń i kilku kolegów.

– Dasz radę zwiać, czy mamy robić zamieszanie? – sytuacja nadal wydawała się zabawna, ale widziałem już potencjalne zagrożenia.

– Dam. Zwijajcie się, a ja do was dołączę – usłyszałem.

I dołączył. Wcześniej zgubił trop, nie stracił aparatu i wyjątkowej w tamtym okresie fotografii.

Dziś Darek regularnie wraca do Ukrainy – już nie jako fotoreporter, a ratownik medyczny. Pracował na froncie, towarzyszy jako „medyczna obstawa” wolontariuszom wożącym na wschód pomoc humanitarną. Ale „genu nie wytrzebisz”, sięga więc Daro po aparat czy telefon, gdy coś mu się przytrafi. Zerknijcie czasem na jego instagramowy profil, bo warto. Tę wojnę należy opowiadać na różne sposoby, wymowne ilustracje to jeden z nich.

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

„Mobilizator”

„Najgorętszy” w ostatnich dniach temat w Polsce dotyczy rzekomych przyszłorocznych planów przeszkolenia 200 tys. rezerwistów. „Czemu to ja miałbym iść do woja na cały miesiąc!? Mam rodzinę, pracę, zobowiązania…” – głosy tego typu zdają się dominować, cytowane w mediach i wygłaszane w serwisach społecznościowych. I choć dyskusja daje dowód niskiej jakości świadomości obywatelskiej Polaków, obnażając przy tym hipokryzję wielu potencjalnych rezerwistów, niespecjalnie się nią przejmuję. Wkurza mnie to podejście, że obowiązek obowiązkiem, ale niech go wykonają inni („przecież mamy zawodową armię! – grzmi jeden z drugim). Wkurza tym mocniej, że przykład Ukrainy powinien przekonanie o konieczności posiadania rezerw sprowadzić do poziomu wiedzy potocznej, wytłumić opinie mówiące o bezsensie szkoleń. No więc jest we mnie złość, ale nie załamuję rąk nad „społeczeństwem mięczaków, wygodnickich, defetystów”. W dalszej części tekstu napiszę dlaczego, a póki co chciałbym się odnieść do clou informacji – i naprostować pojawiające się przekłamania.

Zacznijmy od podstawowej kwestii – dwustu tysięcy powołań na ćwiczenia. To wcale nie znaczy, że tyle osób pójdzie w kamasze – 200 tys. to górny limit wyznaczony w projekcie dotyczącym funkcjonowania sił zbrojnych w 2023 roku, tożsamy z zapisem obowiązującym na ten rok. Czy w 2022 roku powołano na ćwiczenia 200 tys. rezerwistów? Nie, wojsko nie przedstawia dokładnych danych, ale wiadomo, że jest to dużo-dużo mniejsza pula. W 2023 roku zapewne również skończy się na kilku-kilkunastoprocentowym wykorzystaniu limitu, bo choć z jednej strony nie obowiązują już obostrzenia kowidowe, a wojna tuż za granicą motywuje do zwiększania zasobów mobilizacyjnych, z drugiej, w tym roku weszła w życie ustawa o obronie ojczyzny, która wprowadziła zasadniczą, dobrowolną służbę wojskową. W jej ramach MON chciałby przeszkolić w 2023 roku niemal 29 tys. osób, a budżet ministerstwa z gumy nie jest, bazy szkoleniowej (i personelu) też nie da się z miesiąca na miesiąc pomnożyć.

Tym niemniej jacyś rezerwiści do woja trafią, ale… Ale otrzymanie poczty z Wojskowego Centrum Rekrutacji wcale sprawy nie przesądza. De facto jest to wezwanie na kwalifikację do ćwiczeń, w dodatku wysyłane z wielotygodniowym wyprzedzeniem (obecne wezwania dotyczą ćwiczeń zaplanowanych za trzy miesiące). Jeśli komuś nie uśmiecha się czasowe założenie munduru, może zawnioskować o zwolnienie, przedstawiając odpowiednie dokumenty (dotyczące stanu zdrowia, sytuacji rodzinnej, pracy). Ich ocena – poza oczywistymi sytuacjami niezdolności do służby – ma charakter arbitralny, lecz decyzja o skierowaniu na ćwiczenia, jak każda procedura administracyjna, ma też mechanizm odwoławczy.

Bezzasadne w każdym razie są lęki dotyczące reakcji pracodawcy („wyrzuci mnie, jak zniknę na miesiąc”). Ma on ustawowy obowiązek zwolnienia pracownika, posyłanego na szkolenie. Dzieje się to w ramach bezpłatnego urlopu, ale wojsko straty wetuje. W najczęstszym przypadku – gdy mowa o szeregowcach – rekompensata wynosi 130 zł za każdy dzień w koszarach, co przy 30-dniowym szkoleniu daje kwotę 3,9 tys. zł.

80 proc. Polaków zarabia mniej lub tyle samo, o czym wspominam w kontekście często pojawiającego się argumentu o „finansowej stracie”, będącej efektem powołania. Ci, którzy zarabiają więcej, mogą złożyć wniosek o wyższą rekompensatę. Osoby prowadzące jednoosobową działalność gospodarczą – dla których miesiąc poza branżą mógłby oznaczać poważniejsze kłopoty – mają możliwość wnioskowania o zwolnienie z ćwiczeń (albo o ich odroczenie).

Co ważne, szkolenia dotyczą zarówno tych, którzy w wojsku już byli, jak i tych przeniesionych do rezerwy „z automatu”. Ustawa o obronie ojczyzny przewiduje, że obowiązkowe ćwiczenia dotyczą osób pełnoletnich przed 55. rokiem życia (w przypadku podoficerów i oficerów górny próg wyznacza ukończony 63. r.ż.), posiadających kategorię zdrowia A. Ćwiczenia mogą być: jednodniowe, krótkotrwałe – trwające nieprzerwanie do 30 dni; długotrwałe – trwające nieprzerwanie do 90 dni; rotacyjne – trwające łącznie do 30 dni i odbywane z przerwami w określonych dniach w ciągu danego roku kalendarzowego. Z reguły wojsko poprzestaje na ćwiczeniach krótkotrwałych, najczęściej dwutygodniowych.

—–

Czy dwa lub nawet cztery tygodnie to dużo? Moim zdaniem nie, ale sporo osób uważa inaczej. I daje temu wyraz, ku uciesze rosyjskiej propagandy, która już dostrzegła, że „Polacy nie chcą zakładać munduru” (jakby k… rosjanie chcieli…). Szczęśliwie z tej radochy moskali niewiele wynika. Po pierwsze, żeruje ona na medialnym szumie („pustych” deklaracjach i wirtualnym oburzeniu), po drugie, niechęć do wojska czasu pokoju wcale nie musi oznaczać, że w razie W nie będzie komu bronić ojczyzny. Spójrzmy na Ukrainę, która nie ma poważnych problemów z uzupełnianiem stanów osobowych armii. Mimo iż wojsko zaangażowane jest w koszmarnie ofiarochłonną wojnę. Czy Ukraińcy są jacyś inni niż my? Nie sądzę. Tuż przed rozpoczęciem inwazji – w lutym br. – tylko 37 proc. obywateli Ukrainy deklarowało bezwzględną chęć walki w razie rosyjskiej agresji. Dziś dziewięciu na dziesięciu Ukraińców chce toczyć wojnę aż do zwycięskiego końca, bez żadnych zgniłych kompromisów. Co się wydarzyło po drodze? Coś, co byłoby i naszym udziałem, zakładając, że jedyny realny scenariusz działań wojennych na terytorium RP wiązałby się z rosyjską napaścią (teraz niemożliwą, w ciągu najbliższych lat również nie, ale w nieco odleglejszej przyszłości nie da się jej wykluczyć; sojusze nie są dane raz na zawsze). A jeśli rosyjską to…

I tu pozwólcie na historyczną dygresję. Słyszeliście o sowieckiej zbrodni w Nemmersdorfie? Chodzi o pierwszą niemiecką wieś, wtedy jeszcze w Prusach Wschodnich, zajętą przez armię czerwoną pod koniec czterdziestego czwartego roku. Wedle wciąż popularnej wersji, ruskie zamordowały tam siedemdziesiąt kobiet i dzieci. Niemki gwałcono, niektóre ukrzyżowano. Sowieci nie oszczędzili nawet ślepej staruszki i niemowlaka. Tak twierdzili propagandyści od Geobbelsa. Tymczasem ofiar nie było aż tyle – rosjanie zabili dwadzieścia parę osób. Po prostu je rozstrzelali – obyło się bez gwałtów i ukrzyżowań. Niemieckie zdjęcia, które poszły w świat, to fałszywki, inscenizacje z wykorzystaniem prawdziwych ofiar. Wykonano je po odzyskaniu wioski, kiedy Niemcy zdali sobie sprawę, że mają w ręku nie byle jaki argument. Tak powstał film o zbrodni w Nemmersdorfie, z jednym przesłaniem: „nie można dopuścić, aby sowieci weszli do Rzeszy, bo wówczas każda miejscowość stanie się Nemmersdorfem”. Stąd (m.in. rzecz jasna) wziął się niemiecki fanatyzm, opór przed bolszewikami stawiany do samego końca, mimo świadomości przegranej sprawy. Niemcy widzieli w czerwonoarmistach zgraję gwałcicieli i zabójców, zagrażających zdrowiu i życiu każdej Niemki. Sposób, w jaki „radzieccy” postępowali z niemiecką ludnością cywilną, po tym, jak w styczniu ’45 roku ruszyła znad Wisły ofensywa na zachód, tylko utwierdzał niemieckich żołnierzy w tym przekonaniu. Dość wspomnieć, że czerwonoarmiści zgwałcili 2 mln Niemek, część z nich wielokrotnie.

Wracając do Nemmersdorfu – rosjanie rozstrzelali mieszkańców wioski, licząc, że w ten sposób złamią wolę oporu Niemców. Egzekucja miała być zapowiedzią tego, co się wydarzy w każdej innej miejscowości, której mieszkańcom przyjdzie do głowy walczyć. Dzięki umiejętnej pracy Geobbelsa stało się na odwrót – a brutalna rzeczywistość tylko wzmocniła propagandowy przekaz.

Przed 24 lutego niemal jedna trzecia Ukraińców wykazywała sympatie prorosyjskie, dziś jest to kilka procent. Brutalność i barbarzyństwo, jakie cechują działania rosyjskich wojsk w Ukrainie, okazały się istotnym czynnikiem mobilizującym Ukraińców do walki. Tym silniejszym, że w Buczy, Irpieniu czy Izjumie niczego nie trzeba było improwizować, „podkręcać” – wystarczyło „czyste”, już dokonane zło.

W Polsce nadal żyją osoby z osobistym doświadczeniem sowieckiego bestialstwa, które towarzyszyło pochodowi armii czerwonej na zachód. Ich wspomnienia są przekazywane kolejnym pokoleniom – na najgłębszej psychologicznej płaszczyźnie z tego właśnie brał się nasz lęk, najpierw przez ZSRR, potem rosją. Dziś te obawy karmią się obrazkami z wyzwalanych spod okupacji terenów Ukrainy. One zostaną nam w głowach na lata, w razie potrzeby dając asumpt do mobilizacji, bo przecież nie chcemy u siebie Buczy czy Nemmersdorfu. putin – wbrew własnym intencjom – nie tylko zmusił Europę do zbrojeń, ale też uzbroił jej obywateli w świadomość, czym nadal pozostaje rosja i jej armia. Jak bardzo niemożliwa jest „cywilizowana okupacja” w jej wykonaniu.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -