Dobro

Mam dziś urodziny, czterdzieste ósme. Gdy przyszedłem na świat w Polsce żyły jeszcze miliony ludzi, dla których II wojna światowa stanowiła osobiste doświadczenie. Nadal było ich mnóstwo, gdy zyskałem zdolność słuchania i rozmawiania o tym największym dramacie w historii ludzkości. Moim świadkiem była przede wszystkim Babcia, przez jakiś czas jej brat – póki neurodegeneracyjne dziadostwo nie odebrało mu mowy, a potem pchnęło w stronę wegetacji. Swoje dorzucali też starsi sąsiedzi, jednak to babcine wspomnienia wywarły największy wpływ i w jakiejś mierze ustawiły moje życie.

Mnóstwo było tych opowieści – i nieważne jak dramatycznych, Babcia relacjonowała je tonem niezwykle rzeczowym. Czasem tylko się zacinała, przerywała rozmowę, do której powrót trwał niekiedy nawet kilka tygodni. Teraz to oczywiste, że chodziło o emocje – ból, złość, niekiedy wstyd – ale jako chłopiec dusiłem w sobie irytację; po prawdzie to do dziś jest we mnie mnóstwo poznawczego głodu i frustracji, gdy z jakichś powodów ktoś lub coś uniemożliwia mi wgląd w pasjonujące historie. Tak czy inaczej nie odpuszczałem, wykorzystując każdą sposobność, by nakłonić do mówienia i wysłuchać seniorkę rodu. W którymś momencie stało się to czymś na miarę obsesji, dotarło bowiem do mnie, że ścigam się z czasem.

Jako dzieciak chodziłem po toruńskich fortach, w których trzymano sowieckich jeńców. Oglądałem ich rysunki na ścianach, uczyłem się rosyjskiego na notatkach i zostawionych tam napisach. Kiedyś zerwałem fragment otynkowania; nie mam pojęcia dlaczego. Kruchy dowód czyjejś historii zmienił się w proszek i pył. A mnie poraziło – doskonale pamiętam fizyczne aspekty tej sytuacji. Poczułem, że krzywdzę jakiegoś Saszę czy Aloszę. Dziś napisałbym o wtórnej wiktymizacji, wtedy tak mądry nie byłem – po prostu zabolała mnie świadomość, że „dokładam” ludziom wcześniej bestialsko zamordowanym przez Niemców. Od tamtej chwili nosiłem w sobie przekonanie o ulotności istnienia, co przełożyło się także na podejście do babcinych opowieści. Zosia nie młodniała; pragnąłem, by żyła 100 lat, ale natura i tak miała moje oczekiwania za nic. Babci coraz trudniej było wracać w przeszłość, a im bardziej nie pamiętała, tym mocnej chciałem dowiedzieć się jak najwięcej – póki jeszcze się dało. Postanowiłem być depozytariuszem tej historii, a potem – gdy ta potrzeba stała się nawykiem – także innych opowieści.

I tak zostało mi do teraz – ale o tym jeszcze później.

Spośród wspomnień Babci jedno szczególnie mocno „pracuje we mnie” do dziś. Gdy zimą 1945 roku sowieci zaczęli boje o Toruń, rodzina Wunderlichów, jak wszyscy sąsiedzi w kamienicy, ukryła się w piwnicy. Gdy działa umilkły i zdawało się, że najgorsze już minęło, Zofia opuściła schronienie. Poszła „na zwiady”. W mieszkaniu na parterze – tym samym, które było dla mnie domem przez ponad 20 lat – natknęła się na sowieckiego żołnierza, szabrownika, który z miejsca się na nią rzucił. „Drań powalił mnie i bił głową o podłogę. Darłam się wniebogłosy, z nadzieją, że ktoś usłyszy i przyjdzie z pomocą”, relacjonowała po latach. Przyszedł, oficer armii czerwonej. Wywlekł swojego na podwórze i zastrzelił. Tak po prostu.

Ów samosąd – akt brutalnej, ale przecież sprawiedliwości – znacząco odbiegał od wydarzeń, których świadkami, uczestnikami i ofiarami stali się wkrótce mieszkańcy toruńskiego Podgórza. Wejście sowietów było niczym karnawał przemocy – rabunku, gwałtu, mordów. Znajomą Babci zastrzelono, bo nie chciała oddać żołdakowi butów-oficerek – pamiątki po mężu, a zarazem idealnego obuwa na srogą zimę. „To był brudny, pijany i dziki motłoch”, wspomnienia krewnej nie odbiegały od powszechnie znanych doświadczeń innych osób, które zetknęły się z radzieckimi wyzwolicielami.

Ale był też ten oficer. I gdy o nim myślę, sądzę, że to za jego sprawą zagnieździł się w mojej głowie archetyp „dobrego ruska”. Mam w swoich powieściach (w „Uwikłanych” i w „Międzyrzeczu”) dwóch takich bohaterów. Oficerów współczesnej rosyjskiej armii – brutalnych, srogich, równolegle do tych cech pielęgnujących poczucie elementarnej sprawiedliwości i przyzwoitości. Lepszych od własnych towarzyszy i stojącej za nimi organizacji. Szukałem takich bohaterów i takich historii, gdy w 2015 roku pojechałem do Donbasu, na „tamtą stronę”. Po co? Wówczas mogła za tym stać rusofilia, z której dopiero później „wyleczyły” mnie rosyjskie zbrodnie w Ukrainie. Nade wszystko jednak robiłem to, co „zawsze”, co stało się paliwem, które pchnęło mnie do Iraku, Afganistanu, a później Ukrainy, „kazało” tam jeździć, gdy dorosłem i nie chciałem już tylko słuchać zamierzchłej historii i w niej jedynie tkwić. Gdy ktoś pragnie szukać dobra w miejscach przesiąkniętych złem, wojna jest idealnym miejscem.

Wiele babcinych opowieści miało ten pierwiastek dobra. Historia o rzucaniu chleba idącym do obozu sowieckim jeńcom – za co groziło rozstrzelanie, a co i tak nie powstrzymało Babci i jej sąsiadów („te bidoki wyglądały na żywe szkielety”), była jedną z takich relacji. Przywodziła mnie do wniosku, że ludzie nie są aż tacy źli – a tego bardzo potrzebowałem. Wciąż potrzebuję – to przekonanie, które mnie stabilizuje. Więc gdy ktoś mnie pyta o wybory zawodowe – o to, po co mi była ta wojenna reporterka – odpowiadam, że dla spokoju ducha. I nie ma w tym przekory, choć owszem, jest paradoks.

Mógłby ktoś zauważyć, że Babcia „sprzedała” mi swoją traumę. Epigenetyka miałaby w tym temacie co nieco do powiedzenia, nauki społeczne również. Jest coś na rzeczy, że traumę się dziedziczy, że za sprawą jakiegoś dziwacznego mechanizmu przechodzi ona z dziadków na wnuki. Odtwarza się i wytwarza na nowo, uzupełnia o świeże treści. Ja swoją matrycę wypełniłem doświadczeniami, które nijak się mają do tego, co przeżyła Zofia – lecz i tak było tego dość, by przez lata bujać się ze stresem pourazowym, a potem depresją. Czego nie piszę w tonie zarzutu wobec przodkini – boże broń! Mam w końcu wolną wolę, a patrząc wstecz, jeśli ktokolwiek ponosi tu odpowiedzialność, to ci, którzy straumatyzowali mi Babcię.

„Obyś synek nie żałował…”, usłyszałem od niej, gdy oznajmiłem po raz pierwszy, że jadę na wojnę. Mimo wszystko nie żałuję.

—–

Urodziny od jakiegoś czasu wprawiają mnie w melancholijny nastrój, skłaniają do podsumowań. Niech wybaczą ci, których zanudziłem – po weekendzie wracam do bieżącego raportowania.

A dziś chętnie przyjmę urodzinowe „kawy”, za które z góry pięknie dziękuję. Za subskrypcje zresztą również, wiadomo wszak, że piszę głównie dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Odpowiednie przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Babcia, pierwsze powojenne lato…/fot. archiwum prywatne

Posłowie

W czasie świąt, i już po nich, dostałem sporo zdjęć, jak to zamieszczone poniżej. „Międzyrzecze” okazało się popularnym prezentem pod choinkę. Super!

Ale ja nie o tym.

Botoksowy car usiłuje sprowokować nas do słownej bitki, redefiniując sens historycznych wydarzeń związanych z wybuchem II wojny światowej. Putin pragnie zszargać opinię Polski i Polaków, co jest jednym z wielu kroków mających doprowadzić do stopniowej izolacji Rzeczpospolitej na arenie międzynarodowej. Od (nie)mądrości polskich władz zależy, czy i na jakich warunkach damy się wciągnąć w tę awanturę.

Jej ostateczny cel, patrząc z perspektywy Moskwy, jest jasny – powrót Polski do rosyjskiej strefy wpływów.

Oczywiście, aby tego uniknąć, trzeba nam czegoś więcej niż sprawnej polityki zagranicznej. Istotne są też kwestie obronności. Piszę o tym w „Posłowiu” do „Międzyrzecza” – czas ujawnić jego obszerny fragment.

Ps. Skróty wynikają z konieczności zachowania w tajemnicy istotnych elementów fabuły.

*         *          *

„My, Polacy, słusznie zarzucamy sobie tkwienie w złudnych nadziejach, w przekonaniu, że „jakoś to będzie”. A zarazem trawi nas czarnowidztwo, sprowadzające się do stwierdzenia, że „nie warto nic robić, bo i tak się nie uda”. Targamy się w tej sprzeczności, umacniając ją fantazmatami, tkanymi z wyobrażeń o własnej wyjątkowości, oraz nieprzemyślanymi działaniami, które stwarzają pozory dbania o narodowy interes.

I tylko czasem coś nam wychodzi, samo z siebie, przypadkiem.

Stawiamy na nieistotne geopolitycznie Węgry, odwołując się do wydumanej przyjaźni. Redukujemy sojusze do współpracy ze Stanami Zjednoczonymi, ignorując emocjonalną niestabilność przywódcy tego kraju. Zbroimy się „po łebkach”, tworząc w armii wyspy nowoczesności, tak od siebie oddalone, że nie sposób sensownie wykorzystać ich potencjału. Oddajemy wojsko w ręce człowieka, który funduje mu koszmarne czystki.

W tym samym czasie, na paradach i w posłusznych władzy mediach, tworzymy złudzenie silnych, zwartych i gotowych, pielęgnując przy tym mit wspaniałej husarii, sarmackiej przeszłości, państwowej potęgi, która zawojowała przed wiekami znaczną część Europy.

I jednocześnie machamy ręką, gdy pytają nas o zachodnie gwarancje bezpieczeństwa. „Będzie, jak było” – mówimy, z masochistyczną lubością wypowiadając frazę, że „oni znów nas zdradzą”. Choć w głębi ducha wierzymy, że jednak nie, bo przecież NATO i Unia Europejska – do których niegdyś przystąpiliśmy – to najsilniejszy militarny sojusz i najmocniejsza gospodarcza wspólnota na świecie.

W tej kompulsywnej autoszarpaninie walimy na odlew we własnych żołnierzy, traktując ich jak darmozjadów, „chłopców napalonych na duże zabawki”. Nieprzydatne zabawki – twierdzimy – bo przecież nie zapewnią nam bezpieczeństwa. Bo największy wróg i tak „nakryje nas czapkami” – tyle ma ludzi i sprzętu. Lepiej więc przeznaczmy publiczne pieniądze na coś bardziej sensownego – na przykład na pięćset plus.

A na Kremlu zacierają ręce…

Nie, nie wierzę, by w najbliższej przyszłości Rosja napadła na Polskę. Lecz przez lata tkwiąc jedną nogą w świecie wojskowych, przyjąłem po części ich punkt widzenia. Jest więc dla mnie jasne, że armia musi sposobić się na rozmaite zagrożenia, także te najgorsze. Rosyjskie, choć relatywnie nieduże, jest jednym z nich.

I trzeba to robić z głową, w oparciu o racjonalne przesłanki – od razu zakładając, że da się zwyciężyć.

„Nadzieja jest w zwycięstwie” – brzmi motto serii Warbook. Nie wspominam o nim przypadkiem, uważam bowiem, że idealnie oddaje istotę rzeczy. Z Rosją można zwyciężyć, można mieć nadzieję na taki sukces. Oczywiście, szyty na miarę – nie chodzi mi o bombastyczne wizje polskiej flagi powiewającej nad Kremlem. „To se ne vrati” – jak mawiają nasi południowi sąsiedzi. Nasze zwycięstwo z Rosją to kraj ocalony przed okupacją. Tylko i aż tyle.

Nie wszystko rzecz jasna da się przewidzieć i nie każde zagrożenie jesteśmy w stanie zniwelować. Federacja to mocarstwo atomowe – o tym zawsze trzeba pamiętać. Stąd nadzieja, nie pewność.

Ta nadzieja winna się zasadzać na mocnych podstawach – najważniejszą z nich jest relatywna siła armii. Nasze wojsko musi być zdolne zadać Rosjanom takie straty, których wizja uczyni wojnę nieopłacalną.

Czy współczesne Wojsko Polskie ma taką moc? Już nie – i winą za to należy obciążyć polityków. Nie tylko tych, którzy rządzą nami w ostatnich latach.

Dziś, bez książkowej „Polisy”, nie dalibyśmy rady. Lecz scenariusz, w którym nie musielibyśmy sięgać po tak drastyczne środki, jest na wyciągnięcie ręki. Polska dysponuje potencjałem ekonomicznym, gospodarczym i intelektualnym na tyle dużym, by w nieodległej przyszłości zapewnić sobie poczucie bezpieczeństwa. (…). Trzeba nam tylko mądrych polityków. I dowódców, którzy nie będą nosić parasoli nad urzędnikami z politycznego nadania, a asertywnie wyartykułują potrzeby armii. I dopilnują ich realizacji.

Czas płynie i nie działa na naszą korzyść. (…)”.

romek

—–
Nz. głównym, ilustracyjnym, zniszczony ukraiński czołg. Okolice wioski Piski, wiosna 2015/fot. własne
Zdjęcie nr 2 – „Międzyrzecze” jako choinkowy prezent/fot. Roman Szaga

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Międzyrzecze”

Dziś jest ten dzień! Na rynku ukazała się moja nowa książka, powieść pt.: „Międzyrzecze”. O czym traktuje? Pozwolę sobie wykorzystać notkę wydawniczą.

Wojny miało nie być. Rosja boryka się z poważnymi problemami, a Polski strzegą sojusze i silna armia. Znamy te argumenty, prawda? A jednak konflikt wybucha. Pancerne zagony wroga przelewają się przez granicę niepowstrzymaną, zdawać by się mogło, falą. NATO nie śpieszy się ze zbrojną interwencją – musi nam wystarczyć wysłany wcześniej sprzęt i szczupły amerykański kontyngent. Czy dodatkowe bataliony Leopardów, kolejne F-16 i pokaźna liczba baterii Patriot pozwolą wygrać tę wojnę? Przetrwać starcie z gigantem? Naczelne dowództwo Wojska Polskiego decyduje się na wdrożenie kontrowersyjnego planu Międzyrzecze…

„Międzyrzecze” to dla mnie swoisty debiut, po raz pierwszy bowiem napisałem o wojnie od początku do końca wymyślonej. Nie zmienia to faktu, że powieść jest mocno zakotwiczona w rzeczywistości…

(i tu znów oddaję głos wydawcy):

…a Ogdowski – z wykształcenia socjolog – pozostał wierny swojemu stylowi narracji. Oglądamy więc wydarzenia z różnych jednostkowych perspektyw, które złożone w całość dają obraz wojny jako doświadczenia granicznego. W ramach którego nie sposób jednoznacznie osądzić poczynań uwikłanych w dramatyczne wydarzenia ludzi.

Wojna wywleka z nas najlepsze i najgorsze cechy, często obie jednocześnie. I tacy są moi bohaterowi – ani dobrzy, ani źli; po prostu, próbujący przetrwać. Jak osoby, które spotkałem na swojej reporterskiej drodze, włócząc się po różnych wojnach i kryzysach.

Szukajcie w dobrych księgarniach, czytajcie i dawajcie znać, co o „Międzyrzeczu” sądzicie.

Postaw mi kawę na buycoffee.to