Rozmach

Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce…

A może jednak nie tak dawno i nie w tak odległej – idzie bowiem o całkiem bieżącą rosyjską narrację propagandową, uskutecznianą nie tylko przez moskali, ale i naszych skarpetkosceptyków. Tworzy ona świat równoległy, w którym niemal wszystko jest na opak lub przynajmniej w istotny sposób różne od tego, co w rzeczywistości. Świat, w którym armia neosowiecka toczy bohaterskie i zwycięskie boje, na razie w obronie, ale niebawem jak nic wykona woltę i przyleje z flanki. Ciekaw jestem, ile w tym dyletanctwa, naiwności i głupoty, ile zaś nikczemnej woli, by brać udział w kremlowskiej dezinformacji? Polityczna hucpa wokół pomysłu zbadania rosyjskich wpływów nie zmienia faktu, że problem istnieje. Że moskale mają u nas nie tylko „twardą” agenturę, ale też spore grono agentów wpływu i rzesze użytecznych idiotów, kolportujących korzystne dla Moskwy treści. Info-sferę już dawno należało poddać weryfikacji, której celem byłoby wyrugowanie prorosyjskich narracji, godzących w polską rację stanu i łamiących praworządność (dość przypomnieć, że popieranie wojny napastniczej jest w Polsce zakazane). No ale władza i służby mają, zdaje się, poważniejsze zmartwienia…

Dość narzekania, przejdźmy do sedna. „Rosyjskie śmigłowce Ka-52 zatrzymały wielką ukraińską kontrofensywę na Zaporożu”, pisze rodzimy wielbiciel ruskiego miru. Zapewniając, że istnieje na ten temat mnóstwo materiałów fotograficznych i filmowych, co jak rozumiem, ma uwiarygodnić przekaz. No więc pogrzebałem od rana pośród tych materiałów, wsparłem się także wiedzą analityków na bieżąco dokumentujących straty obu stron. Nim do tego przejdę, dwie techniczne uwagi. Po pierwsze, z dotychczasowych doświadczeń wynika, że ogólnodostępne filmy i zdjęcia ilustrują mniej więcej dwie trzecie realnie poniesionych strat. Po drugie, historia wojskowości pokazuje, że przy porównywalnym potencjale technicznym zaangażowanych w konflikt armii, strona atakująca ponosi zwykle straty dwu-trzykrotnie większe niż obrońcy.

Przez pierwsze dwa i pół tygodnia czerwca atakujący Ukraińcy stracili na Zaporożu 18 czołgów – tyle samo, ile rosjanie. Mamy tu więc relację strat 1 : 1, nie zaś 3 : 1. Co więcej, większość rosyjskich czołgów (14 sztuk) została zniszczona, połowa ukraińskich wozów mimo trafienia nadawała się do remontu (co niemal na pewno oznacza, że załoga ocalała). Nacierające ZSU po stronie strat zanotować musiały 27 bojowych wozów piechoty, w większości amerykańskich Bradleyów. Lecz tylko jedna trzecia z nich została całkowicie zniszczona – reszta to wozy porzucone na skutek uszkodzenia (najczęściej wywołanego najechaniem na minę). Nie wiem, ile z nich zostało potem odzyskanych i odesłanych na tyły do remontu; na pewno żadna z maszyn nie dostała się w ręce rosjan. Ci zaś w tej kategorii sprzętu utracili 19 wozów, z czego 16 bezpowrotnie (wypalone wraki). Relacja strat – 1,5 : 1 znów daleka jest od typowych norm; przy takim „nakładzie” rosjan, Ukraińcy powinni pozbyć się 38-57 bewupów.

Solidnie oberwały ZSU jeśli idzie o transportery opancerzone, przede wszystkim amerykańskie wozy typu MRAP. Spłonęło ich 25 sztuk, kilkanaście kolejnych zostało uszkodzonych. W tym zakresie brakuje udokumentowanych rosyjskich strat, co nie dziwi, wszak to Ukraińcy byli stroną aktywną i to ich piechotę należało podrzucić do miejsc, z których wyprowadzano ataki. W przypadku rosjan mieliśmy do czynienia przede wszystkim ze statyczną obroną wcześniej przygotowanych linii obronnych – mobilność nie była cechą ich oddziałów, nie licząc przemieszczających się na tyłach rezerw oraz nielicznych jednostek, które przeszły do kontrataku.

Co istotne, większość skasowanych MRAP-ów to zasługa śmigłowców szturmowych Ka-52. Latały one wzdłuż linii frontu, na granicy zasięgu własnych pocisków przeciwpancernych, z odległości 9-10 km rażąc ukraińskie kolumny. Szczwana taktyka, wykorzystująca fakt, że ręczne zestawy przeciwlotnicze mają zasięg o połowę krótszy. Tym niemniej bezkarność rosyjskich pilotów nie trwała długo – Ukraińcy podciągnęli „cięższą” OPL i w ciągu zaledwie sześciu dni (od 12 czerwca począwszy) na ziemię spadło sześć Ka-52. To bez dwóch zdań dobry śmigłowiec, perła w koronie rosyjskiej awiacji. Dzięki zachodniej awionice i zachodnim podzespołom wykorzystywanym w jego precyzyjnej amunicji, mający potencjał, by krzyżować Ukraińcom szyki. Nim zaczęła się inwazja, armia rosyjska miała około 120 takich maszyn, ponad jedna czwarta została już zgruzowana. Dla porządku dodajmy, że pojedynczy Ka-52 wart jest 16 mln dol., strata sześciu to niemal równiutkie 100 baniek. Za tę sumę można by kupić około… tysiąca MRAP-ów (używanych, takich, jakie dostają ZSU).

Jeśli zatem Ka-52 cokolwiek zatrzymały, to efektywność tego przedsięwzięcia jest, delikatnie mówiąc, średniawa. Z pewnością nie zatrzymały ukraińskiej presji, bo walki na Zaporożu trwają. Ale u licha, jakby na te zmagania nie patrzeć, wciąż nie ma w nich rozmachu kontrofensywy, zwłaszcza „wielkiej”. Straty, o których mowa powyżej, tylko potwierdzają doniesienia o ograniczonym charakterze działań. Ze strzępów informacji można wywnioskować, że w walkach wzięły udział elementy sześciu ukraińskich brygad, ale za każdym razem były to wydzielone, najwyżej kilkusetosobowe kontyngenty (kompanie, bataliony). Generał Załużny wciąż oszczędza swoją „żelazną pięść” – elitarne odwodowe jednostki, z których część właśnie się z Zaporoża wyniosła (a może nigdy ich tam nie było?). Czyżby miejsce, w którym się objawią, będzie prawdziwym celem ofensywy? A może nadal jest nim Zaporoże, tylko to, co do tej pory oglądaliśmy (i oglądamy), to ledwie początek rozpisanych na wiele miesięcy działań? Postaram się na te pytania odpowiedzieć w jutrzejszym wpisie.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Michałowi Strzelcowi, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Jakubowi Dziegińskiemu, Radosławowi Dębcowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Mateuszowi Borysewiczowi i Marcinowi Pędziorowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich ośmiu dni: Dominikowi Mytkosiowi, Maksymowi Kammererowi, Jakubowi Kojderowi, Czytelniczce Agnieszce, Andrzejowi Sztukowskiemu, Bogusławowi Węgrzynowi i Zbigniewowi Cichańskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Realia

Poprzestanę na diagnozie, nieznacznie zagłębiając się w szczegóły. Nieznacznie, bo nie zamierzam wychodzić z roli sygnalisty na ścieżkę dostarczyciela argumentów wygodnych dla (pro)rosyjskiej narracji.

Najpierw jednak istotne zastrzeżenie – byłem, jestem i będę zwolennikiem szerokiej pomocy wojskowej dla Ukrainy. O swoich motywach pisałem po wielokroć, poprzestanę więc na wskazaniu najważniejszego w kontekście tego tekstu – wsparcie dla Kijowa to, moim zdaniem, polska racja stanu, jeśli bowiem nie zatrzymamy rosji w Ukrainie, prędzej czy później jej armia spróbuje pójść dalej. Dziś by nie zdołała, jutro pewnie też nie, ale pojutrze (stosuję rzecz jasna umowne kryteria czasowe) nie da się tego wykluczyć. Dziś chroni nas NATO, jutro też, a co będzie potem? Sojusze mają to do siebie, że ich trwałość nie jest dana raz na zawsze. Musimy zatem stworzyć sytuację, w której rosjanie „na wejście” uznają, że atak na Polskę to szaleństwo, do czego wiodą w tej chwili trzy ścieżki – własne zbrojenia, „chuchanie i dmuchanie” na więzi sojusznicze (by jednak się nie rozpadły), oraz pomoc Ukrainie, żeby jak najbardziej, jak najtrwalej pogruchotała rosyjską armię.

Wiem, że jest w tej kalkulacji sporo cynizmu i przedmiotowego podejścia do Ukraińców. Na potrzeby tego wpisu odcinam się od emocjonalnych związków z Ukrainą i pozostaję na gruncie interesów mojego kraju; ostatecznie to one są najważniejsze.

Wojsko Polskie jest obecnie – na koniec stycznia 2023 roku – niczym armia po wojnie. Konflikcie o średniej intensywności, wystarczającej jednak, by móc powiedzieć o poważnym osłabieniu. Kondycja WP to suma kilku procesów, które – chciał pech – zbiegły się w czasie: wsparcia dla Ukrainy, polityki kadrowej ministerstwa obrony, zmian kulturowych przekładających się na stosunek Polaków do armii.

Zacznę od tych ostatnich. W armii coraz mniej się służy; wojsko stało się normalnym zakładem pracy, poddanym regułom rynkowej atrakcyjności. Jeśli suma profitów „nie zgadza się” z wysiłkiem włożonym w ich pozyskanie/utrzymanie – „do widzenia”, mówi jeden z drugim, przedwcześnie zdejmując mundur. Od 1 stycznia 2022 roku do końca stycznia br. ze służby odeszło ponad 13 tys. żołnierzy (ekwiwalent dywizji!) – trzy razy więcej niż wynosi średnia za taki okres z minionych lat. MON chwali się wzrostem stanów osobowych, twierdząc, że w 2015 roku służyło zaledwie 95 tys. wojskowych, a dziś ponad 160 tys., nie wspominając, że porównuje nieporównywalne (do 160 tys. wlicza na przykład żołnierzy WOT-u). Co więcej, odchodzi najbardziej doświadczony personel, którego zastąpienie to długoletni proces. Minister Mariusz Błaszczak ochoczo szafuje argumentem, że w najbliższych miesiącach pozyskamy tysiące żołnierzy dobrowolnej zasadniczej służby wojskowej, tylko co ma taki „szwej” do wojskowego pilota z nalotem kilku tysięcy godzin i uprawnieniami instruktora?

Uziemienie wyższych rangą oficerów lotnictwa to jeden z elementów dziwacznej polityki kadrowej w WP. Do tego typowe dla całych sił zbrojnych awanse biernych, miernych, ale wiernych, w wojskach lądowych tworzenie kolejnego związku taktycznego, gdy nie skończył się jeszcze proces formowania 18. Dywizji, który i tak wydrenował kadry z innych jednostek; przykładów można by mnożyć, większość nie nadaje się na publiczną dyskusję.

Nie dość, że nie ma komu robić, to często nie ma czym. Przekazaliśmy Ukrainie większość naszych zapasów amunicji artyleryjskiej, pozbyliśmy się właściwie nowoczesnej artylerii samobieżnej. Wydaliśmy istotną część obrony przeciwlotniczej (w debacie publicznej jakoś nie odnotowano szczególnie mocno faktu, że do Polski przybyły trzy baterie Patriotów z Niemiec. Ów niemiecki rozmach to nie „gest”, a wynik oceny realnych potrzeb – w zakresie OPL jesteśmy w przysłowiowej dupie i dziś de facto bronią nas Amerykanie i Niemcy). Pozbyliśmy się ponad połowy sprawnych czołgów, których potencjał bojowy był „taki se”, lecz trzeba pamiętać, że wojsko musi się szkolić – choćby dla podtrzymania podstawowych nawyków. My tymczasem funkcjonujemy w realiach, w których przekazany sprzęt nie jest wymieniany w relacji 1:1 na nowy.

Ta wymiana nastąpi, ale będzie rozłożona w czasie. I kosztowna – bierzemy zachodni sprzęt, znacząco lepszy od (po)sowieckiego, ale ma to swoją cenę. I o ile świadomość wydatków jeszcze jakoś funkcjonuje w społecznym obiegu, niewielu zdaje sobie sprawę, w jak licznych obszarach delegowaliśmy obowiązki obronne państwa na sojuszników. To stan na kilka lat, który – z uwzględnieniem wymogu niejawności pewnych spraw – musi być przedmiotem publicznej dyskusji. W jej ramach władze winny zapewnić Polaków, że nic im nie grozi. Nie sloganami, że mamy wojsko „silne, zwarte i gotowe” – bo to kłamstwo – a podkreślaniem wagi, trwałości i skali sojuszniczego wsparcia. Inaczej otworzy się pole dla grającej na egzystencjalnych lękach Polaków prorosyjskiej narracji. Zwłaszcza tej zakamuflowanej, nie wspierającej rosji otwarcie, a pod płaszczykiem troski o „polskie sprawy”. Nie dalej jak wczoraj, w kontekście spekulacji na temat przekazania naszych F-16 Ukrainie, oglądaliśmy popis możliwości takich narratorów. „Rząd PiS chce dokonać kompletnego rozbrojenia Polski!”, alarmował jeden z drugim. „No to już szaleństwo”, napisała jedna z moich Czytelniczek, którą trudno podejrzewać o prorosyjskie sympatie.

– Czy Pana zdaniem, Polska przekaże w przyszłości samoloty F-16 Ukrainie? – spytał mnie dziś dziennikarz Interii.

– Nie chciałbym się bawić we wróżkę, zwłaszcza w odniesieniu do pomocy wojskowej dla Ukrainy, ponieważ mieliśmy już do czynienia z sytuacjami, w której postawy się zmieniały. Niewykluczone zatem, że w przyszłości dojdzie do jakieś symbolicznej partycypacji Polski. Podkreślę jeszcze raz, symbolicznej, ponieważ na więcej nas nie stać – odpowiedziałem.

Dlaczego tak? Mamy na papierze 48 maszyn. Ich sprawność utrzymuje się na poziomie 60-70 proc., a więc lata około 30 samolotów. Efy pełnią dyżury w Polsce, na Słowacji, nad krajami bałtyckimi. W eksploatacji jest mniej niż połowa MiG-ów-29, co nakłada na załogi F-16 konieczność obsługiwania ćwiczeń WP – wszędzie tam, gdzie realizowane są scenariusze współpracy wojsk lądowych z siłami powietrznymi. A zatem Jastrzębie to mocno eksploatowane konie robocze i każde uszczknięcie tego zasobu, nawet o kilka sztuk, wiązałoby się nie tylko z naruszeniem podstaw bezpieczeństwa Polski, lecz miałoby także wpływ na bezpieczeństwo sąsiadów.

„Więksi i silniejsi dostarczą swoich maszyn – wyręczą nas w obowiązkach i zrekompensują ubytki po przekazaniu naszych samolotów na wschód”, do takiego stwierdzenia sprowadza się argumentacja zwolenników opcji „polskie efy dla Ukrainy”. Co do zasady racjonalna, ale zarazem naiwnie ignorująca twarde uwarunkowania ekonomiczne i logistyczne. Nie istnieje „sklep z efami” (czy innym wojskowym sprzętem), gdzie na szybko i po dobrej cenie można sobie zamówić dowolną liczbę maszyn. Wspomniana jakość zachodniej broni, poza windowaniem ceny, sprawia, że jest jej relatywnie mało. A proces produkcyjny skomplikowany i długi. Tymczasem worek z pieniędzmi przeznaczonymi na pomoc dla Ukrainy nie jest bez dna. W przypadku Stanów Zjednoczonych – największego darczyńcy – mówimy o 45 mld dol. na bieżący rok fiskalny. Trudno powiedzieć, ile ta suma wyniesie w przyszłym roku, a decyzje w istotnej mierze zależą od postaw podatników i wyborców. Dowództwo ukraińskich sił powietrznych szacuje potrzeby na poziomie 200 maszyn klasy F-16. Taka pomoc „zeżarłaby” 20 mld dol. Same tylko efy z pakietem uzbrojenia wystarczającym na kilka misji. A gdzie reszta armii i jej potrzeby? Co z czołgami, które są co prawda dziesięć razy tańsze od samolotów, ale potrzeba ich trzy razy więcej? Co z artylerią, amunicją strzelecką, paliwem, wyposażeniem indywidualnym żołnierzy? Czy dałoby się te koszty przerzucić na pozostałych darczyńców? No nie – chyba nikt nie ma co do tego wątpliwości. Skalę i warunki zachodniej pomocy dla Ukrainy wyznaczają Stany Zjednoczone. Ich możliwości.

O tym, że te ostatnie nie są z gumy, świadczy choćby przykład niedawno zatwierdzonej umowy na dostawę 116 Abramsów dla Wojska Polskiego. Będących rekompensatą za przekazane Ukrainie czołgi T-72. Przedmiot transakcji (z odpowiednim pakietem logistycznym), wyceniono na 1,4 mld dol., tylko 200 mln wyłożą Amerykanie, reszta pójdzie z naszych kieszeni. A to naprawdę okazyjny i preferencyjny zakup. Nie łudźmy się, że w przypadku samolotów byłoby inaczej. Lockheed Martin (producent efów) chętnie by nam powetował ubytki powstałe po wysłaniu myśliwców do Ukrainy. Rząd USA pewnie by się do tego interesu dorzucił z jakimś wkładem własnym. Ale nikt nam najnowszych F-16, w zamian za nasze nieco już starszawe, nie sprezentuje. Sprzeda, owszem, tylko czy nas na to stać? W obliczu innych wyzwań, przed jakimi stoi wojsko – nie.

W kwestii pomocy doszliśmy już niemal do ściany. Coś tam jeszcze z posowieckiego lamusa można przekazać – więc przekażmy. Dorzućmy produkowaną na bieżąco „drobnicę” (jak choćby broń strzelecką). Są pomysły, by rozbudować u nas zaplecze produkcyjno-remontowe, działające na rzecz armii ukraińskiej – idźmy w to, przy założeniu, że będzie to sojuszniczy wysiłek. Mało? Rola Polski jako hubu logistycznego tej wojny i tak pozostaje kluczowa – bez naszych portów, lotnisk, linii kolejowych, dróg i poligonów trudno wyobrazić sobie proces dostarczania pomocy (nie tylko materialnej).

Oczywiście, Ukraina powinna dostać F-16 – i to jak najszybciej. I zapewne dostanie, mimo iż Waszyngton na razie mówi „nie” (znamy już ten schemat: nie, raczej nie, być może, raczej tak, tak). Lecz nie będą to samoloty najnowsze czy nawet względnie nowe (jak nasze). Na ukraińskim niebie zobaczymy coś, co będzie kompromisem między wymogami pola walki (koniecznością narzucenia rosjanom jakościowej przewagi), a możliwościami budżetu międzynarodowego projektu o nazwie „wsparcie dla Ukrainy”. Kompromisem, bo samoloty są strasznie drogie.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. F-16 Sił Powietrznych RP podczas misji air policing nad krajami bałtyckimi/fot. Bartek Bera.