Relatywizacja

Na początku sądziłem, że oglądam niechlujną, zaimprowizowaną instalację elektryczną, służącą do poprowadzenia prądu w głąb piwnicy. Jednak maleńkie klemy wieńczące druty nie pasowały mi do tego wyobrażenia. Oklejone przezroczystą taśmą kartoniki również miały się nijak do pierwotnie przypisanej funkcji. Przytwierdzono je do kabli i opisano po rosyjsku. „Usta”, „oczy”, „nos” – każdy kartonik miał swój własny przewód.

– Oni tym torturowali ludzi – odezwał się mój przewodnik.

– Jakich? – spytałem.

– Najpierw nauczycieli, urzędników, miejscową elitę, a potem łapali i przetrzymywali w piwnicy kogo popadnie. Z początku krzywdzili naszych planowo, później chyba tylko dla przyjemności – mężczyzna uśmiechał się smutno.

Nie chciał wchodzić do tej piwnicy. Znał jej przeznaczenie z czasów rosyjskiej okupacji, wszyscy w Cyrkunach je znali. Nieduże pomieszczenie pod budynkiem miejscowej szkoły już w pierwszych dniach „ruskiego miru” przekształcono w katownię. A samą szkołę w koszary. Żołdacy putina zmienili budynek w ruinę wymagającą generalnego remontu. O czym do tej pory nie było mowy, bo większość dzieci rodzice wywieźli do pobliskiego Charkowa lub dalej, a i pieniędzy na odbudowę zwyczajnie brakowało. Pozostała więc szkoła zdemolowana i opuszczona, a piwnicę pod nią szerokim łukiem omijały nawet miejscowe żuliki.

– Trochę strach tu siedzieć – usłyszałem z ust przewodnika.

– Te druty, jeśli rzeczywiście nimi torturowano, to narzędzie zbrodni – zauważyłem. – Ktoś powinien je zabezpieczyć.

– Daj spokój, takich piwnic były w Ukrainie setki… – mężczyzna machnął ręką. Wkurzyła mnie ta nonszalancja, ale nie był to pierwszy raz, kiedy się z nią zetknąłem. Zobojętnienie wspólnoty, z której wywodzą się ofiary, to jeden z efektów skali rosyjskich zbrodni. Jest w Ukrainie sporo pieczołowicie prowadzonych śledztw – zwłaszcza te, w które angażują się podmioty międzynarodowe – ale jest też masa jedynie zarejestrowanych zdarzeń, czemu nie towarzyszy gromadzenie obfitego materiału dowodowego. Wspomniane zobojętnienie to raz, dwa, zapewne nie bez znaczenia jest w tym kontekście wschodnie bałaganiarstwo, wzmocnione wojennym chaosem.

Ale w jednym mój rozmówca miał rację – katowni było w Ukrainie mnóstwo.

—–

Kilkanaście dni temu natknąłem się na rysunek francuskiego satyryka. Przedstawiał on karykaturalne postaci putina i szojgu, wpatrzone w ekran telewizora. „Jak ci Żydzi mogą tak bombardować cywilów w Gazie?”, pytał pierwszy. Na co drugi odparł: „Ale panie prezydencie, to są zdjęcia naszych z Ukrainy…”. Satyra wykrzywia świat, w tym konkretnym przypadku przypisując putinowi naiwność, o którą nie sposób go podejrzewać. Ma bawić – temu zwykle służy owo odkształcenie – a zarazem sygnalizować już całkiem poważne problemy. Wojna w Izraelu spadła rosji niczym gwiazdka z nieba, a jeden z najatrakcyjniejszych wymiarów tego daru ma charakter propagandowy. Determinacja, z jaką Izraelczycy przeprowadzają zbrojną ripostę wobec Hamasu – skutkująca dużą liczną ofiar ubocznych wśród cywilnych Palestyńczyków – służy moskalom do relatywizacji zbrodni popełnionych przez nich w Ukrainie. „Spójrzcie na Żydów. My, w porównaniu z nimi, wcale nie jesteśmy tacy źli/rosjanie wcale nie są tacy źli”, przekonują kremliny i pracujący dla nich aktywiści medialni z innych krajów, także ci z naszego podwórka. Narracja ta – żerując na naiwności użytecznych idiotów, antysemityzmie, ukrainofobii, ale i zupełnie zrozumiałym moralnym oburzeniu (wszak każdego zdrowego psychicznie człowieka oburza widok zabitego dziecka) – zyskuje ograniczoną, ale wcale niemałą popularność. Tymczasem jest niczym innym jak gwałtem na logice, faktach i przyzwoitości.

—–

W październiku 2022 roku rosjanie rozpoczęli – idąc tropem ich propagandy – „bój o ukraińską energetykę”. Już wtedy przekonywali, że uderzenia w elektrownie i sieci przesyłowe to oczywisty sposób prowadzenia wojny, próbując odkleić te działania od etykiety zbrodni wojennej. Tymczasem skazywanie milionów cywilów na głód i chłód JEST zbrodnią wojenną – cywilizowany świat tak to zdefiniował po II wojnie światowej. Atakowanie infrastruktury krytycznej, jeśli nie jest bezpośrednio wykorzystywana przez wojsko, JEST zbrodnią wojenną. Fakt, że w Ukrainie nie udało się osiągnąć deklarowanego celu – nie doszło do złamania woli walki na skutek „przeniesienia kraju w średniowiecze” i masowych zgonów – nie wynika z rosyjskiej dobroduszności. Nie jest przejawem tejże fakt, że naloty w ramach „boju o energetykę” pozbawiły życia „zaledwie” kilkuset cywilnych Ukraińców. Taki wynik to skumulowany efekt rosyjskich słabości – niedostatku środków walki, ich ułomności, niewłaściwego planowania, rozpoznania itp. – oraz ukraińskiej skuteczności – nade wszystko wysokiej jakości obrony przeciwlotniczej, ale i dobrej organizacji pracy, pozwalającej na szybkie, bieżące remonty uszkodzonej infrastruktury. Tym niemniej – raz jeszcze to podkreślę – cele Moskwy były jak najbardziej zbrodnicze.

Wróćmy do początku pełnoskalowej wojny. Dziennikarskie śledztwo 'New York Timesa’ pozwoliło odtworzyć chronologię masakry w Buczy. Dochodzenie oparto o zapisy z kamer monitoringu, treści przechwyconych rozmów telefonicznych rosjan (w tym rozmów prowadzonych z telefonów ofiar), odszyfrowane wiadomości radiowe i zeznania świadków. W okupowanej między 5 a 31 marca 2022 roku Buczy znaleziono łącznie ponad 400 zabitych cywilów. Mordercami z ul. Jabłońskiej – gdzie było szczególnie dużo ofiar – okazali się żołnierze 234. Pułku Desantowo-Szturmowego z Pskowa, elity rosyjskiej armii. Zidentyfikowano ich na podstawie sprzętu, naszywek, radiowych kodów czy tak banalnych z pozoru danych jak oznaczenia skrzynek amunicyjnych (z NYT współpracowali eksperci z Instytutu Studiów nad Wojną). „Zbrodnia w Buczy była częścią celowego i systematycznego, bezwzględnego aktu zabezpieczenia drogi do Kijowa”, napisano w raporcie. Żołnierze „przesłuchiwali i strzelali do nieuzbrojonych mężczyzn w wieku poborowym i zabijali tych, którzy stanęli im na drodze, niezależnie od tego, czy były to rodziny z dziećmi próbujące wydostać się z miasta, miejscowi wychodzący do sklepu, czy po prostu jadący do domu na rowerze”.

Wiosną br. opublikowano raport komisji dochodzeniowej Rady Praw Człowieka ONZ. Wyszczególnia on cały katalog zbrodni popełnionych przez rosję: umyślne zabójstwa, ataki na ludność cywilną, nielegalne przetrzymywanie ludzi w niewoli, gwałty i przymusowe deportacje dzieci. „Wiele umyślnych zabójstw, przypadków nielegalnego pozbawiania wolności, gwałtów i aktów przemocy seksualnej nastąpiło podczas przeszukań domów, których celem było znalezienie członków ukraińskich sił zbrojnych lub broni”, stwierdza raport. Samowolnie więzieni ludzie byli często przetrzymywani przez rosyjskie siły zbrojne w fatalnych warunkach w przepełnionych celach. „W jednym przypadku dziesięcioro starszych ludzi zmarło z powodu nieludzkich warunków w piwnicy jednej ze szkół, a inne więzione osoby, w tym również dzieci, musiały dzielić to samo pomieszczenie z ciałami zmarłych”. Podczas gwałtów członków rodziny, także tych najmłodszych, zmuszano do oglądania zbrodni.

—–

Według najnowszych danych Biura Wysokiego Komisarza ONZ ds. Praw Człowieka, od początku inwazji rosji na Ukrainę zginęło ponad 9 tys. cywilów, a blisko 16 tys. zostało rannych. W raporcie podkreśla się, że rzeczywiste liczby ofiar cywilnych są znacznie wyższe, należy bowiem wziąć pod uwagę opóźnienia w otrzymywaniu informacji z miejsc, w których toczą się walki oraz fakt, że wiele doniesień jest wciąż niepotwierdzonych. Dotyczy to w szczególności Mariupola, Lisiczańska, Popasnej i Siewierodoniecka, miast okupowanych przez rosjan, którzy odmawiają przekazywania szczegółowych danych. Zachodnie agencje wywiadowcze szacują – w oparciu na przykład o dane z obserwacji satelitarnej – że tylko w Mariupolu zginęło co najmniej 20-25 tys. cywilów. Do takich wniosków przywodzi m.in. analiza przyrostu obszarów przeznaczonych na pochówki. W związku z tym ogólna liczba ofiar cywilnych może być nawet siedem razy wyższa. I oczywiście, część z tych osób mogła zginąć bezpośrednio na skutek działań armii ukraińskiej. Ale obrońcy Mariupola nie musieliby się bronić, gdyby nie zostali napadnięci. Nie ryzykowaliby życiem cywilów, gdyby rosjanie pozwolili mieszkańcom wyjść z miasta – na co moskale przystali dopiero po pewnym czasie, wcześniej strzelając do kolumn uciekinierów. Niezależnie od przebiegu pojedynczych incydentów, odpowiedzialność za wszystkie śmierci spoczywa na rosji.

To rosja wreszcie ponosi odpowiedzialność za śmierć ćwierci miliona żołnierzy (z czego dwie trzecie własnych) i rany kolejnych ponad 300 tys. (w tym 120 tys. Ukraińców). Tak, takie są statystyki tej wojny. I nie umniejszą ich zabiegi typu „a w Gazie i Izraelu przez miesiąc zginęło 10 tys. ludzi”. Nie wiem, czy rzeczywiście aż 9 tys. Palestyńczyków straciło życie po 7 października br. (Izrael zgłasza śmierć 1,3 tys. własnych obywateli). Mam mocno ograniczone zaufanie do danych napływających z Gazy, niemniej gęstość zaludnienia, gęstość zabudowy, jej fizyczne zintegrowanie z infrastrukturą Hamasu (podwójne zastosowanie szkół, szpitali, piekarni itp., będących zarazem koszarami, pozycjami obronnymi czy magazynami amunicji), oraz intensywność izraelskiego ostrzału skłaniają mnie do wniosku, że ofiar musi być dużo. To oczywisty humanitarny dramat, z którym, mimo wielkiej sympatii dla państwa żydowskiego, nie zamierzam dyskutować. Ale nie stanowi on pretekstu do wybielania rosjan, nie jest dla nich okolicznością łagodzącą czy powodem amnestii. Co się stało, już się nie odstanie – odebranych przez moskali i za ich sprawą żyć, nic nie wskrzesi. Kara zatem musi być, także w postaci napiętnowania rosji i rosjan.

A teraz wyobraźmy sobie armię federacji wysłaną nie do rozległej i słabo zaludnionej Ukrainy, a do niewielkiego ludzkiego mrowiska, jakim jest Gaza. Armię zdemoralizowaną, pochodzącą ze społecznych dołów, nawykłą do nieuzasadnionej przemocy, pielęgnującą etniczne uprzedzenia. Dowodzoną przez nieudolnych generałów, nieporadną taktycznie, z powodu technologicznego zapóźnienia i braku precyzyjnej amunicji strzelającą wagonami pocisków. Gdybanie, za którym sam nieszczególnie przepadam, ale warto taki eksperyment myślowy przeprowadzić. Warto też – już na koniec – zwrócić uwagę na wymiar informacyjny i społeczny konfliktu na Bliskim Wschodzie, na to, jak rezonuje on w krajach Zachodu. Wiele wiodących mediów nie szczędzi Izraelowi krytyki, podobne słowa padają z ust polityków, liderów opinii, przedstawicieli elit, mas zwykłych ludzi, którzy wychodzą na ulice. Nie przeszkadza to Moskwie i jej propagandzistom w formułowaniu zarzutów „zachodniej hipokryzji”, co jest zarówno krytyką, jak i sposobem na wykazanie własnej wyższości. No więc w kontekście tej wyższości chciałbym Wam przypomnieć, że w rosji mówienie o zbrodniach armii rosyjskiej jest surowo karane – więc się o tym nie mówi. Ba, nawet masowych wystąpień propalestyńskich w tym kraju nie było, bo władza boi się antywojennych protestów, nawet zgodnych z jej oczekiwaniami. Spec-operacja to nie wojna, ale wiadomo, licho nie śpi…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. szkoła w Cyrkunach. Opisana piwnica znajduje się w starej części kompleksu, w widocznym na pierwszym palnie czerwonym budynku/fot. własne

Statystyka

„Śmierć jednego człowieka to tragedia, śmierć milionów ludzi to statystyka”, miał podobno powiedzieć Józef Stalin. Miał, bowiem brakuje dowodów, że zdanie to kiedykolwiek sowiecki przywódca wypowiedział publicznie, bądź zostało przez niego zapisane. Wiadomo za to, że takiego sformułowania użył w jednym z esejów z końca lat 30. XX wieku Kurt Tucholsky, niemiecki pisarz i dziennikarz. A 20 lat później słowa te – w odniesieniu do pierwszowojennych rzezi – wykorzystał jego słynny rodak, Erich Maria Remarque, w powieści pt.: „Czarny obelisk”. Niemniej w potocznym przekonaniu zacytowana fraza funkcjonuje jako stalinowska, co nie dziwi zważywszy na fakt, jak dobrze oddaje sposób myślenia największego ludobójcy w historii. Po prawdzie jednak nie tylko jego – wystarczy odseparować pogardę dla ludzkiego życia, a odsłoni się uniwersalny mechanizm adaptacyjny, definiujący społeczną percepcję śmierci. O którym chciałbym napisać w kontekście rosyjsko-ukraińskiej wojny i jej zatrważających statystyk.

Zacznę właśnie od nich. Kilkanaście dni temu „New York Times” – powołując się na źródła w amerykańskiej administracji i wywiadzie – podał sumaryczne szacunki dotyczące strat obu stron. Między końcem lutego ub.r. a końcem lipca br. zginęło i zostało rannych niemal pół miliona ludzi. A to dane dotyczące wyłącznie personelu wojskowego; NYT nie pisze o cywilach, których liczbę władze ukraińskie szacują na około 50 tys. zabitych i drugie tyle rannych (brak dostępu do terytoriów okupowanych uniemożliwia podawanie pełnych statystyk). Wracając do żołnierzy – rosjanie stracili ich… 290 tys., z czego 120 tys. to polegli. Armia ukraińska odnotowała ubytki w postaci 70 tys. zabitych i 100 tys. rannych, przy czym straty ZSU zaczęły gwałtownie rosnąć po rozpoczęciu kontrofensywy na Zaporożu.

460 tys., a miesiąc później pewnie już pół miliona wyeliminowanych z walki żołnierzy – stąd użyte przeze mnie określenie „zatrważające”. Każdy z tych zabitych i rannych ma co najmniej kilkunastu krewnych różnego stopnia oraz kilka osób określanych mianem przyjaciół/bliskich znajomych. W przypadku Ukrainy może to oznaczać, że w każdej rodzinie, w każdej grupie towarzyskiej była osoba, która zginęła lub została ranna na wojnie. Zresztą, nie musimy wcale spekulować. Pod koniec maja br. Kijowski Międzynarodowy Instytut Socjologiczny (KMIS) przeprowadził badania wśród Ukraińców. Wynika z nich, że aż 78 procent mieszkańców kraju ma krewnych lub przyjaciół, którzy zostali ranni bądź zabici w wyniku rosyjskiej inwazji. 64 proc. zaś co najmniej jednego krewnego lub przyjaciela, który został ranny. Innymi słowy, wojna z rosją jest tragicznym przeżyciem zbiorowym dla większości naszych sąsiadów.

A dla rosjan? Nawet jeśli rosyjskie instytuty badawcze zajmują się omawianą problematyką, dane na ten temat nie są publikowane. Spróbuję to jakoś obejść. W federacji żyje ponad 140 mln osób, trzy razy więcej niż w Ukrainie (przed wojną). Z drugiej strony, straty wojskowe rosjan są wyższe o blisko 40 proc. Z jeszcze innej strony patrząc – badania KMIS nie rozróżniały ofiar na cywilne i wojskowe, co miało wpływ na ostateczny wynik (odsetek badanych, którzy kogoś stracili), tymczasem rosjanie w zasadzie nie odnotowują strat wśród ludności cywilnej. Za to ich ubytki wojskowe (290 tys.) i tak są wyższe – choć nieznacznie – od całościowych kosztów ludzkich Ukrainy (270 tys.). W oparciu o te dane można przyjąć, że poczucie straty (i krzywdy wynikłej ze świadomości, że ktoś bliski został ranny), dotyka podobną liczbę osób (w wartościach bezwzględnych), jak w przypadku Ukraińców.

Społeczne echo tych strat pozostaje jednak istotnie niższe, bo rosjan jest trzy razy więcej. Z pomocą może nam tu przyjść tzw.: liczba Dunbara. Określająca górny pułap trwałych więzi, w jakie maksymalnie jest w stanie wejść przedstawiciel danego gatunku. Dla człowieka liczba Dunbara wynosi 148. Innymi słowy, człowiek jest w stanie podtrzymywać relacje ze 148 innymi ludźmi. Jeśli ów wskaźnik przemnożymy przez 290 tys., zyskujemy wynik na poziomie niemal 43 mln – tylu rosjan (maksymalnie, wszak część relacji żołnierzy-ofiar najpewniej się zazębia), jedna trzecia populacji, może mieć/znać kogoś, kto został zabity lub ranny.

Ale to tylko przybliżony szacunek, nieuwzględniający faktu, że rosja jest ogromna i w relacji do obszaru nisko zaludniona – zatem członkowie małych społeczności niekoniecznie mają szansę na podtrzymanie prawie 150 trwałych relacji. Są wreszcie rosjanie społeczeństwem o dramatycznie niskim wskaźniku zaufania społecznego, co przekłada się na ilość, jakość i charakter relacji z innymi. Dodajmy do tego inne, komplikujące sprawy fakty. Jest federacja państwem systemowo rasistowskim, co w tym konkretnym kontekście oznacza, że na wojnę – przede wszystkim w roli armatniego mięsa – wysyłani są przedstawiciele mniejszości etnicznych. Odsetek moskwian i petersburżan, którzy zostali zmobilizowani i wyzionęli ducha lub stracili zdrowie, jest dużo mniejszy niż w przypadku społeczności buriackich, kałmuckich czy kaukaskich. Za Uralem są wioski, gdzie wojna zabrała i okaleczyła dwie trzecie męskiej populacji w wieku produkcyjnym. Tam percepcja strat jest inna, ich dotkliwość znacząco wyższa, stały się bowiem dramatem całej społeczności.

Zbyt małej jednak, by w wielkiej rosji cokolwiek zmienić. Dlatego choć straty są ogromne, wywołane przez nie skutki psychologiczne zapewne nie będą miały wpływu na determinację rosyjskich władz. Nie dlatego, że „ruscy są jacyś inni”. Rozwijając tę myśl, sięgnę do naszej historii, nieodległej, związanej z pandemią. Przyniosła ona Polsce niemal ćwierć miliona ponadnormatywnych zgonów. W liczbach bezwzględnych (i w podobnym czasie!), był to dramat porównywalny z tym, czego doświadcza Ukraina na skutek rosyjskiej inwazji. Tymczasem taki obraz pandemii coraz bardziej zaciera się w zbiorowej pamięci Polaków. Bardziej pamiętamy dotkliwość zakazów, szurię, ekonomiczne konsekwencje lockdownów. Umyka straszliwy fakt, że wirus zabił nam dziadków i babcie, że całe pokolenie osób w podeszłym wieku umarło w – jak to ujął jeden z lekarzy – „ciszy i samotności”. Jako społeczeństwo przeszliśmy nad tym do porządku dziennego. Dlaczego więc rosjanie mieliby nie przejść?

Ale! Ale należy wskazać różnicę. Pandemia zabiła nam ludzi, z których spora część już wcześniej pozostawała „niewidzialna”. Schorowana, upośledzona ruchowo, zamknięta w domach starców. Kto nie stracił dziadka lub babci (wiem, umierali i młodsi, ale chodzi mi o statystyczną większość), ten mógł nie zauważyć spustoszenia, jakie wywołał wirus. Inaczej też przeżywa się żałobę po utracie bliskiej osoby w zaawansowanym wieku, której śmiertelna choroba zabrała kilkanaście miesięcy, może kilka lat. Inaczej, gdy zmarły – jak to zwykło się mówić – „miał przed sobą całe życie”. Byłem kilka lat temu w domu rodziców, których 20-letni syn poległ w Iraku w 2004 roku. Dwanaście lat po tej tragicznej śmierci państwo ci mieli w salonie ołtarzyk poświęcony dziecku. Palili tam świeczki, kładli świeże kwiaty, de facto wciąż byli w żałobie.

I pewnie w takiej żałobie jest część rodzin 120 tys. zabitych rosjan. I może nie tyle to, co skutki ekonomiczne tak licznej straty wpłyną na dalszy bieg wojny. Skrócą ją, o czym w kolejnej części tekstu.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Blok mieszkalny w Izjumie. Dobrze ilustruje rujnujący wpływ wojny na życie zwykłych ludzi…/fot. własne

Cicho…

„Czasem tylko popłaczesz cicho…”.

Wstrząsający zapis, choć pozbawiony dosadności. Króciutki, a jakby człowiek obejrzał dwugodzinny film. Z czysto reporterskiego punktu widzenia, doskonały przykład, że czasem niewiele trzeba, by stworzyć materiał, który – jak to się mawia w zawodowym żargonie – sadza na dupie.

I te ptaki w tle…

Dwa dni temu Facebook przypomniał mi wpis sprzed ośmiu lat. Relacjonowałem wówczas podróż pociągiem z Kramatorska do Dnipro, słowa, które padły z ust jednej ze współpasażerek: słońce świeci, ptaszki śpiewają, ludzie się zabijają.

Posadziły mnie one na dupie i czuję ich ciężar do dziś.

W tym filmie autorstwa współpracownicy „New York Timesa” nie ma słońca. A zabijanie i śmierć symbolizuje ścierka, którą mężczyzna ze zdjęcia myje zakrwawione wnętrze wozu.

– Czasem tylko popłaczesz cicho – mówi bohater mini-reportażu.

Spocznij, można popłakać…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Screen z filmiku

Ewakuacja

Na froncie bez zmian – trwa bezkompromisowa obróbka „mobików”. Najświeższe doniesienia rosyjskiej opozycyjnej prasy mówią na przykład o zagładzie całego batalionu świeżo powołanych rekrutów, posłanego na ługańszczyznę. Do „rzeźni” (dosłowny cytat) doszło w pobliżu miejscowości Makijiwka, o czym opowiadał dziennikarzom redakcji „Wiorstka” Aleksiej Agafonow, jeden z ocalałych.

Poborowych z Woroneża i okolic wysłano na front w nocy z 1 na 2 listopada. Żołnierzom rozkazano się okopać.

– Na cały batalion dostaliśmy trzy łopaty i żadnego zaopatrzenia. Do świtu jak mogliśmy, tak zaryliśmy się w ziemię – relacjonuje Agafonow.

Nad ranem zagrzmiała ukraińska artyleria, której ostrzał sprowokował oficerów do… ucieczki (porzucanie oddziału w obliczu nawały to powtarzający się w wielu relacjach „mobików” motyw, fatalnie świadczący o jakości rosyjskiej kadry dowódczej). W ciągu kilku godzin z 570 ludzi przy życiu pozostało 41. Resztki batalionu rozpierzchły się, Agafonow uciekł do pobliskiego Swatowa. Z jego opowieści wynika, że po drodze natknął się na wiele grup maruderów z kolejnych zdziesiątkowanych oddziałów. Z innych doniesień wiadomo, że w okolicy, w podobnych okolicznościach, rosjanie stracili wcześniej co najmniej dwa bataliony.

Część uciekinierów się ukrywa, lokalne dowództwo bowiem skleca naprędce nowe oddziały, składające się z żołnierzy z rozbitych jednostek – i posyła je na front, do łatania dziur.

Zdesperowani wojskowi alarmują rodziny – ci z Woroneża skłonili bliskich do protestu przed miejscową prokuraturą. Matki i żony domagały się informacji o losie swoich mężczyzn.

– Przez telefon wojenkomitet opowiada, że chłopcy są cali i zdrowi. Jacy u licha zdrowi, jak ich tam wszystkich pozabijało! – „Wiorstka” cytuje Oksanę Chołodową, matkę jednego z żołnierzy.

Tymczasem z danych ukraińskiej armii wynika, że tylko podczas minionej doby zginęło kolejnych 490 rosjan…

—–

Ale i z Kijowa płyną hiobowe wieści – władze 3-milionowej metropolii mówią o coraz bardziej prawdopodobnej ewakuacji mieszkańców. Kreml wetuje sobie porażki na froncie atakowaniem ukraińskiej infrastruktury energetycznej. Nie licząc broni jądrowej, obecnie to w zasadzie jedyna rosyjska przewaga – możliwość uderzenia rakietowego z głębokiego zaplecza, nośnikami (samolotami, okrętami) będącymi poza zasięgiem Ukraińców. To również – o czym nie raz już pisałem – wojenna zbrodnia, skutkiem takich ataków jest bowiem pozbawienie ludności cywilnej dostępu do elektryczności, ogrzewania i wody. Przysłowiowe „branie głodem i chłodem” ma rzecz jasna złamać Ukraińców, kalkulują na Kremlu.

W kijowskim merostwie nie zasypiają gruszek w popiele. „W związku ze zniszczeniem w wyniku rosyjskich nalotów 40 proc. infrastruktury energetycznej kraju, zaczęto planować ewakuację”, donosi „New York Times”. Wedle ustaleń renomowanej gazety, urzędnicy w Kijowie dowiedzą się z 12-godzinnym wyprzedzeniem, że sieć energetyczna jest na skraju awarii.

– Jeśli dojdzie do tego punktu, zaczniemy ewakuację – mówi NYT Roman Tkaczuk, dyrektor do spraw bezpieczeństwa kijowskiego urzędu miasta. Tkaczuk zaznaczył, że obecnie sytuacja jest opanowana, może się to jednak szybko zmienić, jeśli podstawowe usługi przestaną być dostępne. Dodał, że jeśli nie będzie prądu, nie będzie też wody.

—–

Wizja exodusu mieszkańców Kijowa paraliżuje wyobraźnię. Warto podkreślić, że mówimy o stolicy, gdzie funkcjonują państwowe urzędy, niezbędne do zarządzania krajem w stanie wojny – ich pracownicy z pewnością nigdzie się nie ruszą (a system kierowania państwem dysponuje odpowiednim techniczno-infrastrukturalnym zapleczem). To samo tyczy się dowództw. W mieście funkcjonują strategiczne przedsiębiorstwa – póki będą mogły pracować, póty ich personel zostanie na miejscu. Z przyczyn oczywistych nigdzie nie ruszy się kijowski garnizon, zostaną też policjanci (ktoś musi pilnować pozostawionego dobytku). Wykluczeń zapewne byłoby znacznie więcej, zatem apokaliptyczne wizje całkiem wyludnionego miasta nie mają szansy się spełnić.

W przeszłości mieliśmy do czynienia z podobnymi sytuacjami. 1 września 1939 roku (a więc na dwa dni przed wypowiedzeniem przez Wielką Brytanię wojny Niemcom), na Wyspach rozpoczęła się masowa ewakuacja ludności cywilnej, przede wszystkim dzieci. W ciągu zaledwie czterech dni (!) z największym miast – głównie z Londynu – wywieziono na wieś prawie dwa milionów osób. Metropolie – zakładano – znajdą się w zasięgu niemieckiego lotnictwa, co zresztą potwierdziło się wiosną kolejnego roku. Gdy zaczęła się bitwa o Anglię, ruszyła następna fala ewakuacji, ostatnia miała miejsce w końcowym okresie wojny, gdy brytyjska stolica stała się celem ostrzałów przy użyciu hitlerowskich „cudownych broni”.

Znamy też przypadki zaniechań, jak choćby postępowanie sowieckich władz z czasów niemieckiej blokady Leningradu z lat 1941-44. Na skutek działań wojennych w potrzasku znalazło się około 2,8 mln cywilów (2,5 mln w samym mieście). Według prof. Nikity Łomagina z Petersburskiego Uniwersytetu Państwowego, znawcy tematu blokady, leningradczyków pozostawiono samych sobie, a władze „nie przewidziały, nie przekonały, nie zorganizowały, w końcu nie zmusiły najsłabszych mieszkańców – kobiety, dzieci, osoby w podeszłym wieku – do opuszczenia miasta” (cytat za miesięcznikiem Focus). Powodów zaniechania było mnóstwo, wiodące zaś – typowo sowieckie bałaganiarstwo i zła wola Stalina, który nie chciał poddawać Leningradu – miejsca narodzin rewolucji – ewakuację postrzegając jako wstęp do kapitulacji. Powszechny głód i paskudny chłód z zimy 1941-42 roku sprawiły, że wiosną, po niewczasie, sowieci rozpoczęli wywózkę cywilów. Tym niemniej setki tysięcy ludzi jej nie doczekało (w trakcie całej blokady zginęło milion mieszkańców, wedle oficjalnych danych 650 tys. Tylko 16,5 tys. zmarło na skutek bombardowań i ostrzału artyleryjskiego; resztę „strawił” głód i choroby).

Oczywiście, Kijowowi nie grozi los Leningradu, lecz widmo katastrofy humanitarnej sprawia, że trzeba myśleć o „planie B”.

—–

Jak uniknąć ewakuacji? Uszczelnienie ukraińskiej obrony przeciwlotniczej – co sukcesywnie następuje – to zaledwie półśrodek. Wyeliminować należy przyczyny – w tym przypadku zmusić rosjan do zaniechania ostrzałów i niszczenia infrastruktury krytycznej. Możliwości Ukraińców są tu mocno ograniczone, piłeczka de facto jest po stronie Zachodu. Chyba nadszedł czas skorzystania z innej niż sankcje, ekonomicznej formy nacisku. Każdy atak winien się spotkać ze znaczącym przepadkiem – oczywiście na rzecz Ukrainy – części rosyjskich aktywów zamrożonych w zachodnich instytucjach finansowych. Jest ich tam co najmniej 300 mld dol., byłoby więc z czego kroić.

Ale trzeba też Ukraińcom dać odpowiednie narzędzia militarne. Pora skończyć z „polityką krótkiego zasięgu” i dostarczyć armii ukraińskiej systemy rakietowe zdolne do rażenia celów w głębi rosji. Nie namawiam do odwetowych ostrzałów miast; Ukraińcy cywilów nie zabijają i niech tak pozostanie. Ale przekopanie infrastruktury militarnej na głębokim zapleczu mogłoby mieć daleko idące skutki psychologiczne. Jak pokazują historie żon i matek „mobików”, oddech wojny mobilizuje rosjan do działania. Nie wiem, czy ten protest nabierze odpowiedniej masy krytycznej. Wiem za to, że rosja to państwo z kartonu i że obnażenie kolejnej słabości tego niby-mocarstwa może uruchomić efekt domina. W rosyjskim pasie przygranicznym – póki co symbolicznie atakowanym przez ukraińskie rakiety i drony – nastroje już dziś są fatalne. Pociski na bloki nie spadają, a na obiekty wojskowe, lecz i tak ludzie zwyczajnie się boją. I są źli, że muszą się bać. A niechby ta fala poszła wyżej, w głąb rosji…

—–

Nz. Zniszczona w rosyjskim ataku rakietowym kamienica w Kijowie/fot. Witalij Kliczko

Szanowni, jeśli chcecie mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książek – będę szczerze zobowiązany. Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

– wystarczy kliknąć TUTAJ –

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Presja

Poproszono mnie o komentarz w sprawie sensacyjnych doniesień „New York Timesa” dotyczących okoliczności śmierci Darii Duginy. Niezorientowanym pokrótce zrekapituluję: otóż z ustaleń amerykańskich dziennikarzy wynika, że za sierpniowym zamachem stoją ukraińskie służby specjalne. Rzeczywistym celem miał być Aleksander Dugin, ale zbieg okoliczności sprawił, że to nie on, a jego córka wsiadła do auta, w którym podłożono bombę. Waszyngton nie miał pojęcia o tej operacji, gdyby znał plany, byłby jej przeciwny, nie akceptuje bowiem takich działań – relacjonuje rozmowy z przedstawicielami administracji i wywiadu NYT. Kijów miał zostać przez Biały Dom „upomniany”, choć cytowany w tekście Mychajło Podolak – bliski współpracownik Wołodymyra Zełenskiego – obstaje przy twierdzeniu, że Ukraina nie ma ze sprawą nic wspólnego.

– Chcę jeszcze raz podkreślić, że każde zabójstwo podczas wojny w danym kraju musi mieć jakiś praktyczny wymiar. Musi służyć określonemu celowi – taktycznemu lub strategicznemu. Osoba taka jak Dugina nie mogła być strategicznym ani taktycznym celem dla Ukrainy – odpowiedział reporterom Podolak. Zapytany, o jakie cele w rosji chodzi, odparł: – Mam na myśli współpracowników i przedstawicieli rosyjskiego dowództwa.

„Od początku wojny Ukraina wielokrotnie udowadniała, że ​​jest zdolna do sabotażu na terenie Rosji, ale zabójstwo Duginy, jeśli informacje się potwierdzą, można uznać za najśmielszą operację tego typu. Pokazuje, jak blisko ukraińskie agencje wywiadowcze mogą zbliżyć się do rosyjskich osobistości”, pisze renomowany dziennik.

I jeszcze jedna uwaga tytułem wprowadzenia – de facto metodyczna. W wydanej przed trzema laty powieści pt.: „Międzyrzecze”, poświęconej hipotetycznej wojnie polsko-rosyjskiej, zawarłem istotny fragment dotyczący terroryzmu państwowego. Nie wszyscy tu obecni książkę znają, zatem by nie zdradzać suspensu napiszę tylko, iż chodzi o serię działań podjętych przez polskie służby na terytorium rosji, w efekcie których następuje zawieszenie broni, a później wycofanie się rosyjskiej armii z zajętych regionów Rzeczpospolitej. Nie jest to „czysta” operacja, przeciwnie. Gdy wpadłem na ów fabularny pomysł, wydał mi się nie tylko logiczny (w sensie, mogący poskutkować opisanym finałem), ale i czułem, że jest on zgodny z moim sumieniem. Uważam bowiem, że z etycznego punktu widzenia, zaatakowane przez znacząco silniejszego wroga państwo ma prawo sięgać po ekstraordynaryjne rozwiązania, także terrorystyczne (z wyczuciem rzecz jasna, by sobie bardziej przez to nie zaszkodzić). Temu przekonaniu dałem wyraz w podtytule „Międzyrzecza”, który brzmi następująco: „Cena przetrwania”. Wyraźnie to podkreślę: gdy na szali jest wolność czy wręcz biologiczne przetrwanie wspólnoty, nie oburzą mnie „niehonorowe” metody. I bazując na takim przekonaniu podchodzę do sprawy śmierci Duginy oraz ustaleń amerykańskiego dziennika.

NYT to solidna firma – teksty tej gazety są rzetelne, oparte o wiele źródeł poddanych krytycznej analizie i krzyżowym weryfikacjom. Jeśli NYT coś ustala, zwykle nie odbiega to od prawdy. Przyjmuję zatem za bardzo prawdopodobne, że Ukraińcy chcieli zabić Dugina, ale wyszło, jak wyszło. Przyznam, iż dla mnie był to trzeci w kolejności możliwy scenariusz – bardziej prawdopodobne wydawało mi się, że putinowskiego ideologa „odwalić” chcieli sami rosjanie, by po zrzuceniu winy na Ukraińców zdobyć pretekst dla bardziej zdecydowanych działań na froncie. Nieco tylko mniej prawdopodobna opcja zakładała, że wybuch na podmoskiewskiej autostradzie to efekt wewnętrznych porachunków między rosyjskimi nacjonalistami; to środowisko na poły przestępcze, z rozmaitymi biznesami – Dugin mógł kogoś mocno zdenerwować/wejść komuś w szyki. Chciano go więc zabić albo nastraszyć zabijając mu córkę. Wątek ukraiński był dla mnie czysto teoretyczną możliwością.

Tym niemniej zakładałem, że może to być sygnał wysłany przez Kijów Moskwie (który byłby bardziej czytelny, gdyby zabito ojca, nie córkę). Moskwie rozumianej jako rosyjska elita państwowa i wojskowa. „Uważajcie, bo mamy długie ręce”. Może była to akcja w odpowiedzi na powtarzające się próby zamachu na prezydenta Zełenskiego, a może element szerzej rozumianej wojny psychologicznej, zorientowanej na paraliż rosyjskich ośrodków władzy. A może jedno i drugie.

Od końca sierpnia sytuacja rosyjskich wojsk uległa dramatycznemu pogorszeniu. Gdzie nie spojrzeć są w odwrocie, a w najlepszym razie w defensywie. Staje się coraz oczywistsze, że konwencjonalnymi środkami walki rosja tej wojny nie wygra, a najprawdopodobniej sromotnie ją przegra. Pojawiają się zatem elementy atomowego szantażu, skierowanego zarówno do Ukrainy (z przesłaniem „przestańcie walczyć, bo…”) oraz do Zachodu („przestańcie ich wspierać, bo…”). Moskwa uruchomiła całą kampanię dezinformacyjną, której celem jest wywołanie powszechnego lęku przed skutkami atomowej eskalacji – aktywność (por)rosyjskich trolli, wieszczących rychłą zagładę, gdy „durny Zachód sprowokuje rosję”, obserwowana jest i w naszej infosferze. Wszystko rzecz jasna po to, by poprzez wywołanie społecznego niepokoju, wpłynąć na decyzje zachodnich rządów.

Te jednak pozostają nieugięte, co największe znaczenie ma w przypadku władz Stanów Zjednoczonych. Waszyngton, w odpowiedzi na rosyjski blef, wysyła jednoznaczne sygnały. Nie znamy szczegółów depesz, które trafiły do Moskwy, ale… Ale jeśli były szef CIA (gen. David Petraeus) mówi w wywiadzie prasowym, że odpowiedzią USA na użycie broni jądrowej w Ukrainie będzie zniszczenie rosyjskiej armii ekspedycyjnej i floty czarnomorskiej, to nie są to spekulacje emeryta, a wyraźny sygnał. Jeśli informatorzy amerykańskiego „Newsweeka” z wysokich szczebli administracji zapowiadają w odwecie fizyczną eliminację władz rosji, to nie jest to niekontrolowany przeciek. Jeśli rozmówcy NYT sugerują, że Ukraińcy mogą dosięgnąć rosyjskie VIP-y – z których część może wziąć udział w ewentualnym procesie decyzyjnym dotyczącym użycia broni A – to nie jest to przypadek. Zostawienie czytelnika z przekonaniem, że we współpracy na linii Waszyngton-Kijów coś zgrzyta pozostaje niewielką ceną w porównaniu z zyskiem, jakim jest lęk rosyjskich elit.

Presja idzie z różnych kierunków – media (świadomie lub nie) czasem stają się tej presji narzędziem. I gitara – jak mawia klasyk – bo strach zabije w końcu ten reżim. Wystarczy świadomość u części wpływowych rosjan, że łatwiej pozbyć się putlera niż nieustannie drżeć o własne życie.

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to