Wytrwają?

– Lód u nas twardy jak chuj – umorusany ukraiński żołnierz zaśmiał się rubasznie. – Nie tak łatwo go skruszyć.

Odwzajemniłem uśmiech. Staliśmy na brzegu jeziora, przy którym zbudowano umocnienia. Tuż obok nas – w miejscu, gdzie zbiornik zwężał się do kilkunastu metrów – znajdował się most, będący częścią tak zwanej „drogi życia”. Prowadzącej na północ szosy, łączącej nieodległe Debalcewe z zasadniczym terytorium Ukrainy. Na zachodzie, południu i wschodzie rozciągały się pozycje rebeliantów i rosjan, których artyleria grzmiała teraz złowrogo.

Lód rzeczywiście był twardy. Dopiero seria kilku rakiet, które upadły obok siebie, skruszyła zamarzniętą skorupę. A i tak krater sprawiał niepozorne wrażenie – aż trudno było uwierzyć, że stworzyły go siejące spustoszenie Grady.

– Lód twardy jak chuj – powtórzył żołnierz. – Jak my – dodał.

Skrzywiłem usta i nic nie powiedziałem. A kilkadziesiąt minut później – gdy na posterunku zjawiła się kolejna zmiana – zapytałem jednego z wojskowych:

– Wytrzymacie?

– Widzisz brat, zmobilizowali nas na wiosnę, mają zwolnić w marcu, może kwietniu – żołnierz imieniem Walery westchnął głośno. – To jeszcze parę tygodni, a my jesteśmy tak bardzo zmęczeni…

Działo się to zimą 2015 roku. Czym innym była wówczas ukraińska armia, inne też było ukraińskie państwo. Słabsze, dużo słabsze.

Lecz obawy związane z tym, ile Ukraina i jej siły zbrojne jeszcze wytrwają, obecne są i dziś, a w ostatnim czasie – sądząc także po Waszych komentarzach – jest ich coraz więcej. „Bo ileż można…?”, konstatujecie ze smutkiem.

Nie znam konkretnej odpowiedzi na to pytanie. Odwołując się do swojej wiedzy i doświadczenia mogę tylko stwierdzić, że straty na poziomie 30 tys. zabitych, 60 tys. rannych – jakkolwiek są znaczące – nie powinny zagrozić dalszemu funkcjonowaniu ukraińskiej armii. We wszystkich formacjach mundurowych służy tam niemal milion ludzi, mówimy zatem o utracie 10 proc. personelu. To nie jest poziom, przy którym winny się odpalić „czerwone lampki”, o początkach zapaści moglibyśmy mówić, gdyby straty były trzykrotnie wyższe. Gwoli ciekawostki, gdy Polacy ruszali do Iraku w 2003 roku, przygotowujący założenia operacji gen. Mieczysław Cieniuch, założył straty na poziomie 2,5 proc. – w misji formalnie stabilizacyjnej, którą zresztą przez większość czasu była. W Ukrainie tymczasem mamy do czynienia z pełnoskalową wojną.

Co istotne, ukraińskie dowództwo wyciągnęło wnioski z doświadczeń na Donbasie. Nie ma mowy o trzymaniu miesiącami żołnierzy na pierwszej linii. Co do zasady obowiązuje mechanizm rotacji – oddziały wymieniają się co kilka tygodni. To jedna z zasadniczych przewag armii ukraińskiej nad rosyjską – ta druga walczy tak źle także dlatego, że zbyt wielu żołnierzy tkwi na froncie po trzy-cztery miesiące. A przy takim natężeniu walk to niszczące dla psychiki.

Więc jeśli pytacie mnie o perspektywy ukraińskiego oporu… – sądzę, że podwładni gen. Załużnego jeszcze długo będą w stanie nie tylko podejmować zbrojny opór, ale też kontynuować działania zaczepne. Nie czynnik ludzki mnie martwi, a materiałowy. I, umownie rzecz ujmując, polityczny.

Lecz rzeczywistość daje nadzieję. Spójrzmy bowiem na kwestię irańskich bieda-dronów. Szahidy miały zasypać Ukrainę, najpierw kluczowe elementy systemu obronnego, później infrastrukturę. I co? I podziały się ciekawe historie, w efekcie których dronów wcale już tak dużo nie przylatuje, a w ostatnim czasie trzy czwarte z nich zostaje strąconych. Ukraińcy nauczyli się z Szahidami walczyć, to raz. Pomogły w tym informacje wywiadowcze z Izraela, który był pierwotnym celem irańskich maszyn, i który – z typową dla siebie zapobiegliwością – rozpracował możliwości tej broni; to dwa. Trzy, Zachód zintensyfikował dostawy nowoczesnych systemów przeciwlotniczych, ba, nawet Izrael – choć milczy jak grób – posłał do Ukrainy dedykowane do strącania dronów zestawy. Cztery, rosjanie mają kłopot z kolejnymi dostawami Szahidów – i tu znów kłania się Izrael, który przeflancował montownię tego badziewia w Syrii. Dlaczego w Syrii?, spytacie. Ano Szahidy szły do rosji przez Syrię właśnie. Moskwa obsesyjnie zaprzecza, że bierze drony od Iranu – Szahidy mają być rosyjskiej produkcji. Powody są dwa – prestiżowy (no jak to, wielka rosja kupuje broń w Iranie…?) oraz prawny, tego typu zakupy są bowiem złamaniem embarga narzuconego Teheranowi. No więc nic z Iranu bezpośrednio do rosyjskiej armii nie trafiało, ale przez Syrię – do której rosja utrzymuje most powietrzny, a gdzie Irańczycy panoszą się jak u siebie – to i owszem. Do czasu, aż do gry weszło (w zeszłym tygodniu) izraelskie lotnictwo. I zniszczyło 80 proc. irańskiej infrastruktury wojskowej w Syrii.

Wróćmy do wyliczanki i punktu numer pięć – kilkanaście dni temu Ukraińcy zabili irańskich instruktorów, szkolących rosyjskich operatorów. Śniadolicych panów trafiła rakieta; w precyzji ostrzału zapewne również maczali palce Żydzi, którzy speców od ajatollaha starają się nie spuszczać z oczu. A już z pewnością to Mossad zabił przedwczoraj dwóch irańskich oficerów odpowiedzialnych za dostawy Szahidów do rosji (panowie zginęli w Iranie, zastrzeleni przez „nieznanych sprawców”).

Tak oto irańskie drony przestają być rosyjskim atutem w wojnie z Ukrainą. W czym pomagają także zewnętrzni gracze. Póki Ukraińcy mają takich sojuszników – dzielących się sprzętem, know-how i danymi wywiadowczymi, czasem też robiących coś ekstra – póty wytrzymają. I pokonają to ruskie zło, które wbrew utartym schematom, wcale nie jest twarde jak… lód.

—–

Nz. Wspomniane jezioro i krater. No i mój rozmówca od twardego lodu/fot. własne

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Kłopoty

Miała być przemodelowana pod dyktando Kremla „architektura bezpieczeństwa w Europie”, miała być rewizja granic i potwierdzenie stref wpływów, miał być wreszcie „ruski mir” jako pełnoprawna alternatywna dla Zachodu z jednej i chińskiego modelu relacji społeczno-gospodarczych z drugiej strony. Jest… Putin żebrzący u irańskiego ajatollaha o drony. Potraktowany z butą, obcesowo, niczym przedstawiciel kraju trzeciego świata (którym Rosja w istocie jest, ale za sprawą arsenału jądrowego i kontroli wydobycia minerałów ma możliwość wypierania się tego statusu). Jeśli rosyjski prezydent rzeczywiście żyje w świecie iluzji – okłamywany przez doradców, odcięty od źródeł obiektywnej wiedzy – to właśnie w Teheranie miał okazję przekonać się, jak dramatycznie obniżyła się jego ranga i status kraju, którym rządzi. Dyplomacja to realne działania, ale i nie mniej ważne gesty. Posadzenie Putina na bocznym krześle, bez flagi w tle, późniejszy afront ze strony innego uczestnika teherańskiego „szczytu” – prezydenta Turcji Erdogana, który kazał Putinowi na siebie czekać (na „oczach” kamer!) – to właśnie takie ważne gesty. Witold Jurasz, były dyplomata, obecnie komentator polityczny, dostrzega w tych zdarzeniach dodatkową symbolikę. Oto bowiem w Teheranie – podczas spotkania Wielkiej Trójki w listopadzie 1943 roku – Moskwa stała się częścią politycznej superligi. I w Teheranie właśnie – w lipcu 2022 roku – została z tego klubu wyrzucona. Dodam od siebie, że działo się to 20 lipca, w kolejną rocznicę nieudanego zamachu na Hitlera. Straconej dla Niemiec i świata szansy, co przyniosło dodatkowe 12 milionów ofiar, zamordowanych i poległych między lipcem 1944 roku a majem 1945 roku. Putin to przegryw – nie ma już co do tego złudzeń – i każdy dodatkowy dzień jego władzy, to kolejne niepotrzebne straty dla Rosji, Ukrainy i całego świata.

Stosowny komentarz memowy za: Doniesienia z putinowskiej Polski
Stosowny komentarz memowy za: Doniesienia z putinowskiej Polski

I nie żartuję z tymi dronami – ruskim „bezpilotniki” niemal całkiem już wyszły. Jeszcze w maju armia ratowała się, zabierając maszyny innym służbom mundurowym, ale i to źródełko w końcu wyschło. Płatowce od biedy produkować jeszcze można, lecz nie sam „samolocik” jest istotą idei dronów. To zdalnie sterowane urządzenia, wypakowane zaawansowaną opto-elektoniką, w wersji bojowej wyposażone w „inteligentne” rakiety. Ten technologiczny wsad to pięta Achillesowa rosyjskiej zbrojeniówki. Dotąd Rosjanie radzili sobie, implementując zachodnią technologię, ale w obliczu sankcji takiej możliwości już nie ma. Iran nie słynie jakoś szczególnie (to celowy eufemizm…) z produkcji nowoczesnej broni, sam przez dekady zmagał się z sankcjami, ale ponoć mógłby Rosji zaoferować kilkaset gotowych aparatów. Nie mam pojęcia, czego oczekując w zamian; jedyny sensowny rosyjski atut to technologie jądrowe (choć i tu trudno wyobrazić sobie projekt od A do Z bez udziału zachodnich komponentów). Pożyjemy – zobaczymy.

O sprzętowych kłopotach Rosjan świadczą też inne fakty. Okazuje się, że na front trafią (już trafiły?) czołgi przewidziane do sprzedaży za granicę. Kontrahenci zakupionego dobra nie otrzymają, no ale potrzeby własnej armii są ważniejsze. Z tego akurat nie kpię, Ukraińcy zrobili dokładnie to samo, wstrzymując na przykład sprzedaż zestawów przeciwpancernych (to dlatego na ekranach sterowniczych widać czasami arabskie symbole). No ale Ukraina jest w innej sytuacji niż Rosja – walczy o życie, a „na wejście” jej potencjał militarny był dużo-dużo mniejszy. Pisałem już o tym wczoraj (prezentując filmik z nieudanego odpalenia rakiety Iskander), powtórzę dziś – wojna w Ukrainie to najlepsza antyreklama dla rosyjskiej zbrojeniówki. Teraz do kwestii problematycznej jakości dojdzie także nieterminowość (w najlepszym razie).

Zapyta ktoś, jakim cudem Rosja – „leżąca na czołgach” – ma problem z wyekwipowaniem liniowych oddziałów. Ano pamiętajmy, że miażdżąca większość z około 20 tys. maszyn – używanych i zmagazynowanych – to sprzęt wyprodukowany jeszcze w czasach ZSRR. Po 1991 roku powstało niewiele nowych czołgów (T-14 wyprodukowano w śladowych ilościach) – to, co trafiało do jednostek, było zwykle starą skorupą, odświeżoną i wyposażoną w nowsze, zmodernizowane elementy. Co do zasady – nie ma w tym nic zdrożnego. Do (mniej więcej) tego samego sprowadza się apgrejt amerykańskich Abramsów. Oba procesy różni jakość wykonania; jak niska była ona w przypadku maszyn z rodziny T przekonujemy się każdego dnia w Ukrainie.

Ukraińcy twierdzą, że zniszczyli już tysiąc siedemset rosyjskich czołgów (z czterech tysięcy, jakimi dysponowała w oddziałach liniowych cała armia rosyjska w lutym br.). Dostępny materiał zdjęciowy i filmowy pozwala przyjąć, że z całą pewnością z walki wyeliminowanych zostało niemal tysiąc rosyjskich tanków. Część z nich uda się wyremontować, więc nie będą to straty bezpowrotne. I tu zaczynają się schody. W latach 2011-2020 rosyjska zbrojeniówka dostarczała armii rocznie 160-170 sztuk zmodernizowanych wozów T-72 oraz około 50 w wersji T-80. W 2021 roku było to już tylko kilkadziesiąt maszyn. Łącznie w całym tym okresie do jednostek bojowych trafiło około 2 tys. maszyn o względnie wysokiej wartości bojowej. Reszta (w linii i w magazynach) to muzeum. Mimo administracyjnych wybiegów, których celem jest militaryzacja rosyjskiej gospodarki, moce produkcyjne dwóch fabryk zajmujących się produkcją i modernizacją czołgów, nie wzrosły. Cóż bowiem z tego, że załoga ma pracować w reżimie 3-zmianowym, skoro brakuje elektronicznych komponentów zachodniego pochodzenia (niezbędnych na przykład w systemach celowniczych)? Skoro część parku maszynowego nie nadaje się do użytku – poradziecka z uwagi na zużycie, nowoczesna z powodu sankcji (brak części zamiennych, niedziałający soft itp.). Można mieć kupę stali, ale bez obrabiarek ani rusz. Do tego dochodzą jeszcze skutki kryminalnego procederu, o którym już wspominałem. Wycofywane z frontu maszyny są po drodze okradane z każdego elementu, który da się sprzedać. Rosyjscy żołnierze handlują głównie za wódkę – ów rys kulturowy moskiewskiej armii nadal pozostaje silny i niezmienny. Ogołocone skorupy często nie nadają się do żadnego remontu – w ich miejsce lepiej wyciągnąć coś z głębokiego magazynu. Stanowiącego o być albo nie być rosyjskich wojsk pancernych, dającego bowiem sposobność do kanibalizacji. Fatalna jakość magazynowania – zwykle pod chmurką – ogranicza jednak i ten rezerwuar.

Rosjanom czkawką odbija się niska jakość wykonania. Silniki do czołgów T-72 wymagają remontu po tysiącu godzin użytkowania. Wozy, które wjechały do Ukrainy w lutym – i jeszcze nie zostały zniszczone – i tak nie są dziś zdatne do użycia. To dlatego na front trafia coraz więcej staroci, z których część nadaje się tylko do przejechania kilkudziesięciu kilometrów i osadzenia w roli umocnionego punktu obrony. Biorąc pod uwagę wysoką awaryjność armat produkowanych w latach 60. i 70., nawet w tej roli nie spiszą się zbyt dobrze.

Ot realia, „drugiej armii świata”…

—–

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Asymetria

Komentując na Facebooku zabójstwo Sulejmaniego napisałem, że teraz Irańczycy na dobre rozkręcą asymetryczny konflikt ze Stanami Zjednoczonymi. Nie zmienia to faktu, że hybrydowa wojna na linii Teheran-Waszyngton trwa już od dawna. Zabity generał był jednym z jej dowódców, bodaj najistotniejszym po stronie Iranu. I dlatego zginął.

Jego śmierć dowodzi, że i Amerykanie sięgają po środki asymetryczne. W błędzie jest ten, kto oczyma wyobraźni widzi żołnierzy Trumpa szturmujących irańską stolicę. Albo roje samolotów z białymi gwiazdami obracających w pył istotne elementy perskiej infrastruktury. Na taką eskalację konfliktu nie stać ani Irańczyków, ani Amerykanów.

Szykujmy się na wojnę na zamachy. Jedni sięgną w niej po samochody pułapki, inni po drony.

Owszem, trzeba sporych nakładów finansowych na utrzymanie flotylli bezzałogowców, zdolnych operować na gigantycznych dystansach. Stany Zjednoczone są tu absolutnym hegemonem, zostawiającym daleko w tyle armie Chin, Rosji, europejskich potęg czy Izraela. Ale to i tak broń relatywnie tania, gdy porównujemy ją z konwencjonalnymi typami uzbrojenia i rodzajami prowadzenia działań zbrojnych. Wyobraźmy sobie, ile kosztowałoby posłanie grupy komandosów, którzy na obcym terenie mieliby zabić jednego z dowódców przeciwnika. Ileż zachodu wymagałoby wsparcie logistyczne takiej akcji. I jaki byłby – to kwestia nie do przecenienia – negatywny efekt społeczny, gdyby któryś z operatorów zginął i/bądź operacja poniosłaby klęskę. W takim ujęciu dron „nie kosztuje nic”. Jest tanią bronią dla bogatych.

Tak jak tanią bronią dla biednych są auta-pułapki, zamachowcy-samobójcy czy przenośne wyrzutnie rakietowe.

Tak będzie wyglądała ta hybrydowa wojna – asymetryczna w swojej asymetrii.

A teraz sięgnijmy na moment do przeszłości. Na Adolfa Hitlera zasadzano się wielokrotnie. Miażdżąca większość zamachów była efektem spisku samych Niemców – w tym dwa najpoważniejsze, przeprowadzone przez Georga Elsera i Clausa von Stauffenberga. Alianci, zwłaszcza ci zachodni, mieli pewne pomysły w tej materii, zwyciężyło jednak przekonanie, że fuhrera ruszać nie warto. Jednym z argumentów był lęk, że świat uzna skrytobójstwo za działanie nikczemne, niegodne „uczciwie grającego” przeciwnika.

Te etyczne opory wydają się dziś absurdalne, zwłaszcza gdy uświadomimy sobie, że po ostatniej spektakularnej próbie zabicia Hitlera – w Wilczym Szańcu – III Rzesza weszła w fazę „po nas tylko potop”. W efekcie, choć wynik wojny był już przesądzony, zginęło dodatkowych kilkanaście milionów więźniów, jeńców, cywilów i żołnierzy.

Przywódców nie zabijano także później. Nawet w najgorętszych okresach zimnej wojny radzieccy liderzy bardziej obawiali się pałacowych przewrotów, a amerykańscy własnych, prawicowych oszołomów, niż tego, że Waszyngton czy Moskwa wyśle swoje komanda śmierci. Przy czym bezkarne pozostawały nie tylko głowy państw, ale też rzesze ich najbliższych współpracowników.

W tym ujęciu Amerykanie interesują nas bardziej, zauważmy zatem, że ani Kim Ir Sen – odpowiedzialny za śmierć 90 tys. żołnierzy US Army – ani Ho Chi Minh – który walnie przyczynił się do śmierci 51 tys. amerykańskich wojskowych – nie odeszli na skutek działań CIA czy innej agencji USA. Włos z głowy nie spadł także ich współpracownikom.

Śmierć Sulejmaniego – wysokiego rangą członka irańskiego reżimu – jest tu więc pewnym przełomem. Ta w istocie terrorystyczna praktyka utwierdza USA na pozycji gracza asymetrycznego.

Tylko czy to naprawdę coś złego?

Wojenni podżegacze zwykle nie słyną z osobistej odwagi – w końcu to nie oni walczą, kto inny robi to za nich i w ich imieniu. Wspomniany Hitler funkcjonowanie całej swojej kancelarii – i nie tylko – podporządkował własnym lękom przed przedwczesną śmiercią (a i tak zginął jak tchórz, strzelając sobie w łeb, gdy oczywiste było, że nie ma już ratunku). Od kilku dni iluś tam gości („skurwysynów” – w znaczeniu, w jakim mówił o tym Harry Kissinger), którym marzył się lokalny czy regionalny „dym”, ma nie lada zagwozdkę. Oto Waszyngton posłał im czytelną wiadomość: jeśli zechcemy, dojadą was nasze drony.

Strach takich gnojków (przypominam, że Iran to kraj programowo dążący do zniszczenia innego państwa – w tym przypadku Izraela), winien nas cieszyć, nie martwić. Dlaczego? Bo dziś mają gęby pełne gróźb, ale na dłuższą metę spuszczą z tonu. Nie da się spędzić życia w podziemiu…

Postaw mi kawę na buycoffee.to