Uprzedmiotowieni

W opisie kryzysu na granicy dominują dwie narracje. Pierwsza, lansowana przez rząd i publiczne media, maluje migrantów jako potężne zagrożenie – już nie tyle kulturowe, co kryminalne – z którym polscy żołnierze i strażnicy toczą bitwę o bezpieczeństwo Polaków. Odmienną opowieść snują niezależne media, dla których migranci to przede wszystkim ofiary białoruskiego reżimu i władz RP. Łukaszenko zwozi ich z ogarniętych wojnami miejsc i pcha ku naszej granicy, my zaś brutalnie ich wyrzucamy. I tak po wielokroć, w wyniku czego bogu ducha winni ludzie umierają w lasach z wyziębienia. Obie wizje oparte są na uproszczeniach, obie de facto uprzedmiotowiają cudzoziemców, którzy pragną przedostać się przez Polskę do krajów starej Unii. Tymczasem nie mamy do czynienia ani z potworami czyhającymi na nasze mienie, ani z bezwolną masą, uciekającą w popłochu przed niechybną śmiercią. Kim zatem są bezimienni zwykle bohaterowie najważniejszych newsów ostatnich dni? Co ciągnie ich do Europy i przed czym uciekają?

Ponury bilans wojen

Z dostępnych informacji wynika, że dominują pośród nich mieszkańcy Iraku, przede wszystkim Kurdowie, oraz obywatele Syrii. Pozostali pochodzą z Afganistanu, Libanu i krajów Afryki Północnej. Rzesza Irakijczyków i Syryjczyków z miejsca przywodzi skojarzenia z toczonymi na Bliskim Wschodzie wojnami. I daje łatwe wyjaśnienie przyczyn exodusu. Przypomnijmy, amerykańska inwazja z 2003 r. na wiele lat zdestabilizowała Irak, wcześniej już – przez ponad dekadę – dotknięty dokuczliwymi sankcjami. Sam amerykański atak nie był tak niszczący, jak wieloletnia wojna domowa, będąca efektem rozbicia dotychczasowych struktur politycznych, na czele których stał Saddam Husajn. Wiele lat później z tego chaosu wyłoniło się Państwo Islamskie (ISIS), działające w Iraku i sąsiedniej Syrii. Ponury bilans trapiących Irak konfliktów to 306 tys. zabitych (choć są również dane mówiące o milionie ofiar), z których dwie trzecie stanowią cywile. Statystyki te obejmują okres od marca 2003 r. do września br. i są na bieżąco – w ramach inicjatywy Costs of War (ang. koszty wojny) – aktualizowane przez amerykański Watson Institute.

Wojna w Syrii, która zaczęła się przed 10 laty, pochłonęła życie 266 tys. osób – czytamy w Costs of War. W starciach zbrojnych i działaniach terrorystycznych zginęło ponad 80 tys. żołnierzy i policjantów, 77 tys. bojowników i 100 tys. cywilów. ONZ szacuje, że ofiar jest znacznie więcej – 350 tys., a Syryjskie Obserwatorium Praw Człowieka mówi o 400 tys. zabitych. W najkrwawszym 2014 r. było ich 76 tys., w ubiegłym roku „niespełna” siedem tysięcy. Niezależnie od tego, które z nich są bliższe prawdzie, w Syrii przez lata rozgrywał się horror. Ograniczona interwencja Rosjan pozwoliła przetrwać Baszarowi Asadowi, zaś lotnicza kampania państw NATO przyczyniła się do pokonania ISIS. Nie zmienia to faktu, że świat, generalnie, wykazał się obojętnością wobec syryjskiego dramatu. Sprzyja to argumentacji, dziś podnoszonej i u nas, o moralnej odpowiedzialności Europy i USA za los mieszkańców Syrii. Podobnie w przypadku Irakijczyków, z tą różnicą, że wina Zachodu ma tu być bardziej oczywista. Powodem, dla którego rozciąga się ona także na Polskę, jest nasz udział w irackim konflikcie. Posłaliśmy tam najpierw GROM (do ataku na platformy wiertnicze), a między 2003 a 2008 r. utrzymywaliśmy własną strefę okupacyjną.

Fatalne widoki na przyszłość

– Dekada wojny w Syrii i niemal dwie w Iraku doprowadziły te państwa do gospodarczej ruiny – mówi dr Ewa Górska, kulturoznawczyni bliskowschodnia i prawniczka z Uniwersytetu Jagiellońskiego, autorka podcastu „Reorient: kultura i nauka”. – Trudno żyć w miejscu, w którym realizacja podstawowych potrzeb urasta do rangi wielkiego wyzwania. I nie chodzi wyłącznie o poczucie bezpieczeństwa, choć to głównie jego brak sprawił, że mówimy dziś o 13 milionach syryjskich uchodźców, zewnętrznych i wewnętrznych. W Syrii nie działa połowa szpitali i placówek ochrony zdrowia. W obu krajach są poważne problemy z wodą. Uwarunkowania geograficzne nakładają się na skutki działań wojennych. Zniszczone wodociągi, przepompownie, stacje uzdatniania, brak pieniędzy na remonty i niedosyt wykwalifikowanej kadry, która byłaby w stanie temu podołać. Gros ludzi mieszka w prowizorycznych warunkach, dzieci mają kłopot z dostępem do edukacji, starsi ze znalezieniem pracy. Wyjazd do stabilnych państw wydaje się więc rozsądnym sposobem zabezpieczenia życia, zdrowia i bytu swojego i najbliższych. Zwłaszcza dla Syryjczyków, którzy uciekli z ojczyzny i mieszkają w obozach dla uchodźców rozsianych po Bliskim Wschodzie. Ich sytuacja jest szczególnie zła, a widoki na przyszłość fatalne.

Do sąsiedniego Libanu przedostało się ponad milion Syryjczyków. Duża część trafiła do przepełnionych namiotów, podatnych na zalania, pożary, zimą zaś – gdy temperatura spada poniżej zera – niebezpiecznie niedogrzanych. Wielu spędza na wygnaniu siódmy-ósmy rok, rośnie grono dzieci nieznających innej rzeczywistości niż obozowa. W mieście Arsal na północy Libanu, gdzie autor tekstu przebywał zimą zeszłego roku, stało sześć i pół tysiąca namiotów. Rodziny, które w nich mieszkały, potraciły w Syrii domy, mieszkania, ogrody, sady, inwentarz i ruchomości. Zaradne i samodzielne niegdyś osoby zmuszone zostały do życia z dnia na dzień, zdane na pomoc organizacji humanitarnych i libańskiego rządu. Tylko nieliczni uchodźcy mogli wówczas liczyć na jakieś dorywcze zajęcie. Powrót do domu nie wchodził w grę nie tylko z powodu fatalnych warunków materialnych w ojczyźnie. Mężczyźni, którzy uciekli przed poborem do armii Asada, bali się zemsty reżimu. Jak inni, których syryjskie władze, z różnych powodów (często absurdalnych), mogłyby oskarżyć o zdradę. A od tego czasu sytuacja się pogorszyła. Liban przeżywa dziś koszmarny kryzys gospodarczy, co czwartego Libańczyka nie stać na zakup wystarczającej ilości jedzenia. Syryjscy uchodźcy mało kogo już interesują.

Covid i dramatyczne zubożenie

Ale pośród Syryjczyków, którzy docierają do Białorusi, tylko część ma za sobą doświadczenie obozu dla uchodźców. Wielu przylatuje do Mińska z Damaszku, który znajduje się w rękach sił Asada. – Kontrola na lotnisku w syryjskiej stolicy jest dwustopniowa. Nim pasażerowie trafią do zwykłej odprawy paszportowej, muszą przejść przez punkt obsadzony ludźmi Muchabaratu. Wylot odbywa się więc za zgodą tamtejszych służb specjalnych, co każe wątpić w argument o ucieczce przed prześladowaniami. Gdyby reżim chciał takie osoby prześladować, nie wypuściłby ich z Syrii – zauważa dr Wojciech Wilk, prezes Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej i ekspert ONZ, zaznaczając, że w żaden sposób nie potępia motywacji ekonomicznej migrantów. I zaraz dodaje: – Naturą ruchów migracyjnych jest to, że są one mieszane: wśród migrantów mamy też uchodźców, którym ze względu na prześladowania należy się ochrona i pomoc. Dla przykładu, uczestnicy prodemokratycznych demonstracji w Bagdadzie i innych dużych miastach Iraku są obecnie mordowani przez proirańskie szwadrony śmierci. Polska konstytucja gwarantuje obcokrajowcom możliwość złożenia wniosku o azyl, ochronę na terytorium RP, a obowiązkiem władz jest przyjąć i rozpatrzyć takie wnioski. W końcu miliony Polaków było uchodźcami po 1945, 1968 i 1980 roku.

Wracając do motywacji ekonomicznej – iracki Kurdystan nie ucierpiał na skutek wojny po 2003 r. Ostatni poważny kryzys miał tam miejsce w latach 80., podczas prób wysiedlenia i arabizacji regionu, podejmowanych przez Husajna. Dziś żyje się tam zupełnie przyzwoicie, lepiej niż w pozostałych częściach Iraku. Mimo to wielu irackich Kurdów, zwłaszcza młodych, ani myśli zostać w ojczyźnie. Powszechne jest przekonanie o Iraku, jako miejscu bez perspektyw, w odróżnieniu od Niemiec czy Francji. – Szczególnie Niemcy są traktowane jako ziemia obiecana – mówi dr Wilk. – Gdy zwróciliśmy się do miejscowych władz z pytaniem, jakiego rodzaju wsparcia oczekiwałyby od PCPM, usłyszeliśmy, że najlepiej, gdybyśmy uruchomili kursy językowe z niemieckiego i francuskiego. Nam tymczasem chodziło o tworzenie miejsc pracy tam, na miejscu – podkreśla mój rozmówca. I rzuca też nieco inne światło na kwestię Jazydów, których do Europy ma pchać lęk przez ISIS. – Państwa Islamskiego już nie ma. W Al-Shikhan na północy Iraku, największym skupisku Jazydów w regionie, miejscowe władze bardzo skrupulatnie dbają o ochronę tej mniejszości. Pięć-siedem lat temu owszem, tym ludziom groziła śmierć, ale dziś migrują przede wszystkim z powodów ekonomicznych. Podobnie jak Libańczycy, a w dalszej perspektywie także przedstawiciele innych narodowości. Pandemia Covid-19 doprowadziła do dramatycznego zubożenia setek milionów ludzi. Rodziny potraciły źródła dochodów i stanęły przed dylematem, co zrobić z oszczędnościami. Przeżyć jeszcze kilka miesięcy, czy zainwestować i wyjechać do Europy, w poszukiwaniu lepszego życia.

Pośredników, obiecujących przerzucenie do raju, nie brakuje…

—–

Polska wzięła aktywny udział w irackim konflikcie. Posłaliśmy tam najpierw GROM (do ataku na platformy wiertnicze), a między 2003 a 2008 r. utrzymywaliśmy własną strefę okupacyjną. Nz. żołnierz WP w otoczeniu irackich dzieci. Prowincja Diwanija, jesień 2008 r./fot. autor

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 47/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Granica

Rozmawiam z dr Piotrem Łubińskim – adiunktem w Instytucie Nauk o Bezpieczeństwie Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie. Specjalistą w zakresie międzynarodowego prawa humanitarnego i karnego, autorem powstającej właśnie książki pt.: „International Humanitarian Law and Hybrid Warfare” (ang. „Międzynarodowe prawo humanitarne a wojna hybrydowa).

– Kim są osoby, które usiłują dostać się do Polski przez Białoruś?

– Łączy je jedno: trafiają do Europy w ramach akcji zorganizowanej przez służby Aleksandra Łukaszenki. To białoruska KGB zwozi tych ludzi z różnych miejsc świata i odstawia pod naszą granicę. Pochodzą z Iraku, Afganistanu, krajów Afryki Północnej.

– Są migrantami ekonomicznymi? Uchodźcami wojennymi?

– Nie każdy przyjeżdżający z obszaru objętego konfliktem zbrojnym to uchodźca. By uzyskać taki status trzeba – w Polsce przed Urzędem ds. Cudzoziemców – udowodnić, że obawy przed prześladowaniem z powodu rasy, religii, poglądów czy pochodzenia społecznego są uzasadnione. Że pobyt poza granicami państwa, którego jest się obywatelem, wynika z tych obaw, i że to one są powodem niekorzystania z ochrony własnego kraju. W przypadku osób pozbawionych obywatelstwa, procedura jest podobna i dotyczy kraju dawnego stałego zamieszkania.

– Ale my tym ludziom nawet nie dajemy takiej szansy…

– Więc niewiele o nich możemy powiedzieć – poza tym, że uciekają przed wojną i/lub biedą. Z doniesień medialnych wiadomo, że są pośród nich Afgańczycy, którzy wcześniej współpracowali z NATO, a dziś grozi im zemsta talibów.

– Są też Syryjczycy…

– Przy całym okrucieństwie tamtejszej wojny, trudno nie dostrzec, że sytuacja się ustabilizowała. Członkowie etnicznych i religijnych społeczności są tam, pośród swoich, względnie bezpieczni. W przypadku Libańczyków i mieszkańców Afryki mówimy w zasadzie o migrantach ekonomicznych.

– Wielu chciałoby złożyć wnioski o ochronę międzynarodową…

– A my każdą taką osobę powinniśmy sprawdzić. I w ramach procedury administracyjnej przyznać status uchodźcy bądź nie, zgodzić się na jakąś formę pobytu czasowego lub nie. Albo stwierdzić, że dana osoba nie spełnia kryteriów i odesłać ją do kraju pochodzenia.

– Kosztowne…

– Ale takie obowiązki wynikają choćby z faktu, że jesteśmy częścią strefy Schengen. Od dawna doceniamy korzyści, ale uświadommy sobie, że istnieją też koszty tego rozwiązania. A Europa pozostaje atrakcyjnym miejscem dla nielegalnej migracji – i to się raczej nie zmieni. Bardziej prawdopodobny wydaje się scenariusz jeszcze większej presji migracyjnej na nasze granice.

– Czy na wschodzie już doszło do spektakularnej eskalacji zjawiska, do czego usiłuje przekonać nas rząd?

– Z pewnością nie jest to wielki kryzys. Z takim mieliśmy do czynienia sześć lat temu, gdy w granicach Unii pojawił się ponad milion migrantów.

– Skoro nie wielki kryzys, to pewnie też nie jest to wojna?

– Wiele osób i instytucji używa tego sformułowania. Dziennikarze, Komisja Europejska, nasz rząd. Ale w rozumieniu prawa międzynarodowego na polsko-białoruskiej granicy nie toczy się wojna. Nie dochodzi do starcia co najmniej dwóch państw.

– I dlatego do słowa „wojna” dodawany jest przymiotnik „hybrydowa”. Jak prawo definiuje to zjawisko?

– Nie ma powszechnie uznanej prawnej definicji wojny hybrydowej. Ale w każdej z kilkunastu teorii zakłada się synergię wynikającą z jednoczesnego użycia sił – od kosmosu, przez cyberprzestrzeń (w tym social media), po działania kinetyczne. Na granicy Polski i Białorusi toczy się specyficzna rozgrywka z efektywnym i efektownym wykorzystaniem kilku elementów wojny hybrydowej. Dochodzi do manipulacji opinią publiczną, prawem międzynarodowym i prawami człowieka. W moim przekonaniu jest to hybrid threat, zagrożenie hybrydowe, zjawisko zdecydowanie poniżej progu konfliktu zbrojnego.

– Kiedy weszlibyśmy na wyższy poziom?

– Gdyby na przykład doszło do próby przekroczenia polskiej granicy przez uzbrojone bandy, działające z inspiracji władz Białorusi. Gdyby okazało się, że jakieś skupisko migrantów nie jest luźną grupą, a zorganizowaną strukturą z określonym celem militarnym lub terrorystycznym.

– Czy to możliwe?

– Nie wydaje mi się.

– Zatem powołanie się przez Polskę na artykuł 5. Traktatu Północnoatlantyckiego, mówiący o kolektywnej obronie, nie wchodzi w grę?

– W tym momencie absolutnie nie. Natomiast fakt, że nie ma podstaw do przywołania artykułu 5., wcale nie znaczy, że NATO jest bezużyteczne. W Tallinie funkcjonuje natowskie centrum wyspecjalizowane w zwalczaniu zagrożeń hybrydowych. Litwini wczesnym latem, gdy tylko zaczęły się problemy na ich granicy z Białorusią, wezwali natowskie CHST (ang. Counter Hybrid Support Team – Zespół do Zwalczania Zagrożeń Hybrydowych) na pomoc.

– A dlaczego myśmy tego nie zrobili?

– To pytanie do rządu, choć przyznam, że nie rozumiem tego braku motywacji. Polska zaprosiła na granicę wyłącznie przedstawiciela Frontex’u, unijnej agencji zajmującej się ochroną zewnętrznych granic UE. Tymczasem na problem trzeba patrzeć całościowo, z wykorzystaniem możliwości, jakie daje zarówno NATO, jak i Unia Europejska. Tak zrobili Litwini i przy wsparciu Europy zbudowali całą infrastrukturę do „obsługi” kryzysu – mur, miasteczka namiotowe, odpowiednie zaplecze medyczne. W efekcie, na granicy litewsko-białoruskiej nie dochodzi do tak dramatycznych sytuacji…

– A u nas owszem, bo próbujemy radzić sobie sami?

– Istotą zwalczania zagrożeń hybrydowych jest współpraca z sojusznikami. Korzyści organizacyjne i finansowe są oczywiste, ale jest też kwestia wizerunkowa. Proszę zobaczyć, jak łatwo wepchnąć kij w szprychy Unii i NATO, jak – manipulując przekazem – zaprezentować Polskę i Polaków w negatywnym świetle. W praktyce jest tak, że jak już dostaniesz się do któregokolwiek z krajów UE, to możesz swobodnie podróżować po całej strefie. Niekontrolowany przepływ migrantów to z kolei niebezpieczne zjawisko. Polska zatem występuje dziś w interesie całej UE, tymczasem część mediów i opinii publicznej – u nas i na Zachodzie – twierdzi, że walczymy z bezbronnymi uchodźcami. Sami się prosimy, by w opisie kryzysu dominowała szkodliwa dla naszych interesów narracja Łukaszenki.

– Ale przecież walczymy. Niedawno prezydent podpisał ustawę, umożliwiającą wyrzucanie z kraju osób, którym udało się tu dostać. To działanie, zdaje się, nie tylko wbrew zapisom umowy z Schengen, ale też niezgodne z prawem humanitarnym.

– Nie mamy do czynienia z wojną, zatem prawo humanitarne nie znajduje tu zastosowania. Natomiast Polska jest stroną Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. Założenie wynikające z orzeczenia „Soering przeciwko Wielkiej Brytanii”, i wielu innych, jest proste: skoro znajdujesz się w rękach urzędnika europejskiego, obejmuje cię jurysdykcja państwa, którego ów urzędnik jest przedstawicielem. Za zdrowie cudzoziemca osadzonego w polskim więzieniu odpowiada Polska. Taliba, złapanego przez naszych żołnierzy w Afganistanie, obejmowała polska jurysdykcja. I analogicznie sprawy mają się w stosunku do pojmanych na granicy migrantów – z chwilą przejęcia przez strażników granicznych, nabywają prawo do ochrony ze strony państwa polskiego.

– Czyli de facto łamiemy jedną z najważniejszych konwencji?

– Nie tylko de facto, ale również de iure. Praktyka push-backów (wypychania za granicę), przy obecnym orzecznictwie Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, jest po prostu niezgodna z prawem.

– Co nam grozi jako państwu?

– Już to przerabialiśmy w przypadku Abu Zubajdy i al-Nashiriego, terrorystów przetrzymywanych i torturowanych w Kiejkutach. Fakt, iż oddaliśmy obiekt Amerykanom, nie znosił jurysdykcji państwa polskiego. Odpowiedzialność finansowa rzędu kilkudziesięciu tysięcy euro może się wydawać symboliczna, ale strat wizerunkowych nie sposób oszacować. Wypychając ludzi przez granicę, łamiemy co najmniej dwa prawa chronione przez EKPCz. Jeżeli poddany push-backowi człowiek umrze w lesie, naruszymy prawo do życia. Jeśli będzie cierpiał – bity przez Białorusinów czy marznący w głuszy – to mamy do czynienia z torturami i nieludzkim traktowaniem na skutek decyzji polskiego urzędnika. W związku z tym artykuły 2. i 3. Konwencji będą stanowić podstawę do sądzenia Polski przed Trybunałem.

– To wymiar instytucjonalny, a co z indywidualnym? Czy da się doprowadzić do oskarżenia i skazania konkretnego funkcjonariusza SG lub żołnierza?

– Nie sądzę. Odpowiedzialność ponosi państwo.

– A na gruncie krajowym?

– Jeśli na skutek decyzji urzędnika państwowego umiera kilka osób, sprawą mógłby się zająć zwykły sąd karny. Generalnie, łatwiej dochodzić sprawiedliwości w kraju. Sądownictwo międzynarodowe zarezerwowane jest do najpoważniejszych naruszeń prawa międzynarodowego. Ale proszę zwrócić uwagę na inny aspekt: sądzenie konkretnych funkcjonariuszy może istotnie wpłynąć na trwałość formacji mundurowych. Aparat urzędniczo-wojskowy opiera się na zaufaniu. Żołnierze, policjanci, czy strażnicy graniczni nie mogą wątpić w zgodność z prawem wydawanych im poleceń. Nie mogą zakładać, że grożą im sankcje za wykonanie jakiegoś rozkazu. Bo jeśli tak będzie, wszystko się posypie.

– To czy można chociaż ukarać Białoruś?

– Oczywiście! Aż dziw bierze, że tego nie robimy. Działania Białorusi tworzą szkody i koszty po stronie polskiej. Są intencjonalne, co łatwo dowieść. Wystawiajmy więc Mińskowi rachunki za każdą podejmowaną na granicy procedurę. Odpowiedzmy sankcjami, pamiętając, że najdotkliwsze wynikną ze wspólnego działania większej liczby państw. Przekonajmy więc Unię. Utrata możliwości eksportu potasu, zamrożenie aktywów finansowych, wpisywanie kolejnych osób na listę niepożądanych gości. Metod jest mnóstwo, a na razie żadna nie została wykorzystana. No i jest Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości. To, co robi Mińsk, wyczerpuje zarzut przemytu ludzi.

– Na efekty działań MTS poczekamy kilka lat. Szybciej wybudujemy na granicy mur.

– Powinniśmy zacząć go stawiać tak jak Litwini – latem.

– Pchnie ludzi do wędrówki przez Ukrainę do Polski…

– Też tak uważam. I obawiam się skali negatywnego wpływu tego zjawiska na stosunki polsko-ukraińskie. Szybko pojawią się pretensje do Ukrainy, że nie potrafi chronić własnych granic.

– I skończy się na kolejnym płocie, tym razem na granicy polsko-ukraińskiej.

– 535 km. Koszty będą ogromne. Wybudowanie muru na 180 km granicy z Białorusią ma pochłonąć 1,6 mld zł.

– Do tego dojdą koszty kolejnego stanu wyjątkowego, tym razem wzdłuż południowo-wschodniej granicy.

– Z tym stanem wyjątkowym jest trochę tak, jak ze strzelaniem z armaty do wróbla.

– PiS go potrzebuje. Łukaszenko, pędząc ludzi ku granicy, odwraca uwagę od twardego kursu, jaki obrał po zeszłorocznych wyborach i protestach. Nasi rządzący grają z kolei antyimigrancką kartą, bo już się kiedyś sprawdziła. „Zrobimy wszystko, by nie wpuścić ich do Polski”, mówią.

– Kryzys do ogarnięcia na poziomie kilku powiatów, urósł do rangi wielkiego, wręcz strategicznego zagrożenia państwa polskiego. Czy ono jest rzeczywiście tak słabe, że trzeba się bać 20 tys. ludzi? Zamiast straszyć – ich i nas – lepiej pójść na szeroką współpracę z Frontexem, z UE. Przy ich wsparciu postawić płot, kilka miasteczek namiotowych. Z użyciem europejskich baz danych sprawdzić wszystkich, którzy do nas dotrą. Odesłać tylko tych, którzy stanowią zagrożenie. Wystawić Białorusi rachunki i jednocześnie tworzyć międzynarodową presję na Mińsk. Niech na granicę przyjadą europarlamentarzyści, międzynarodowi obserwatorzy…

– Media?

– Oczywiście! Prezydent Łukaszenko udzielił niedawno prawie godzinnego wywiadu CNN. Który z naszych urzędników państwowych najwyższego szczebla miał takie audytorium, gdzie mógłby przedstawić polski punkt widzenia w sprawie kryzysu na granicy? Transparentność w zwalczaniu zagrożeń hybrydowych jest absolutnie kluczowa. Wszystkie działania związane z takim atakiem są bowiem podane w sosie głębokiej dezinformacji. Po stronie atakowanej rodzi to konieczność walki z fejkami, która tylko wtedy będzie skuteczne, jeśli włączą się w nią niezależne media. Jeśli ich ustalenia będą współgrały z tym, co mówi rząd, wspólnie zbudowana zostanie wiarygodność oficjalnego przekazu.

– Tej, póki co, brakuje. Fakt, iż nie wiemy, co się dzieje przy granicy, wśród wielu osób pogłębia nieufność do państwa polskiego.

– I o to chodzi naszym adwersarzom.

– Rosjanom też?

– No chyba nikt, kto choć trochę orientuje się w geopolityce, nie ma złudzeń, że Łukaszenko jest pionkiem w rękach Moskwy. A strategicznym celem Rosji jest destabilizacja filarów europejskiego porządku – NATO i Unii Europejskiej.

– Czyli Kreml mógłby z dnia na dzień wyhamować migracyjną presję na naszej granicy?

– Jasne, tylko po co? To jest casus podobny do wraku Tupolewa. Nieoddanie go Polsce sprzyja mieszaniu w naszej polityce wewnętrznej.

– Sami moglibyśmy coś zrobić. Na przykład wysłać misję do Iraku i na miejscu tłumaczyć ludziom, że nie warto wyruszać w podróż do Europy.

– Próżne wysiłki, zresztą podejmowane już przez Litwinów. Po pierwsze, musiałaby to być akcja we współpracy z irackim rządem, a temu nie ufa znaczna część obywateli Iraku. Po drugie, Irak czy Afganistan nie funkcjonują tak jak Polska. Tam gros ludzi przez całe życie nie opuszcza swoich miejscowości. Gdy taki ktoś, namówiony przez pośrednika do wyjazdu, zobaczy na lotnisku w Kabulu czy Bagdadzie billboard z odpowiednią informacją, myśli pan, że zrezygnuje? Gdy wydał już te kilka tysięcy euro czy dolarów, stanowiących znaczną część życiowych oszczędności. Nie tędy droga. Jedyne rozwiązanie to umiędzynarodowienie problemu.

– Dziękuję za rozmowę.

—–

Nz. Dr Piotr Łubiński/fot. autor

Wywiad ukazał się w Tygodniku Przegląd, 46/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Język

Na wspólnej konferencji prasowej  ministrowie spraw wewnętrznych i administracji oraz obrony narodowej zaprezentowali materiały operacyjne pozyskane rzekomo od zatrzymanych na polsko-białoruskiej granicy uchodźców. „Służby (…) zidentyfikowały dowody na działalność pedofilską oraz dowody zoofilii”, mówił Stanisław Żaryn, rzecznik Mariusza Kamińskiego. „Podjęliśmy decyzję, żeby udokumentować również ten wątek”, wtórował mu przełożony, gdy na wielkim ekranie wyświetlano częściowo zamazane ujęcie mężczyzny kopulującego ze zwierzęciem. „Zgwałcił krowę, chciał dostać się do Polski?”, zaalarmowała TVP Info. „Zabezpieczone materiały wskazują, że wśród uchodźców są narkomani, pedofile i zoofile”, informowały wieczorne „Wiadomości”.

Zagrożenie totalne

Dla porządku dodajmy, że podczas konferencji pokazano także inne „dowody” obciążające ujętych imigrantów, m.in. zdjęcia z brutalnych egzekucji, dokonanych gdzieś na Bliskim Wschodzie. O jakości materiałów najlepiej świadczy fakt, że zoofilski kadr okazał się fragmentem nielegalnego pornosa sprzed lat. Co więcej, występuje w nim nie krowa, ale klacz.

Sprawa może wydawać się zabawna i ilustrować kolejną kompromitującą wpadkę pisowskiej władzy. Lecz nie sposób przejść nad nią do porządku dziennego.

– Celem prezentacji było wywołanie poczucia zagrożenia totalnego – ocenia dr Maria Stojkow, socjolożka z Wydziału Humanistycznego AGH. – Obcy nie tylko zdolni są wyrządzić krzywdę mnie, moim bliskim, ale nawet żywemu inwentarzowi. Wpuszczenie ich do Polski to ryzyko dla wszystkiego, co posiadam, dla całego gospodarstwa. I nie ma większego znaczenia, że ów przekaz został poddany miażdżącej weryfikacji przez wolne media. W publicznej telewizji i radiu dalej wałkowano temat.

Muzułmańskie zagrożenie wraca w narracji PiS – opartej na najgorszych stereotypach – jak bumerang.

– Istnieje kilka grup, które nadają się do budowania wrażenia, że my, „normalni Polacy”, żyjemy w warunkach oblężonej twierdzy – zauważa dr Stojkow. – Wciąż nie milkną echa nagonki na środowiska LGBT, lecz Arabowie, czy szerzej – muzułmanie, to obiekt idealny, bo bezbronny. W Polsce jest ich mało, a ci na granicy to niezorganizowana grupa. PiS umiejętnie to wykorzystuje.

Zaczęło się podczas kampanii parlamentarnej w 2015 r., która zbiegła się z poważnym kryzysem migracyjnym w Europie. Ponad milion osób, głównie Syryjczyków, szturmowało wówczas granice Unii Europejskiej. „Są już objawy (…) chorób bardzo niebezpiecznych i dawno niewidzianych w Europie: cholera na wyspach greckich, dyzenteria w Wiedniu, różnego rodzaju pasożyty, pierwotniaki, które nie są groźne w organizmach tych ludzi, mogą tutaj być groźne. To nie oznacza, żeby kogoś dyskryminować. Ale sprawdzić trzeba”, mówił Jarosław Kaczyński. Jego ugrupowanie postawiło sobie za cel niedopuszczenie do przyjmowania uchodźców w Polsce i… wygrało wybory.

– Słowa Kaczyńskiego sprawiły, że część ludzi zaczęła postrzegać uchodźców jako pasożyty – zwraca uwagę Maria Stojkow, widząc w tym jedną z tajemnic sukcesu PiS.

Podatność na manipulacje strachem nie jest tylko polską przypadłością i nie zależy od kontekstu kulturowego – przekonuje socjolożka i przypomina ludobójstwo w Rwandzie. Zaczęło się od tego, że Hutu nazywali Tutsi „karaluchami”.

Dlaczego PiS sięga po takie środki? Bo może. – Edukacja w Polsce nie jest nastawiona na propagowanie treści antydyskryminacyjnych – wylicza dr Stojkow. – Nie mamy zatem nawyku reagowania na niestosowne praktyki. Państwo też nie reaguje, bo jest słabe – Kamiński czy Błaszczak po takiej prezentacji powinni z miejsca stracić posady, ale tak się nie stanie, bo runęłaby cała konstrukcja obozu władzy. No i opozycyjna część społeczeństwa chyba „wypaliła się obywatelsko”. Skala rozmaitych wyzwań, jakie postawiło przed nią PiS, spowodowała ogromną mobilizację, ale skutki były i są mizerne. Przekonanie o nieskuteczności działań sprzyja wycofaniu i nie pomaga w tworzeniu odpowiedniej presji. A rozochocony rząd idzie dalej, co rusz przekraczając kolejne czerwone linie.

Islamofobia realna…

Lecz to nie PiS przecierało szlaki – w historii Polski po 1989 r. język pełnił już funkcje dehumanizujące muzułmanów. Identyczne procesy były udziałem służących w Iraku i Afganistanie polskich żołnierzy. Wobec drugiej strony nie używano określenia „nieprzyjaciel”, „wróg”. Oficjalnie Polacy walczyli z „przeciwnikami” czy „insurdżentami” (od ang. insurgent – powstaniec), nieoficjalnie – z „brudasami”, „szmatogłowymi”, „kozoj…” i – przede wszystkim – z „szuszfolami”. Tej ostatniej nazwy używano zarówno w odniesieniu do rebeliantów, jak i wszystkich mieszkańców Iraku i Afganistanu. Słowo „szuszfol” wywodzi się z Pałuk, regionu na granicy Kujaw i Wielkopolski, i w tamtejszej gwarze oznacza człowieka niechlujnego i leniwego. Wojskowi stosowali je zamiennie z określeniem „arabus” – także w Afganistanie, niezamieszkanym przez Arabów.

Wojna w naturalny sposób sprzyja deprecjonowaniu przeciwnika. Złośliwe i lekceważące słownictwo odbiera mu cześć i powagę. A umniejszony w ten sposób nieprzyjaciel staje się wrogiem trochę mniej strasznym. Weźmy choćby popularne przed laty „szwaby”, które – zarezerwowane w języku polskim dla Niemców – oznaczają również robactwo – coś obrzydliwego i zarazem dającego się pokonać. Bo właśnie wroga pozbawionego cech ludzkich czy tylko statusu „przyzwoitego człowieka” po prostu łatwiej się zabija. Czy wręcz „likwiduje”, jak przez dłuższy czas mogliśmy czytać w oficjalnych komunikatach wysyłanych do Polski z Afganistanu.

Bazą dla dehumanizacyjnych praktyk językowych w Afganistanie była też frustracja. „Nie chce mi się z tobą gadać. Te małe gnojki spuściły nam dzisiaj wpier…”, zbył mnie dowódca jednego z patroli, gdy po powrocie do bazy poprosiłem go o rozmowę. Ostatecznie nie pogadaliśmy, choć wyjaśnił mi, na czym owo lanie polegało. Otóż oddział już po wyjściu z wizytowanej wioski został ostrzelany z granatników RPG – szczęśliwie dla Polaków niecelnie. Centrum operacji taktycznych zabroniło kontrakcji i nakazało odwrót. Zbliżał się wieczór, dowództwo kontyngentu nie chciało ryzykować walki w ciemnościach. Usłyszawszy tę relację, wyobraziłem sobie chłopca szczypiącego olbrzyma. Bo dla większości Afgańczyków – ludzi z naszej perspektywy średniego i niskiego wzrostu – polscy żołnierze to naprawdę rosłe chłopaki. I mimo tej rosłości często bezsilne.

Ale misyjny slang upokarzał też sojuszników. Żołnierz ANA (ang. Afghan National Army) nie zasługiwał na inne określenie niż „anals” lub „anusiak”. Deprecjonowanie Afgańczyków do poziomu tylnej części ciała bądź śmiesznej postaci z kreskówki było efektem nie tylko kulturowego, ale i zawodowego poczucia wyższości. „My to byśmy dopiero zrobili zasadzkę…”, skomentował latem 2009 r. jeden z polskich żołnierzy nieudaną akcję ANA. Inny śmiał się z „cudacznych czapek, mundurów i starych kałachów” afgańskiej armii. Dwa lata później pośród naszych wojskowych w Ghazni rekordy popularności bił filmik zarejestrowany rzekomo przez bezzałogowiec. Przedstawiał on mężczyznę w mundurze afgańskiej policji, kopulującego z kozą. „Oni do niczego innego się nie nadają”, mówiono. Trudu weryfikacji materiału nikt się nie podjął.

…i platoniczna

Trzeba jednak zauważyć, że opisane zjawiska miały w większości charakter nieformalny. MON i dowództwa kontyngentów nie wspierały rasistowskich postaw. Dość wspomnieć, że z miejsca przystano na sugestię grupy dziennikarzy, by nie pisać o „likwidacji” rebeliantów. Konferencja Kamińskiego i Błaszczaka to już zupełnie inny poziom. Za jej sprawą język dehumanizacji uzyskał legitymizację. Dokąd nas to zaprowadzi? Karkołomna wydaje się teza, że rząd działa z intencją napędzania fizycznej przemocy wobec niechcianych cudzoziemców. Nikt przy zdrowych zmysłach z widłami na uchodźców nie pójdzie. Ale działaniom władz towarzyszy brak albo ignorowanie świadomości długofalowych skutków. Muzułmanie – rdzenni Polacy i obcokrajowcy – po 2015 r. mierzą się z coraz liczniejszymi przejawami przemocy. Dr Stojkow podaje przykład zrzucania chust z głów kobietom.

– Wielu moich znajomych z lękiem wsiada do autobusu – opowiada socjolożka. – Ciemniejsza skóra czy charakterystyczny element ubioru coraz częściej działają jak płachta na byka. Skutki można rozpatrywać na dwóch płaszczyznach. Po pierwsze, złe wieści idą w świat, karmiąc negatywne wyobrażenia o Polakach. Nasz kraj przez dekady cieszył się dobrą opinią na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej. Przyłączenie się do interwencji w Iraku rozpoczęło proces psucia reputacji. Rasistowska retoryka władz RP dopełnia obrazu zniszczeń na tym polu. Ale z poważniejszymi skutkami przyjdzie nam się mierzyć tu, w Polsce, gdzie rośnie w siłę platoniczna islamofobia. Platoniczna, bo większość Polaków nie zna muzułmanów, a jedynym punktem odniesienia jest dla nich powierzchowna relacja ze sprzedawcą kebabu. Niedostatek muzułmanów sprawi, że osoby skłonne do praktyk dyskryminacyjnych wezmą na celownik pozostałych „lekko innych”.

—–

Nz. Słowa „szuszfol” używano zarówno w odniesieniu do rebeliantów, jak i wszystkich mieszkańców Iraku i Afganistanu/fot. autor

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 41/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Arsal

Pod koniec ubiegłego roku Liban ponownie trafił na czołówki serwisów informacyjnych na całym świecie. Do Bejrutu – długo będącego areną krwawej wojny domowej – jak przed laty ściągnęły tłumy dziennikarzy. Szczęśliwie tym razem nie chodziło o wojnę, ale kontekst i tak wesoły nie był. I nadal nie jest, sytuacja bowiem nie uległa zmianie. Antyrządowe protesty mają zmienną dynamikę – raz słabną, raz wybuchają z dużą mocą. Strony generalnie unikają twardej konfrontacji, lecz nie zmienia to faktu, że Liban się chwieje. I że w całym tym zamieszaniu na dalszy plan schodzą problemy milionowej rzeszy syryjskich uchodźców, przerażonych widmem eskalacji konfliktu. „Znów będziemy musieli uciekać?” – zastanawia się wielu z nich.

Wymalowana flaga Państwa Islamskiego na budynku stojącym obok meczetu w Arsal/fot. Marcin Ogdowski
Wymalowana flaga Państwa Islamskiego na budynku stojącym obok meczetu w Arsal/fot. Marcin Ogdowski

1.

Okolice miasta Arsal to teren objęty reżimem stanu wyjątkowego. Widać to na rogatkach miasteczka, na których rozstawiono wojskowe punkty kontrolne. Żołnierze nie wykazują przesadnej wścibskości, czasem nawet machają ręką na nasze paszporty. Ale są – z hełmami, pełnym zapasem amunicji i M16 gotowymi do strzału. Bliskość granicy z Syrią to szansa dla „przedsiębiorczych inaczej” – szmuglerów deficytowych towarów, handlarzy ludźmi i narkotyków. Niejedna fortuna z libańskiego pogranicza wyrosła na tym gruncie. Lecz dla zwykłych ludzi – gdy wraz z wojną znikła zwyczajna transgraniczna wymiana – oraz dla uchodźców, sąsiedztwo Syrii to powód do niepokoju. Kilka lat temu bandyci z Państwa Islamskiego próbowali przejąć kontrolę nad Arsal.

– Wejście libańskiej armii w 2017 roku poprawiło sytuację – przyznaje Nanaf, „sołtys” jednego z syryjskich namiotowisk. – Trzy lata wcześniej całe nasze obozowisko spłonęło, podpalone przez nieznanych sprawców, którzy chcieli wywołać w okolicy jak największy chaos. Teraz to nie do pomyślenia.

Arsal udało się ocalić, lecz nie wszyscy „źli goście” zostali zabici lub uciekli z Libanu. Wciąż tu są – oni i ich lokalni zwolennicy. Spotykają się w jednym z meczetów na modły i dyskusje. Nawet jeśli coś knują, libańskie służby mają ich na oku. Tak przynajmniej twierdzą Arsalczycy. A może to tylko wyraz naiwnej wiary Libańczyków? Gdy Tony – miejscowy, który naszej dziennikarskiej ekipie służył za przewodnika i ochroniarza – dostał informację o kolejnej strzelaninie z udziałem wojska i bliżej nieokreślonych bandytów, kazał nam czym prędzej zwijać się z restauracji, do jakiej dopiero co weszliśmy. Obiad musiał poczekać…

Widok na Arsal, na pierwszym planie jedno z namiotowisk/fot. Marcin Ogdowski
Widok na Arsal, na pierwszym planie jedno z namiotowisk/fot. Marcin Ogdowski

2.

W Arsal i okolicy schronienie znalazło niemal 60 tysięcy uchodźców. W samym miasteczku mieszka około 10 tysięcy Libańczyków, w podległym mu administracyjnie regionie – cztery razy tyle. Uciekinierów z Syrii jest zatem więcej niż miejscowych. Ponad połowa Syryjczyków żyje w namiotach, reszta w wynajmowanych domach (na co pozwolić mogą sobie tylko nieliczni), w mieszkaniach, pokojach i pomieszczeniach gospodarczych.

Syria jest tuż-tuż, za pierwszą linią widocznych z miasta wzgórz; tak blisko i tak daleko zarazem.

– Wróciłbym choćby dziś – deklaruje Ibrahim, 37-latek, w Libanie przebywający od 2012 roku. – Uciekłem z rodziną, gdy spłonął nasz dom, ale to nie jest problem. Dom można przecież wyremontować, albo nawet postawić na nowo.

Pytam zatem, w czym rzecz i słyszę – nie pierwszy raz zresztą – że chodzi o przymusowy pobór. Wykupienie się z armii al-Asada kosztuje dziewięć tysięcy dolarów – kwotę dla większości uchodźców astronomiczną.

Muszę przyznać, że już wcześniej zastanawiałem się nad motywacjami ojców syryjskich rodzin, które uciekły do Libanu (i innych krajów). Zwykle prowadziło mnie to do wniosku, że mając kilkoro dzieci, poświęciłbym się bez wahania. Wrócił do Syrii, wstąpił do armii – skoro najbliższym stworzyłoby to możliwość bezpiecznego powrotu do domu. Aż któregoś razu Paweł – dziennikarz, który spędził na syryjskim froncie wiele miesięcy – uświadomił mi, czym jest tamtejsza rządowa armia. Maszynką do armatniego mięsa, która na skutek fatalnego wyszkolenia i dowodzenia wypluwa ludzkie ochłapy w zatrważającym tempie. Co więcej, jest to wojsko, które z bestialstwa uczyniło jedną z metod postępowania.

– Nie chcę zabijać kobiet i dzieci – mówi wprost Ibrahim.

Ja też bym nie chciał…

Nadia z wnuczką i córką/fot. Marcin Ogdowski
Nadia z wnuczką i córką/fot. Marcin Ogdowski

3.

– Kiedy słyszę „Syria”, chce mi się płakać – 69-letnia Nadia z trudem wstrzymuje łzy. – Mój dom jest właśnie tam, nie tu, w tym namiocie, w Libanie.

Jeden z jej sąsiadów przyznaje, że czasami przekracza libańsko-syryjską granicę, nielegalnie, by w pobliskich górach zobaczyć się z rodziną, która została w kraju. Dwu-trzygodzinne spotkania utwierdzają go w przekonaniu, że w Syrii żyje się jeszcze gorzej. Wojna weszła już co prawda w schyłkową fazę, ale konsolidacja władzy oraz czystki, jakich dokonuje al-Asad, wciąż skutkują masowymi cierpieniami ludności cywilnej. Zwłaszcza jednej z jej grup. Siepacze reżimu mają jasny rozkaz – zniechęcić sunnitów do powrotu do kraju. Wystarczy więc błahy czy wręcz absurdalny powód, by pod zarzutem współpracy z pokonaną opozycją trafić za kraty. Więzienia pełne są osób, które noszą na ciałach blizny po ranach. Syn jednej z moich rozmówczyń został ranny w początkach wojny. Przypadkiem, gdy opuścił schronienie, by poszukać paliwa do generatora. Odłamki moździerzowego granatu pokiereszowały mu plecy. Broni w dłoniach nie trzymał – ani wcześniej, ani później…

Dziś los tego mężczyzny – podobnie jak innych rzekomych bojowników – ma być przestrogą. I jest.

– Gdyby miał kogoś, kto pracuje dla reżimu, kto dałby rodzinie protekcję, wróciłbym – zapewnia „sołtys” Nanaf. – W innym przypadku to proszenie się o kłopoty, a nawet o śmierć.

- Pacjenci szpitala na drogę dostali tylko koce, wielu wykrwawiło się na śmierć - wspomina Abdel/fot. Marcin Ogdowski
– Pacjenci szpitala na drogę dostali tylko koce, wielu wykrwawiło się na śmierć – wspomina Abdel/fot. Marcin Ogdowski

4.

A mówimy o ludziach, którzy swoje już przeżyli.

Abdel, 60-latek z al-Kusajr, do Libanu trafił w czerwcu 2012 roku.

– Miasto zajęła Wolna Armia Syrii, oblegało je wojsko al-Asada – wspomina ostatnie tygodnie przed ucieczką. – Rządowi strzelali we wszystko, w co się dało. Strzelali snajperzy, strzelały wielkie działa. Wreszcie ktoś na górze się dogadał i wyznaczyli nam, cywilom, drogę, którą można się było ewakuować. Wyszedłem z żoną, trójką dzieci, wyszedł też dorosły syn z trzema córkami. Było nas w sumie dwadzieścia pięć tysięcy osób. I wtedy wojsko zaczęło strzelać. W kilka minut zginęło półtora tysiąca ludzi.

Po tym zdarzeniu rodzina Abdela szła bez dłuższej przerwy przez cztery dni. Część uciekinierów – nikt z bliskich 60-latka – zmarła z powodu braku wody.

– Wśród ewakuowanych byli pacjenci ze szpitala – opowiada mężczyzna. – Na drogę dostali tylko koce, wielu wykrwawiło się na śmierć.

– Płakaliśmy, gdy do nas dotarli, tak źle wyglądali – mówi Fatima, Libanka z Arsalu, mając na myśli pierwsze grupy uchodźców, które docierały do miasta.

– Libańska armia dała nam chleb na powitanie – wspomina Nadia.

Dla starszej kobiety ów gest miał dramatyczną wymowę. Kilka dni wcześniej jeden z jej synów odłączył się od grupy, by na pobliskim rumowisku poszukać czegoś do jedzenia. Eksplozja pocisku, który przyleciał nie wiadomo skąd, zabiła mężczyznę na miejscu. Dwie doby wcześniej urodziła mu się córka.

Siedmioletnia dziś dziewczynka nie może pamiętać tego, co działo się, gdy najbliżsi wędrowali z al-Kusajr do Libanu. Urodziła się jeszcze w Syrii, w obozie prowadzonym przez Czerwony Krzyż.

– Któregoś wieczoru przyszli do nas ludzie i ostrzegli, że musimy uciekać – relacjonuje Nadia. – Że wszyscy niechrześcijanie zostaną wkrótce zabici przez wojsko. Ruszyliśmy, unikając głównych dróg. Męczyłam się potwornie, bo po nieudanej operacji nóg, od dwudziestu lat chodzę o kulach.

– To wielki luksus zasypiać bez ostrzału na dobranoc – do rozmowy włącza się córka Nadii. – Budzić się bez ostrzału na dzień dobry – kobieta uśmiecha się lekko.

Nadia również wykrzywia usta.

– Mieliśmy sąsiadkę, która chowała się pod koc, przekonana, że da jej schronienie – nie kryje rozbawienia. A potem, w równie żartobliwym tonie, opowiada o popłochu, jaki w niej, i w sąsiadach, wywoływał dźwięk spadających bomb beczkowych.

Szybko jednak poważnieje.

– Armia Wolnej Syrii przekonywała nas, że wkrótce będzie dobrze. Tymczasem al-Asad wciąż tam jest. Tyle ofiar i wszystko na nic…

Schronienia muszą mieć tymczasowy charakter/fot. Marcin Ogdowski
Schronienia muszą mieć tymczasowy charakter/fot. Marcin Ogdowski

5.

Ta ofiara – poza śmiercią i ranami – ma też całkiem materialny wymiar. W Arsal i okolicy stanęło ponad sześć i pół tysiąca namiotów. Rodziny, które w nich mieszkają, potraciły w Syrii domy, mieszkania, ogrody, sady, żywy inwentarz i ruchomości. Większość żyje w prowizorycznych schronieniach już siódmy rok. Niczego solidniejszego postawić im nie wolno, bo obozowisko musi mieć charakter tymczasowy. Uchodźcy powinni wrócić do siebie – oczekuje libański rząd i stąd jego umiarkowanie empatyczna postawa.

Latem nie jest to aż tak problematyczne, ale zimą – zwłaszcza w nocy, gdy temperatura spada poniżej zera – w namiotach robi się paskudnie zimno.

– Dręczą nas przeziębienia, grypy, zapalenia płuc – wylicza „sołtys” Nanaf.

Dlatego tak istotne jest odpowiednie docieplenie prowizorycznych domostw. Dwa lata temu w Arsal pojawili się Polacy. Dysponujące dotacją rządu RP Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej wydało niemal trzy i pół miliona złotych na zakup odpowiednich komponentów – gąbek, plastikowych płacht oraz belek wzmacniających konstrukcje namiotów. W 2019 roku skala przedsięwzięcia była już niższa – na rzecz uchodźców przeznaczono milion trzysta tysięcy złotych. Przy okazji przeprowadzono też niezbędne szkolenia z zakresu ochrony przeciwpożarowej. Namioty bowiem wyposażone są w piecyki, latem służące tylko do gotowania, zimą również do ogrzewania.

Jeśli akurat jest czym grzać. Mazut – paliwo wykorzystywane w tym celu – drożeje z tygodnia na tydzień. To efekt fatalnej sytuacji ekonomicznej Libanu, której skutki dotykają nie tylko rdzennych mieszkańców, ale i uchodźców.

– Boję się tego, że kryzys wywoła zamieszki – Nanaf wzdycha głośno. – Znów będziemy musieli uciekać? Dokąd?

Plac Męczenników w Bejrucie pełen jest tego typu graffiti/fot. Marcin Ogdowski
Plac Męczenników w Bejrucie pełen jest tego typu graffiti/fot. Marcin Ogdowski

6.

Konflikt narastał od dawna, ale w ostrą fazę wszedł jesienią ubiegłego roku, po zapowiedziach władz o podwyższeniu podatków i wprowadzeniu nowych danin. Oburzyło to przede wszystkim młodzież, plan rządu zakładał bowiem opodatkowanie połączeń przez komunikatory typu WhatsApp. Ceny zwyczajnych telefonów są w Libanie wygórowane, stąd wielka popularność tej technologii.

Oczywiście, powodów do frustracji było więcej – kraj od kilku lat zmaga się z kłopotami w dostępie do pitnej wody oraz tonie w śmieciach. Niewydolna służba zdrowia, droga edukacja, problemy z ustanowieniem i przestrzeganiem praw pracowniczych – oto codzienność miażdżącej większości Libańczyków. Fatalna polityka gospodarcza skutkuje drożyzną – ceny podstawowych produktów rosną o kilkanaście procent w skali miesiąca. I na to wszystko nakłada się kompletnie nieefektywna polityka energetyczna. Większość energii w tym kraju pochodzi z generatorów zasilanych pochodnymi ropy (powietrze w Libanie jest jednym z najbardziej toksycznych na świecie). Co więcej, handel tym surowcem oraz największe huby generatorów należą do ludzi pośrednio bądź bezpośrednio związanych z rządem. I na tym gruncie rozrosła się koszmarna korupcja. Libańczycy mają dostęp do „państwowego”, tańszego prądu, tylko przez kilka godzin na dobę. Przez większość dnia muszą korzystać ze znacznie droższych usług prywaciarzy. Którzy, będąc jednocześnie władzą, ani myślą zmieniać ów stan rzeczy.

– Zmusi ich do tego ulica – twierdzą protestujący.

W tym samym czasie upadają kolejne sektory gospodarki. Prężna jeszcze jakiś czas temu budowlanka – w której zatrudnienie znalazło mnóstwo syryjskich mężczyzn – to dziś głównie puste kamieniołomy, opuszczone budowy i smętnie stojące dźwigi. Podupadająca libańska klasa średnia coraz rzadziej korzysta z usług Syryjek, dotąd zatrudnianych jako pomoc domowa. Pracują jeszcze dzieci uchodźców – głównie w sklepach i na targowiskach – bo ich praca jest zwyczajnie tańsza.

Co oczywiste, taki stan rzeczy przekłada się na uchodźcze menu. Dla Syryjczyków mięso to rarytas, jedzą głównie ryż i chleb, z niewielkim dodatkiem warzyw i owoców.

No i marzną w niedogrzanych namiotach.

Te dzieci nie znają innej rzeczywistości niż obozowa/fot. Marcin Ogdowski
Te dzieci nie znają innej rzeczywistości niż obozowa/fot. Marcin Ogdowski

7.

Z obozowiska na obrzeżach Arsal łatwo dostrzec oddalone o kilkadziesiąt kilometrów Góry Libanu. Ośnieżone pasmo przypomina o panującej zimie i ostro kontrastuje z widokiem stóp 3-letniej Maalak. Bosych, wsuniętych w szmaciane klapki.

– Nie jest ci zimno? – pytam.

Dziewczynka kręci głową, zdziwiona moją troska. Na przymusowej emigracji urodziło się dotąd ponad pół miliona Syryjczyków. Te dzieci nie znają innego świata niż obozy – czy to w Libanie, Turcji czy Jordanii – i w jakiejś mierze nawykły już do życia w niedostatku.

Maalak z miejsca zdobywa moje serce. Ten uśmiech, ta odwaga, ta ciekawość ludzi. Na pożegnanie przybijam jej piątkę, robię zdjęcie. Uśmiecham się przy tym szeroko, choć wcale do śmiechu mi nie jest. To dzieciom najbardziej chciałoby się pomóc. Ileż to razy uciekałem w fantazje, że łapię takiego malca i zabieram ze sobą. Z dala od obozu, wszechobecnej biedy, wojny i zagrożeń czyhających w miejscach, w których dorośli już dawno stracili ostatnią nadzieję.

Lecz zaraz potem przychodziło brutalne poczucie „tu i teraz”. Dziecka nie da się w ten sposób uratować – to nie pies (a psy zdarzało mi się wywozić z takich miejsc). To maleńki człowiek, czyjaś córka, syn; kochające i kochane dziecko, którego zniknięcie mogłoby przynieść więcej szkód niż korzyści. Pomagam więc, jak potrafię. Trochę jako wolontariusz, trochę jako donator, ale przede wszystkim jako dziennikarz i pisarz. Ilustrując i opisując rzeczywistość takich dzieci jak Maalak, otwieram niektórym oczy na paskudną rzeczywistość cywilnych ofiar wojny.

Wy też możecie pomóc.

Przelej dowolną kwotę na konto Fundacji PCPM

mBank: 61 1140 1010 0000 5228 6800 1003

Tytuł wpłaty: Wsparcie dla uchodźców syryjskich

Maalak i „piątka” na pożegnanie. Takich dzieci, jak trzylatka – Syryjczyków urodzonych na wygnaniu – jest już ponad pół miliona/fot. Marcin Ogdowski
Maalak i „piątka” na pożegnanie. Takich dzieci, jak trzylatka – Syryjczyków urodzonych na wygnaniu – jest już ponad pół miliona/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Masło

Sterta kolorowych koców i szmat sprawia niepozorne wrażenie. Ale to złudzenie, o czym przekonuję się słysząc cichutki płacz. Podchodzę bliżej stołu i dostrzegam maleńką główkę. Dopiero teraz moim oczom ukazuje się mikroskopijna dłoń i… trzy kolejne główki.

Przysuwam się bliżej, stopą zawadzam o coś pod stołem. Zerkam w dół i widzę stalowy cylinder wypełniony żarzącym się popiołem. „Palenisko, koce; po co komu podgrzewanie stołu, skoro temperatura na zewnątrz sięga 25 stopni?” – szukam w myślach wyjaśnienia. Wnet przychodzi olśnienie: „To inkubator!”. Nie mylę się – siedząca obok położna kiwa głową, gdy wypowiadam nazwę urządzenia.

Gabinet położnej w ośrodku w Mindigo. Na drugim planie wspomniana sterta koców/fot. Marcin Ogdowski
Gabinet położnej w ośrodku w Mindigo. Na drugim planie wspomniana sterta koców/fot. Marcin Ogdowski

*          *          *

Klinika w Midigo na północy Ugandy to dla osób przyzwyczajonych do europejskich standardów obraz nędzy i rozpaczy. Brakuje tu dosłownie wszystkiego, włącznie z dostępem do bieżącej wody i elektryczności. Jedyny ambulans już dawno stanął na klockach, cały park maszynowy placówki to… motocykl. Budżet szpitala winien być kilkunastokrotnie większy, by zapewnić opiekę wszystkim potrzebującym. Lecz Uganda to jedno z najbiedniejszych państw świata, zaś sama klinika znajduje się na północy kraju, nieopodal Bidi Bidi, gigantycznego obozu dla uchodźców. Ci ostatni, głównie Południowi Sudańczycy, stanowią niemal połowę pacjentów ośrodka. To ludzie pozbawieni dóbr materialnych, uciekinierzy przed głodem i prześladowaniami – nie sposób więc oczekiwać od nich zapłaty za pomoc medyczną.

Uganda ma jeden z najwyższych współczynników dzietności na świecie, Sudanki z południa – mimo wojny, klęski głodu i pobytu w obozach – również rodzą wiele dzieci. Część mieszkańców Zachodu nie potrafi tego zrozumieć – zapomina bądź nie ma świadomości przemiany, jaka dokonała się w ich kulturze na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat. Tymczasem wielodzietność towarzysząca biedzie to zjawisko stare jak gatunek ludzki. Liczne potomstwo, gdy już osiągnie odpowiedni wiek, daje większe gwarancje przetrwania rodziny. Wysoka umieralność niemowląt wymusza kolejne wysiłki prokreacyjne. Znaczenie ma też fakt, że seks jest za darmo, a profilaktyka antykoncepcyjna kuleje – jest droga i niezakorzeniona kulturowo. Ludzie żyjący w świecie choćby względnej zamożności, gdzie funkcjonują systemy zdrowotne i emerytalne, dalecy są od takich dylematów.

Sala oddziału położniczego. W rogu „izolatka” – pojedyncze łóżko dla pacjentki chorej na malarię/fot. Marcin Ogdowski
Sala oddziału położniczego. W rogu „izolatka” – pojedyncze łóżko dla pacjentki chorej na malarię/fot. Marcin Ogdowski

*          *          *

Położnictwo to najważniejszy aspekt działalność kliniki w Midigo. Angażuje ono trzy czwarte czterdziestoosobowego personelu. Ale szpital leczy też pacjentów z innymi dolegliwościami. Uganda leży w strefie malarycznej, zarażenia są tu powszechne i zbierają śmiertelne żniwo (u jednej trzeciej chorych diagnozuje się przypadki ciężkiej malarii). Miejscowa ludność i mieszkańcy obozowiska Bidi Bidi cierpią także z powodu zapylenia. Nad gęstą siecią prymitywnych dróg nieustannie unoszą się tumany kurzu. Ograniczony dostęp do wody sprzyja infekcjom skóry i chorobom układu pokarmowego. Zagrożenie niesie miejscowa fauna – żmije i węże. Niestety, dawka surowicy kosztuje sto tysięcy ugandyjskich szylingów – to odpowiednik stu złotych, jak na tutejsze warunki kwota zaporowa. Personel zmaga się także z konsekwencjami zbierania mango. Wiele prób zerwania owoców kończy się upadkiem z drzewa – co dotyczy przede wszystkim dzieci. To one, oraz sudańskie ofiary wojny domowej, stanowią największe wyzwanie dla ortopedów i chirurgów z Midigo.

W listopadzie 2018 roku lekarzy z kliniki wsparł Zespół Ratunkowy z Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej – dwunastoosobowa grupa medyków różnych specjalności. Przyjechali w dwóch turach, a ich pobyt w Ugandzie sfinansowano dzięki rządowemu programowi „Polska Pomoc”. Patrick Onzimkue, zastępca dyrektora szpitala, z uznaniem mówi o pracy ekipy PCPM. Jest pod wrażeniem jej pomysłowości – Polacy, z dostępnych na miejscu przedmiotów, wykonali różnego rodzaju wyciągi i ramy, pomocne w leczeniu złamań.

Pacjent oddziału ortopedycznego, do leczenia którego użyto jednego z urządzeń zaprojektowanych i wykonanych przez członków Zespołu Ratunkowego PCPM/fot. Marcin Ogdowski
Pacjent oddziału ortopedycznego, do leczenia którego użyto jednego z urządzeń zaprojektowanych i wykonanych przez członków Zespołu Ratunkowego PCPM/fot. Marcin Ogdowski

– Po drugiej wojnie światowej mieliśmy w Polsce wiele ofiar wymagających rehabilitacji – tłumaczę. – Chcieliśmy czy nie, wykształciliśmy całe pokolenia świetnych ortopedów.

– Uhm – słyszę w odpowiedzi. – Macie szczęście, że dla was to już historia. W naszym sąsiedztwie wciąż toczą się dwie okrutne wojny – Patrick ma na myśli zarówno konflikt w Sudanie Południowym, jak i w Demokratycznej Republice Konga.

Szpital w Midigo nie posiada własnej kuchni. Posiłki dla chorych, na przyszpitalnym dziedzińcu, w zaimprowizowanych kuchniach, gotują rodziny pacjentów/fot. Marcin Ogdowski
Szpital w Midigo nie posiada własnej kuchni. Posiłki dla chorych, na przyszpitalnym dziedzińcu, w zaimprowizowanych kuchniach, gotują rodziny pacjentów/fot. Marcin Ogdowski

*          *          *

Polska pomoc dla Midigo ma szerszy wymiar rzeczowy. PCPM  przekazało klinice sporo drobnego sprzętu medycznego oraz lekarstw i środków opatrunkowych. Do placówki trafił też inkubator. Urządzenie, wymagające stałego dostępu do energii elektrycznej, zacznie pracę dopiero, gdy ruszy przyszpitalna elektrownia solarna. Jak zapewnia Onzimkue, stanie się to jeszcze w grudniu. To rzecz jasna kropla w morzu potrzeb – lecz i tak nie do przecenienia. Statystyki są bowiem zatrważające – na tysiąc sudańskich niemowląt umiera aż 63. W Ugandzie, gdzie najważniejszym czynnikiem wpływającym na śmiertelność nowonarodzonych dzieci nie jest wojna czy głód, a „zwyczajna” bieda, ów wskaźnik wynosi 32. Ośmiokrotnie więcej niż w Polsce…

– Członkowie Zespołu Ratunkowego byli zaskoczeni, że tu nie walczy się o życie noworodków – Tomasz Lipert, szef ugandyjskiej misji PCPM, zdradza jeszcze jedną przyczynę wysokiej śmiertelności. – Że gdy dziecko przestaje oddychać, nie udziela mu się pierwszej pomocy. Zawzięli się więc i nauczyli Ugandyjczyków odpowiednich procedur.

Placówka nie posiada również poczekalni. Przyszli pacjenci oraz odwiedzające ich rodziny koczują na matach rozłożonych w każdym wolnym miejscu/fot. Marcin Ogdowski
Placówka nie posiada również poczekalni. Przyszli pacjenci oraz odwiedzające ich rodziny koczują na matach rozłożonych w każdym wolnym miejscu/fot. Marcin Ogdowski

Bieżąca pomoc medyczna angażuje wysiłki wielu organizacji humanitarnych, działających na terenie Ugandy. Jednocześnie towarzyszy jej wielka mobilizacja wzdłuż całej ugandyjsko-sudańskiej granicy. W tym roku po jej północnej stronie udało się zebrać część plonów, dzięki czemu obniżył się poziom ostrego niedożywienia tamtejszej ludności. Lecz jak szacują specjaliści, jedzenia w Sudanie Południowym zabraknie już w pierwszym kwartale 2019 roku. O zakupach interwencyjnych sudańskiego rządu można co najwyżej pomarzyć – ten dostępne środki finansowe przeznacza na walkę z wrogimi sobie plemionami. Ucierpi więc, jak zawsze, ludność cywilna. Wkrótce po tym, jak zjedzone zostaną ostatnie zapasy, zacznie się kolejny exodus. Będzie to – cytując jednego z ugandyjskich wolontariuszy pracujących w Bidi Bidi – ponury marsz szkieletów.

—–

Osobom znajdującym się w stanie ostrego niedożywienia podawana jest specjalna, wysokoenergetyczna żywność. Ma ona konsystencje pasty i przypomina masło orzechowe. Możesz pomóc w zakupie zapasów tego „masła życia” – wystarczy datek na konto PCPM: 18 1140 1010 0000 5228 6800 1001 z dopiskiem: Sudan Południowy.

—–

Nz. głównym jedno z niemowląt w prymitywnym inkubatorze. Klinika w Mindigo/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to