Złodziejstwo

Spałem, zmęczony podróżą, jednak nie na tyle mocno, by przegapić ostrzeżenie kierowcy marszrutki.

– Dojeżdżamy do blok-postu! – krzyknął mężczyzna i zaczął zwalniać.

Westchnąłem. Byliśmy gdzieś między Debalcewem a Donieckiem, na terenie separatystycznej republiki. Kontrola dokumentów w zabitej dechami wiosce nie bardzo mi się uśmiechała. Na ruchliwej donieckiej ulicy wojskowym zwyczajnie brakowało czasu na wnikliwe oględziny dokumentów i rewizje. Tu zaś – kalkulowałem – choćby dla zabicia nudy mogli sobie pozwolić na przetrzymanie pasażerów autobusu. Zwłaszcza Polaków.

– Chłopaki, akredytacje na wierzch – zwróciłem się do kolegów. Michał i Darek dobrze wiedzieli, o co chodzi. Do tej pory kwity z tzw.: Ministerstwa Informacji DRL, podawane razem z paszportem, pozwalał nam uniknąć kłopotów. Lecz nie było pewności, że tak będzie i tym razem. „Chłopcy z batalionu Wostok różnie traktują akredytacje. Rozumiecie, gorąca, kaukaska krew, mogą was poszarpać” – ostrzeżono nas w urzędzie wydającym ów dokument. Niby lojalnie, ale jakoś tak z przekąsem, jakby kobieta wręczająca papier tego szarpania nam życzyła.

Do autobusu wszedł mężczyzna o europejskich rysach twarzy. „Dobrze, że nie Czeczen” – pomyślałem, choć lekko zaniepokoiła mnie rosyjska flaga na rękawie munduru.

– Jesteśmy dziennikarzami z Polski – powiedziałem, podając ruskiemu książeczkę z orłem na okładce.

Znudzona dotąd twarz sierżanta wnet spochmurniała.

– Wasze paszporty! – wysyczał w kierunku chłopaków.

Dokumenty Michała i Darka wylądowały w kieszeni rosjanina. „No to dupa” – pomyślałem. Za oknem trzech żołnierzy o urodzie zakapiorów paliło papierosy i spoglądało groźnie w szyby marszrutki. Miejscowi pasażerowie pokulili się dziwnie w fotelach, choć widać było, że ukradkiem zerkają w naszą stronę. Byłem pewien, że spodziewają się jakiejś draki. Tak zresztą jak i ja, pomny historii sprzed kilku dni. Wówczas to dwóch zagranicznych dziennikarzy dostało solidny łomot podczas przekraczania linii demarkacyjnej („granicy” Ukrainy i DRL). Rebelianci nie dość, że ich pobili, to jeszcze okradli.

Tymczasem podstarzały podoficer kartkował mój paszport.

– Gdzie byliście? – spytał, nie odrywając oczu od jednej z moich afgańskich wiz.

Do Debalcewa pojechaliśmy, by zrobić materiał na temat wracającego do życia miasta, poważnie zniszczonego podczas niedawnych walk.

– Uhmm – rosjanin pokiwał głową, słysząc to wyjaśnienie. – I tak pewnie nakłamiecie – odparł i… oddał mi paszport. Następnie wyjął dokumenty chłopaków, obejrzał ich drugie strony i również zwrócił właścicielom. – Można jechać – obrócił się i ruszył ku wyjściu. Stojąc już w drzwiach, spojrzał w naszą stronę i głosem pełnym wyrzutu rzekł: – Wyjaśnijcie temu swojemu ministrowi, kto tak naprawdę wyzwolił obóz w Auschwitz…

—–

Trzy miesiące wcześniej – w wywiadzie dla radiowej Jedynki – ówczesny szef polskiego MSZ, Grzegorz Schetyna, powiedział:

„(…) to pierwszy front ukraiński i Ukraińcy wyzwalali (Auschwitz). To żołnierze ukraińscy (…) otwierali bramy obozu”.

Wypowiedź miała miejsce w siedemdziesiątą rocznicę wyzwolenia Oświęcimia i wpisywała się w polityczny kontekst początków 2015 roku. Agresywne poczynania rosji w Ukrainie – jakkolwiek nie spotkały się ze zdecydowaną reakcją Unii Europejskiej i NATO – skutkowały szeregiem uciążliwych „prztyczków”, także zadawanych na płaszczyźnie symbolicznej. Słowa Schetyny mocno moskali ubodły, o czym świadczyły dyplomatyczne protesty na najwyższym szczeblu. Ale żal pojawił się także na najniższych poziomach – o czym przekonaliśmy się w Donbasie.

Dekady agresywnej propagandy sprawiły, że rosjanie uwierzyli w mit jedynych zwycięzców II wojny światowej, zwanej przez nich wielką wojną ojczyźnianą. Kłamano na ten temat w czasach ZSRR, kłamano wraz z nastaniem ery putina. Po 2000 roku nawet bardziej – to wtedy ów mit stał się podstawą ideologii państwowej, a 9 maja, dzień zwycięstwa, najważniejszym świętem rosji. Wcześniej były nimi rocznice rewolucyjne i obchody pierwszomajowe (parady wojskowe z okazji pabiedy w czasach sowieckich odbyły się tylko trzy razy – w 1965, 1985 i 1990 roku; standardem stały się dopiero za putina).

Oczywiście, byłby to karkołomny wysiłek – próbować umniejszyć rolę sowietów w pokonaniu III Rzeszy. 90 proc. żołnierzy Wehrmachtu poległo na froncie wschodnim, to tam złamano kręgosłup armii niemieckiej. Ale front zachodni i włoski angażowały – w różnych okresach – od 1,5 do 2,5 mln żołnierzy Hitlera, często z najbardziej elitarnych formacji, nierzadko w momentach, w których na wschodzie ich obecność mogłaby pomieszać sowietom szyki (jak w końcowej fazie operacji „Cytadela” na łuku kurskim, którą zwinięto m.in. po to, by przerzucić część oddziałów do Włoch). Trudno powiedzieć, co osiągnięto by taką masą bitnego wojska, dość zauważyć, że tajne niemiecko-radzieckie rozmowy na temat separatystycznego pokoju trwały do początków 1944 roku.

Odrębna kwestia to alianckie wysiłki zmierzające do osłabienia niemieckiego przemysłu zbrojeniowego. I choć tutaj efekt był nieoczywisty, faktem jest, że brytyjsko-amerykańska kampania bombowa zmusiła sztabowców Hitlera do zaangażowana istotnej części wojska (armatnich luf i amunicji!) do obrony nieba i kluczowych instalacji. Dodajmy do tego dostawy Lend-Lease, w ramach których do ZSRR wysłano m.in. 427 tys. samochodów, 22 tys. samolotów, 13 tys. czołgów, 9 tys. traktorów, 2 tys. lokomotyw, 11 tys. wagonów. Dostawy 142 tys. ton stali, 13,8 tys. ton niklu i 16,9 tys. ton koncentratu molibdenu pozwoliły sowietom na wyprodukowanie około 45 tys. czołgów i dział samobieżnych (połowy z łącznej produkcji czasów wojny). Dla porównania, od połowy 1941 do połowy 1945 roku produkcja własna ZSRR wyniosła ok. 265,6 tys. samochodów. Produkcja parowozów: w 1940 roku – 914 sztuk, w 1941 roku – 708 sztuk, w 1942 roku – 9 sztuk, w 1943 roku – 43 sztuk, w 1944 roku – 32 sztuk, w 1945 roku – 8 sztuk. Produkcja wagonów towarowych w latach 1942–1945 zamknęła się w liczbie 1087 sztuk [1]. Potraficie wyobrazić sobie marsz armii czerwonej na zachód bez sprawnej i odpowiednio licznej logistyki? Bo ja nie.

No i jeszcze jedna, absolutnie nadrzędna rzecz. Niemiecki obóz koncentracyjny w Auschwitz został wyzwolony 27 stycznia 1945 roku przez żołnierzy armii, w skład której wchodzili przedstawiciele wszystkich narodowości zamieszkujących ZSRR. Z przewagą rosjan, to fakt, ale kolejną najliczniejszą grupę stanowili Ukraińcy. Możemy o tym mówić w kontekście pojedynczego wydarzenia, ale tyczy to całości wojennego wysiłku podjętego przez ZSRR. Próby przywłaszczenia sobie tej zasługi przez rosję i rosjan to ordynarne złodziejstwo.

[1] Dane za: Borys Sokołow: „Prawdy i mity Wielkiej Wojny Ojczyźnianej 1941-1945”, Wydawnictwo Arkadiusz Wingert, Kraków 2015.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Marcinowi Pędziorowi, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu i Aleksandrowi Stępieniowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Małgorzacie Król, Piotrowi Kamińskiemu, Łukaszowi Podsiadło i Krzysztofowi Sawickiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Czy jutrzejsza parada w Moskwie okaże się sukcesem rosyjskiej propagandy? Czy rosjanie znów uwierzą, że są potęgą zdolną zawojować świat?/fot. MO FR

Domykanie

– Mrugniemy powieką i Kijów będzie nasz! – deklarował w jednym ze swoich programów Władimir Sołowiow, rzekomy dziennikarz, a faktycznie naczelny kremlowski propagandysta. Działo się to w lutym, kilkanaście dni później armia rosyjska wkroczyła do Ukrainy. Nie wiem, z jaką prędkością mruga powiekami Sołowiow i jego szajka – u reszty ludzi owa czynność zajmuje jedną trzecią sekundy. W ciągu minuty mrugamy zwykle 15-20 razy, co daje ponad milion sześćset tysięcy powtórzeń w okresie 100 dni. Tyle razy ruskie powinny mieć już Kijów, a mają…

Oczywiście, nawet Sołowiow nie traktował literalnie wypowiadanych przez siebie słów. Szło mu o efektowną frazę, jakby określenie „błyskawicznie” brzmiało niedostatecznie dosadnie. Nie zmienia to faktu, że jakby się chłop nie nadął i po jakie słowne gierki nie sięgnął, dziś i tak wyszedłby na durnia. Jak jego kremlowski pryncypał, wybornie podsumowany w komentarzu satyrycznym Tygodnika NIE. „No geniuszu, dziś setny dzień twojej trzydniowej operacji wojskowej”, drwi sobie admin profilu, ilustrując post zdjęciem zafrasowanego Putina. Karma, gamonie…

Żart, żadna karma, a gigantyczny wysiłek ukraińskiej armii i społeczeństwa, wsparty zachodnimi sankcjami, dostawami broni i danych wywiadowczych. To najważniejsze czynniki, które decydują o tym, że rosyjskie wojsko – miast chełpić się szybkim i całkowitym pokonaniem Ukrainy – wykrwawia się dziś w walce o średniej wielkości miasto powiatowe, po uprzedniej kilkukrotnej redukcji celów strategicznych operacji. Bo najpierw kazano mu zająć cały kraj, potem cały wschód i południe, następnie tylko Donbas, a na koniec jedynie dwa z pięciu donbaskich regionów.

No i utrzymać to, co już zdobyte, bo armia przeciwnika ani myśli się poddawać, a na niektórych odcinkach frontu wręcz kontratakuje. Patrząc na sytuację z boku, trudno dziwić się naciskom Kremla na rosyjskie media – by „nie zauważyły” dzisiejszej symbolicznej daty. Skala kompromitacji rosyjskiej armii, wywiadu i władz politycznych jest bowiem porażająca. I wcale nie jest zjawiskiem historycznym, diagnozą dotyczącą początków inwazji. To proces, który trwa – półtora miesiąca bitwy o Donbas pozwoliło Rosjanom przesunąć front w głąb Ukrainy najdalej o 32 km.

Za jaką cenę? Ogromną. O ile w pierwszych tygodniach inwazji podawane przez Ukraińców rosyjskie straty wydawały się być zawyżone, dziś można tym raportom zarzucić… powściągliwość. Nie chodzi mi o dane dotyczące sprzętu (choć należy zauważyć, że dwie trzecie raportowanych przez Ukraińców zniszczeń znajduje potwierdzenie w niezależnych źródłach, oceniających skalę strat na podstawie materiałów zdjęciowych i filmowych). Mówię o statystykach dotyczących ludzi. Wedle dowództwa ukraińskiej armii, do tej pory poległo, zostało rannych, zaginęło i dostało się do niewoli 31 tys. Rosjan. Tymczasem amerykański wywiad szacuje liczbę poległych agresorów na co najmniej 15 tys. (nie licząc najemników), a rannych na ponad 40 tys. Dla przypomnienia – siły inwazyjne 24 lutego liczyły między 170 a 190 tys. ludzi.

Oczywiście, giną też Ukraińcy, przede wszystkim cywile. Oficjalne dane ONZ mówią o niespełna pięciu tysiącach zabitych, ale to tylko absolutnie bezsporne przypadki. Szacuje się, że starty cywilne są 10 razy wyższe; w samym Mariupolu na skutek działań wojennych śmierć poniosło 20 tys. osób. Okupanci jak mogą utrudniają zbieranie danych na zajętych terytoriach, ale masowe groby widać z kosmosu, zaś działalność zespołów wyposażonych w mobilne krematoria rejestrują ukraińscy patrioci – i informacje na ten temat co rusz trafiają na „naszą” stronę. Co zaś się tyczy strat militarnych – w połowie kwietnia Ukraińcy raportowali, że mają trzy tysiące zabitych i 10 tys. rannych żołnierzy. Potem nastała bitwa o Donbas, w efekcie której dzienne ukraińskie straty wzrosły do 60-100 żołnierzy zabitych i nawet pół tysiąca rannych. Daje nam to, licząc średnią, kolejne trzy tysiące sześćset zabitych i ponad 22 tys. rannych. W sumie zatem mówimy o niemal 7 tys. poległych i ponad 30 tys. zranionych i wyeliminowanych z walki ukraińskich wojskowych. Źródła, do których mam dostęp, wskazują, że rannych może być o kilka tysięcy więcej, zaś liczba zabitych dochodzić do 10 tys.

Na 10 tys. – tym razem sztuk pocisków największych kalibrów – szacuje dzienne zapotrzebowanie własnej artylerii najlepiej poinformowane z moich ukraińskich źródeł. Rosjanie strzelają kilkukrotnie „gęściej”, załóżmy, że pięć razy (a to naprawdę ostrożne założenie…) – co daje nam 60 tys. wystrzelonych pocisków armatnich na dobę. Licząc od początku bitwy o Donbas wychodzi 2,7 mln sztuk zużytej amunicji. Nie może zatem dziwić drastyczny wzrost rannych ukraińskich żołnierzy, bo jakkolwiek Rosjanie specjalnie nie celują, to część z tej ogniowej masy i tak spada na pozycje obrońców. W tym kontekście zupełnie naturalną jest zmiana w relacji strat obu stron. Trend zmierzający do zrównania się jest silny nie tylko dlatego, że Rosjanie stosują zasadę artyleryjskiego walca (zgodnie z którą ruszają do natarcia dopiero po solidnym, wielokrotnym pokryciu ogniem linii obronnych nieprzyjaciela). Lokalne ukraińskie kontrataki także potęgują straty – na niekorzyść Ukraińców działa nie tylko samo odkrywanie się (bo nie sposób szturmować skrycie), ale też brak wystarczającej osłony z powietrza. Część kontrataków na południu została przez Rosjan zatrzymana na etapie wyjściowym, gdy ich lotnictwo zauważyło, a następnie przetrzebiło koncentrujące się oddziały ukraińskie.

Przywodzi nas to do wniosku, że nie będzie mowy o jakiejkolwiek większej operacji zaczepnej armii ukraińskiej bez uporządkowania kwestii przewagi w powietrzu. Ukraińskie lotnictwo jest na to zbyt skromne, a rozbudowa jego możliwości… Zdradzę Wam pewien sekret – otóż głęboko wierzę, że Ukraińcy będą latać na efach szesnastych, a może i piętnastych. Ale nie nastąpi to ani dziś, ani jutro, ani nawet pojutrze; to kwestia wielu miesięcy, wspomnicie moje słowa. Lecz obrońcy nie mogą sobie pozwolić na tak długi pat na froncie, więc sposobem na wzmiankowany problem będą zapewne kolejne dostawy posowieckich samolotów „niewiadomego pochodzenia” (patrz bułgarskie „ale to nie nasze samoloty, takie samoloty można kupić w każdym sklepie z samolotami” – w odpowiedzi na doniesienia prasowe o przekazaniu Ukrainie czternastu Su-25) oraz dalsza rozbudowa możliwości obrony przeciwlotniczej, także w oparciu o zachodnie systemy. Już dziś rosyjskie lotnictwo działa zdecydowanie poniżej swoich teoretycznych możliwości, asekurancko i ze słabnącym natężeniem (chyba komuś kończą się resursy i zasoby odpowiednio wyszkolonych pilotów).

Kolejnym wymogiem (dla zwiększenia potencjału ofensywnego armii ukraińskiej) pozostaje rozbudowa artylerii. W tej kwestii sporo się ostatnio wydarzyło, a spośród pozytywnych informacji najważniejsza dotyczy amerykańskiego systemu HIMARS. To wieloprowadnicowe wyrzutnie rakietowe, zdolne razić cele na głębokich tyłach (nawet do 300 km). Mobilne, precyzyjne, o dużej sile rażenia, stanowią śmiertelne zagrożenie nie tylko dla pozycji artylerii wroga, ale też jego lotnisk, baz logistycznych i przede wszystkim centrów dowodzenia. Na ukraińskim froncie, przy odpowiednim nasyceniu – na poziomie 150-200 wyrzutni – zniknie przewaga Rosjan wynikająca z większej liczby artyleryjskich luf (jakość przebije ilość). I choć na razie USA przekazały Ukrainie zaledwie cztery wyrzutnie – na których Ukraińcy już się szkolą – wkrótce nastąpią kolejne dostawy.

Bo i owszem, nie spodziewam się ustania amerykańskiej pomocy. „Zatroskani” (celowo w cudzysłowie) wieszczą zwycięstwo republikanów w wyborach na jesieni tego roku, po których „skończy się Bidenowe rumakowanie, bo Joe nie będzie miał większości”. Pozbawiona jankeskiej kroplówki Ukraina upadnie, Putin dopnie swego – zacierają ręce nie tylko prawackie „kuce”, ale i spora część postkomunistycznej, „genetycznie” rusofilskiej lewicy (nad czym jako lewicowiec pochylę się przy którymś z kolejnych wpisów, bodzie mnie to bowiem strasznie). Na czym opieram przekonanie, że nawet niekorzystne dla demokratów wyniki wyborów uzupełniających nie wpłyną na determinację Waszyngtonu? Administracja Bidena jasno zdefiniowała swoje cele w kontekście wojny Rosji z Ukrainą – idzie w nich o takie wykrwawienie agresora, by nie był w stanie przez najbliższe dziesięciolecia nikomu już zagrozić. Jak na razie istnieje co do tego konsensus między oboma amerykańskimi partiami, a ustawa Lend Lease to swoisty bezpiecznik na okoliczność braku takiej zgody. LL daje prezydentowi ogromną władzę w kwestii decydowania o skali pomocy wojskowej, normalni republikanie poparli nadanie Bidenowi ekstraordynaryjnych uprawnień także z obawy przed ewentualnymi ekscesami trumpistów. Demokraci pomocy dla Ukrainy nie zablokują, a prezydent… a prezydent, człowiek uformowany w czasach zimnej wojny, ma poczucie misji. Biden chce domknąć historię, rozstrzygnąć amerykańsko-sowiecką rywalizację, bo choć w 1991 roku ZSRR upadł, a USA zapewniły sobie dwie dekady supremacji, to jednak putinowska Rosja wróciła na ścieżkę imperialnych ambicji. Ponowne sprowadzenie jej do roli podrzędnego mocarstwa (bo mocarstwem pozostanie z uwagi na broń jądrową) ma być „dziedzictwem Bidena”, jego osobistym wkładem w historię przez wielkie H.

Himarsy będą niezwykle pomocnym narzędziem w pisaniu tej historii. Zwróćcie proszę uwagę na sposób, w jaki „pojawiają się na scenie”. Najpierw Biden mówi, że Ukraina nie dostanie systemów rakietowych zdolnych razić cele w Rosji. Potem Pentagon ogłasza, że jednak Kijów otrzyma takie uzbrojenie, ale bez rakiet przeznaczonych do najdłuższego lotu. Na końcu zaś amerykańska ambasador twierdzi, że decyzje o sposobie użycia Himarsów należą wyłącznie do Ukraińców. Tak gotuje się rosyjską żabę – stopniowe budowanie świadomości, w jak głębokiej dupie znajdą się Rosjanie, ma im dać czas na otrząśnięcie się, na zaakceptowanie trudno akceptowalnych faktów. Tym sposobem ogranicza się ryzyko gwałtownych reakcji, a zarazem wysyła czytelny komunikat głównemu lokatorowi Kremla: „Wycofaj się, nim Ukraińcy jeszcze bardziej upokorzą twoją armię, a przy okazji i ciebie”. Moim zdaniem, jest to jedyna akceptowalna metoda stwarzania Putinowi możliwości wyjścia z twarzą. Wszystko inne to niepotrzebne i nieadekwatne kapitulanctwo.

—–

Nz. Wyrzutnia Himars w akcji/fot. Departament Obrony USA

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

(Nie)udolność

Wraz z rosyjskimi klęskami na wschodzie „(…) pojawia się bardzo niebezpieczna iluzja, że słabo walczący w Ukrainie rosyjski żołnierz będzie tak samo nieudolnie bił się o własną ojczyznę”, pisze prof. Piotr Kimla z Instytutu Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Jagiellońskiego. Łamów profesorowi udostępnił Tygodnik Przegląd, jutro tekst pt.: „Niebezpieczeństwa wiktorii nad Rosją” będzie można przeczytać „w papierze”. Ja odniosę się do niego już dziś, bowiem poruszana kwestia często wraca w komentarzach na moim facebookowym profilu. Sedno artykułu właśnie zacytowałem, dodam, że w ocenie autora, owo niebezpieczeństwo wynika nie tylko z determinacji, jaką wykaże się rosyjski żołnierz, ale też z faktu, że „(…) po raz pierwszy w historii do muru może zostać przyparte państwo z arsenałem nuklearnym”. „Państwo przegrywające, w opresji, ma skłonność do eskalowania środków używanych do prowadzenia wojny”, zauważa prof. Kimla, powołując się na konkretne przykłady historyczne. Do tej kwestii odnosił się nie będę, gdyż pisałem już, jak postrzegam ryzyko użycia przez Moskwę broni A, i jak w tej sytuacji winny postępować (i zdaje się, że postępują) ukraińskie władze (strategia „gotowania żaby”, powolnego przyzwyczajania Rosjan do redukcji celów strategicznych; patrz wpis na blogu pt.: „(Nie)moc”). Nie potrafię jednak przejść do porządku dziennego nad stwierdzoną „udolnością” rosyjskiego żołnierza, stającego w obronie rodiny.

ZSRR a później Rosja robiły wszystko, by mit „wielkiej wojny ojczyźnianej” (WWO) zakorzenił się nie tylko w głowach zwykłych ludzi w Europie, ale też, by stał się naukowym paradygmatem. Jedynie słuszną narracją historyczną, w której bohaterscy czerwonoarmiści stanęli naprzeciw faszystowskiej hordy. I choć najpierw, zaskoczeni siłą i gwałtownością ataku, ulegli, to później niezłomni w swym uporze, pognali hitlerowców aż do Berlina. W tej opowieści nie ma miejsca na odcienie szarości; „Iwan” od początku do końca jest bohaterski. Co więcej, stoi za nim murem całe społeczeństwo, gotowe do wielu wyrzeczeń w obronie radzieckiej ojczyzny. Ta wojna jeszcze w 1941 roku została przez sowiecką propagandę usakralizowana – deklaratywnie ateistyczne państwo nazwało ją „świętą”, odwołując się do pobożności ludu i wykorzystując rozległe (nigdy niewykorzenione przez bolszewię) wpływy cerkwi prawosławnej. Stało się tak, gdyż próba zmotywowania obywateli do walki w oparciu o ideologię państwową (komunizm) w zatrważającym tempie okazała się nieskuteczna. Wehrmacht pruł przez Sowiety niczym kolejowy ekspres. Bardzo długo najpoważniejszym wyzwaniem dla niemieckich dowódców polowych nie był radziecki opór, a milionowe rzesze jeńców, poddających się bez walki. W „uświęconej” wersji WWO ów aspekt jest niemal całkiem przemilczany. Teza prof. Kimla osadza się na późniejszych doświadczeniach, stąd – w mojej ocenie – może być błędna.

Sowiecki żołnierz nie był „defaultowo” zdolny do skutecznej obrony ojczyzny. Na przeszkodzie stały niedostatki wyszkolenia, fatalne kompetencje kadry oficerskiej, podłej jakości uzbrojenie, ale przede wszystkim niskie morale i motywacja. Przeciętnemu czerwonoarmiście ojczyzna kojarzyła się z terrorem, wyzyskiem, biedą i powszechną nieufnością. Za coś takiego nie warto było ryzykować zdrowia i życia. Wybierał więc „Iwan” niewolę, wychodzili więc sowieccy cywile na drogę, by chlebem i solą powitać niemieckich wyzwolicieli. III Rzesza przegrała na wschodzie z dwóch zasadniczych powodów. Pierwszy wiązał się z gigantyczną pomocą sprzętową, jaką ZSRR otrzymał w ramach Lend-Lease. Wysokiej klasy amerykańskie uzbrojenie znacząco polepszyło wartość bojową armii czerwonej. Drugim i ważniejszym czynnikiem było niemieckie ludobójstwo i jego skutki. Gdy hitlerowcy okazali się bardziej bezwzględni niż stalinowski reżim, obywatele Sojuza nie mieli wyboru. Ich wola walki była w istocie skanalizowaną przez państwo masą indywidualnych zemst. Nawet wtedy, gdy armię czerwoną przetrzebiono z europejskiego rekruta, ten z dalekiego wschodu jechał na front przez poniemieckie zgliszcza. Tak nabywało się motywacji i determinacji. Ale czy kunsztu? Status zwycięzców zamykał temat, ale fachowcy – i wówczas, i dziś – dobrze wiedzieli, że na poziomie taktycznym Sowieci walczyli wyjątkowo nieudolnie. Że ich sukcesy wynikały z mobilności i, nade wszystko, masy.

Oczywiście z faktu, że Rosja jest kulturowym i prawnym spadkobiercą ZSRR – a więc współczesny rosyjski żołnierz następcą „Iwana” – nie musi wynikać udolność czy nieudolność armii. 80 lat to szmat czasu, wiele mogło się zmienić. Ale czy się zmieniło? Po niemal trzech miesiącach od rozpoczęcia inwazji wiemy już, że nie taki diabeł straszny. Wiemy, że rosyjska armia jest źle dowodzona – zarówno na szczeblu strategicznym, jak i taktycznym. Wiemy, że jakość jej sprzętu jest „taka se” (i że istotna część tego, co najlepsze, została przez Ukraińców przemieniona w złom). Wiemy wreszcie, że rosyjski żołnierz ma niską motywacje do walki. Jakby zupełnie nie wierzył w zasadność polityki państwa. Albo miał gdzieś jego ideologię. Pośród wysłanych do Ukrainy żołnierzy prawie w ogóle nie ma mieszkańców Moskwy i Petersburga, próżno ich nazwisk szukać w zestawieniach poległych. Wielkomiejscy chłopacy gardzą armią, łatwiej im wywinąć się od służby, ale za ów fenomen odpowiada co innego. Putin nie ufa mieszkańcom tych miast i boi się, że pogrzeby, zwłaszcza masowe, szybko przemieniłyby się w antyrządowe wystąpienia. Więc nie pozwolił posyłać moskwian i petersburżan na front. Taki dyskomfort głównodowodzącego jest szokujący, a przecież Putin ma więcej powodów do nieufności. Nie ogłasza powszechnej mobilizacji także dlatego, że obawia się masowych dezercji i wszelkich objawów obstrukcji w wykonaniu wcielonych pod przymusem żołnierzy. Wie, jak niska będzie ich wartość bojowa.

W Iraku i Afganistanie przez lata przyglądałem się amerykańskim żołnierzom. Choć walczyli z dala od ojczyzny, byli wysoce zmotywowani. Ich zdolność do poświęceń wynikała z przekonania, że interesy USA to coś więcej niż bezpieczeństwo rodzimego terytorium. Wiem, mówimy o „imperialnej mentalności”, ale to nie czas i miejsce na rozważania o etyczności amerykańskiego patriotyzmu. Ważniejsze jest stwierdzenie, że dawał on wojskowym powody do narażania życia i zdrowia. A czego miałby bronić współczesny „Iwan”? Za „wielką Rosję” za bardzo umierać mu się nie chce – gdyby było inaczej, Kreml nie certoliłby się z narracją o „operacji specjalnej” i już po pierwszym miesiącu porażek ogłosił wojnę, mobilizację i posłał na południe armię, która zgniotłaby Ukraińców masą. Za „rosyjski styl życia”? Dla wielkomieszczuchów jest on atrakcyjny w połączeniu z elementami kultury Zachodu. Odcięcie od tych ostatnich skutkuje masową emigracją elit z jednej strony, i nieudolnymi zwykle próbami imitowania zachodnich rozwiązań z drugiej („Wujaszki Wanie” i temu podobne pomysły). Za rosyjską prowincję? Fakt, że z głubinki rekrutuje się większość rosyjskich żołnierzy niczego nie przesądza. Poziom życia jest tam dramatycznie niski – stąd bierze się atrakcyjność wojska, dającego sposobność na poprawę losu. Ale ginąć za „nieludzką ziemię”, w której ustęp w domu jest oznaką luksusu? Dać tym ludziom obietnicę poprawy losu i większość bardzo szybko zapomni o „Matuszce Rosji”…

Zatem nie, nie uważam, by nieudolność rosyjskiego żołnierza w obronie kraju była niebezpieczną iluzją. Myślę, że jest całkiem zasadnym założeniem. Niewłaściwe jest za to sugerowanie, że celem Ukraińców jest atak na terytorium wroga. Ukraina nie najechała i nie najedzie Rosji. Ukraina w najlepszym razie chciałaby odzyskać tereny utracone w 2014 roku. Ojczyzny wroga tykać nie zamierza. A Krym to nie rodina, Krym to Ukraina.

—–

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Wyścig

Lend-Lease klepnięty – Joe Biden podpisał dziś dokument, który znacząco ułatwi proces dostaw uzbrojenia dla Ukrainy. W dużym uproszczeniu to reanimowana ustawa z czasów II wojny światowej, a więc prezydencki podpis złożony w sowieckie święto pabiedy ma dodatkowy symboliczny wymiar.

Ale nie symbole są tu najważniejsze, a realne działania. Nie martwi mnie czas potrzebny na implementację zachodniego uzbrojenia – Ukraińcy udowadniają, że szybko się uczą. Nie boję się też scenariusza, w którym gwałtownie ustanie amerykańska pomoc – Waszyngton ma jasny cel – pokonanie Rosji i ocalenie Ukrainy – co do którego za oceanem panuje pełen konsensusu.

Martwię się o wyniki wyścigu, w którym konkurować będzie amerykańska logistyka z rosyjskim pancerno-artyleryjskim walcem. Fakt, że ten drugi ledwie się toczy, nie musi oznaczać, że na końcu okaże się wolniejszy. Zatem – go America, go! Pokaż wolnemu światu, że zasługujesz na miano lidera.

Fot. Ukrainian Memes Forces

Postaw mi kawę na buycoffee.to