Tortury

Obejrzałem chyba wszystkie filmy dokumentujące wymiany jeńców pomiędzy Ukrainą a rosją, do których doszło po 24 lutego. W miażdżącej większości ukraińskie, bo rosjanie bardzo rzadko publikują takie materiały. Jeńcy to dla nich kłopotliwy temat, najogólniej rzecz ujmując.

W tych kadrach powtarza się jeden element. Nie twierdzę, że zwracani do ojczyzny rosjanie wyglądają kwitnąco – bo zwykle tak nie jest. Nie są jednak straszliwie wychudzeni, obdarci, nie kuleją, nie snują się. Jeśli mają jakieś kontuzje, widać, że są zabezpieczeni. Tymczasem Ukraińcy – jakkolwiek zwykle radośni z powodu końca niewoli – przypominają duchy. Cztery lata temu pracowałem w Afryce, na granicy Ugandy i Sudanu Południowego, w ogromny obozie dla uchodźców Bidi-Bidi. Docierali do niego uciekający przed wojną i głodem Sudańczycy, często w fatalnej kondycji. Dorośli i dzieci. Docierali falami, które wzbierały regularnie, gdy nie było już czego jeść. A jedzono wszystko, co tylko dało się przełknąć i strawić. Wolontariusze z Bidi Bidi nazywali te exodusy „ponurymi marszami szkieletów”, co dobrze oddawało stan faktyczny i wywoływane takim widokiem emocje.

No więc gdy oglądałem uwalnianych Ukraińców, ZAWSZE tłukła mi się w myślach ta fraza. „Ponury marsz szkieletów”…

Kilkanaście dni temu natknąłem się na jeden z nielicznych rosyjskich filmików z wymiany.

– Męczyli was? – pyta byłego jeńca autor materiału.

– Tak – słyszy w odpowiedzi. – Kazali nam śpiewać wychwalające Ukrainę piosenki.

Nie wyśmiewam sołdata, naprawdę. Mam dość empatii, by uwierzyć, że taka praktyka może zostać uznana przez ofiarę za uwłaczającą. Gdyby mnie ktoś kazał teraz krzyknąć „chwała rosji!”, chyba odgryzłbym sobie język.

Ale ja nie o tym.

Ukazał się właśnie raport Organizacji Narodów Zjednoczonych, z którego wynika, że obie strony rosyjsko-ukraińskiego konfliktu torturują jeńców. Stoi za nim biuro wysokiego komisarza ds. praw człowieka (OHCHR), a opracowanie powstało w oparciu o wywiady z ponad setką byłych i obecnych więźniów, zarówno Ukraińców, jak i rosjan.

Jak wynika ze słów Matildy Bogner – szefowej misji ONZ w Ukrainie – zdecydowana większość ukraińskich jeńców zgłaszała przedstawicielom organizacji przypadki tortur i złego traktowania. Szczucie psami, poddawanie elektrowstrząsom oraz przemocy seksualnej – to najczęściej powtarzające się techniki. W ocenie Bogner, chodziło o zastraszenie i upokarzanie. Jako przykład szefowa misji podała (na konferencji prasowej, która odbyła się w Genewie) historię jeńca z Ołeniwki, któremu rosjanie przyczepili druty do genitaliów, do nosa – i razili prądem. Była to zabawa, nie próby siłowego wymuszenia zeznań.

Rozliczając Ukraińców, Bogner wymieniła „wiarygodne zarzuty” o zbiorowych egzekucjach rosyjskich jeńców. Wspomniała o „upokarzających warunkach transportu” (nagich, skrępowanych mężczyznach) oraz o przypadkach „bicia na powitanie”, gdy więźniowie docierali do obozów.

Przyznam, w pierwszym odruchu zagotowało się we mnie. Przypomniał mi się nieszczęsny raport Amnesty International, próbujący stawiać znak równości między rosyjskim a ukraińskim sposobem traktowania ludności cywilnej w strefie przyfrontowej. Ale w tym przypadku sedno tkwi w szczegółach. Otóż okazuje się, że inspektorzy ONZ mogli swobodnie rozmawiać wyłącznie z rosyjskimi jeńcami przetrzymywanymi w Ukrainie. Z ukraińskimi zaś było to możliwe dopiero po ich uwolnieniu, rosja bowiem – już tradycyjnie – nie udzieliła dostępu do miejsc przetrzymywania więźniów. Co samo w sobie jest złamaniem konwencji genewskich. W takim kontekście zupełnie inaczej brzmią zapewnienia z jednej strony rosji – która zaprzecza złemu traktowaniu jeńców – z drugiej, ukraińskich władz, które zamierzają zbadać naruszenia oraz podjąć odpowiednie działania prawne.

Dla mnie to kolejny przykład różnicy cywilizacyjnej, dzielącej Ukrainę i rosję.

Co zaś się tyczy zarzutów wobec Kijowa. Przewózka „na golasa” to jednak coś innego niż palenie prądem moszny. Czy kastracje, o których wspominałem w jednym z poprzednich postów. Jeśli zaś idzie o egzekucje – wiem o jednym takim przypadku (dotyczącym kilkunastu osób), popartym solidnymi źródłami. Latem w Donbasie Ukraińcy starli się z 64. Brygadą Zmechanizowaną armii rosyjskiej. Istotnie, nie pojmano wówczas zbyt wielu rosjan; tak Ukraińcy porachowali się z mordercami z Buczy, służącymi w tej jednostce. Obiektywnie patrząc, była to wojenna zbrodnia. Nie usprawiedliwiam, nie pochwalam, ale jakaś część mnie nieustannie się dziwi, że po Buczy (Irpieniu, Borodziance, Izjumie), Ukraińcy nadal tych ruskich do niewoli biorą…

—–

Szanowni, przypominam, że z powodu banu na FB (dziś ostatni dzień) możecie mnie czytać na blogu, na Patronite, zajawki materiałów pojawią się też na moich kontach na Twitterze i Instagramie.

A jeśli chcecie mnie w pisaniu wesprzeć, będę szczerze zobowiązany. Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Nz. Ekshumacja ofiar rosyjskiej agresji – piątki małych dzieci – w Łymaniu, pod koniec października. Analizując sytuację rosyjskich jeńców, nie wolno zapominać o tym, jaki los zgotowali ukraińskim cywilom, nim dostali się do niewoli…/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

Godzina

Mam dwóch kolegów-żołnierzy Wojska Polskiego, którzy szybkiej ewakuacji medycznej zawdzięczają życie. Jednego ranił odłamek granatu, podczas starcia z talibami w afgańskiej wiosce. Drugi „zaliczył” minę-pułapkę, która eksplodowała pod Rosomakiem. Obydwaj są dziś w pełni sprawni, nadal służą w armii.

Znam co najmniej kilkunastu okaleczonych mężczyzn – weteranów misji w Iraku i Afganistanie – którzy nie mieli tyle szczęścia. Potracili ręce, nogi, ponieśli inne urazy. Różnie radzą sobie z niepełnosprawnością, ale żyją – bo w porę dowieziono ich do „czołówek chirurgicznych”. Niechciane kalectwo stało się powodem samobójczej śmierci dwóch moich znajomych w mundurach, lecz ci, którzy wybrali życie, cieszą się każdym jego dniem. A wraz z nimi cieszą się ich rodziny.

Wiosną 2017 roku poznałem „Niezniszczalnego”. Dostaliśmy wspólny pokój w szpitalu weteranów, gdzie Wojtek był częstym gościem. Rehabilitował się po urazie sprzed lat, z czasów misji w byłej Jugosławii. Granat-pułapka wybuchł mu w twarz, lekarze dawali „Niezniszczalnemu” jeden procent szans na przeżycie. Byłoby tego jeszcze mniej, gdyby nie śmigłowiec ewakuacji medycznej amerykańskiej armii.

Tych „śmigieł” bardzo brakowało w ugandyjskim Midigo, gdzie docierały ofiary wojen z pobliskiego Sudanu Południowego i Demokratycznej Republiki Kongo. Miejscowy szpital miał na wyposażeniu kilka motocykli; nie dało się nimi wozić pacjentów w ciężki stanie. Ale tam – po prawdziwe – w ogóle niewiele dało się zrobić, bo większość wymagających opieki medycznej uchodźców po prostu umierała z głodu.

Umierało wielu, zbyt wielu, ukraińskich żołnierzy, wysłanych na Donbas w 2014 roku. Z czasów walk na przyczółku debalcewskim pamiętam szpital w Selidowie, który miał obsłużyć rannych. A w którym nie było bieżącej wody i do którego zwoził ofiary zdezelowany ambulans. Pokonanie 60 km w obie strony zajmowało mu dwie godziny.

Tymczasem w ratownictwie medycznym liczy się tak zwana złota godzina, w trakcie której ranny winien trafić na stół. Wtedy ma ogromne szanse nie tylko przeżyć, ale i uratować poddane obrażeniom części ciała. Amerykanie jeszcze podczas wojny w Korei zorientowali się, że nie ma lepszego sposobu, jak budowanie „medevacu” w oparciu o śmigłowce. Stacjonujące na teatrze działań na tyle gęsto, by niezależnie od miejsca ranienia żołnierza/żołnierzy, dotrzymać rygoru złotej godziny. Wojna w Wietnamie była wielkim sprawdzianem tej koncepcji, a afgańska jej najdoskonalszą organizacyjną postacią. Pod Hindukuszem na jednego poległego żołnierza zachodniej koalicji przypadało siedmiu rannych, a spośród rannych przeżywało 8 na 10 wojskowych. Tak dobrze (jakkolwiek to brzmi…) jeszcze w historii wojen nie było. Środki ochrony osobistej i szybka ewakuacja – oto najważniejsze tajemnice sukcesu.

Armia ukraińska jest dziś dobrze wyekwipowana – znacznie lepiej niż rosyjska. Jej żołnierze przechodzą szkolenia medyczne, zbudowano od podstaw system taktycznego ratownictwa. Zaplecze szpitalne – zwłaszcza na głębokich tyłach – trzyma bardzo przyzwoite standardy. Przyżywalność rannych pozostaje na poziomie 70 proc. (u rosjan nie przekracza 50), lecz wielu poszkodowanych zostaje kalekami. Nie znam dokładnych danych, lecz wiem, że wskaźnik amputacji jest bardzo wysoki.

Mógłby być niższy, gdyby żołnierze szybciej trafiali do szpitali. Ukraiński „medevac” nie jest tak efektywny jak zachodni, przede wszystkim z powodu braku odpowiedniej liczby maszyn. O czym wspominam, bo możemy pomóc. Fundacja Widowisk Masowych organizuje zbiórkę na zakup śmigłowców ewakuacji medycznej dla ukraińskiej armii. Oto link z prośbą o wsparcie i udostępnianie informacji.

—–

Nz. Ewakuacja medyczna rannego polskiego żołnierza, Afganistan, 2012 rok/fot. z archiwum blogu zAfganistanu.pl

Koronawariactwo

Praca w Iraku czy w Afganistanie do bezpiecznych nie należała. Wojsko, jakkolwiek redukowało różne zagrożenia, inne przyciągało. Teoretycznie nie miałem do rebeliantów nic, oni za to – nie raz i nie dwa – ładowali w moją stronę z wszystkiego, co mieli pod ręką. Przy czym nie chodziło im konkretnie o moją osobę; strzelali w wojsko, ja byłem narażony niejako przy okazji.

Lecz bez względu na to, co by się działo, zawsze towarzyszyła mi pewna myśl: jak się zesra, w try miga załadują mnie do śmigłowca i wywiozą do szpitala. Dobrego szpitala – daj boziu światu, całemu światu, takie szpitale, jak zbudowano do obsługi sił sprzymierzonych w Iraku i Afganistanie. Wiedziałem, że gdziekolwiek z tym wojskiem pojadę, zawsze będzie to dystans, który pozwoli dostarczyć mnie na stół operacyjny w ciągu tak zwanej złotej godziny. W taki sposób budowano (budowali Amerykanie, gwoli rzetelności) zabezpieczenie medyczne na obu wojnach. I nie były to tylko teoretyczne rozważania, bo na własne oczy zobaczyłem, że system działał.

I „wychowany” w takiej bańce, pojechałem na wojnę ukraińsko-rosyjską. A był to czas, kiedy armia ukraińska była jeszcze w opłakanym stanie. Dotyczyło to również ratownictwa pola walki, o czym przekonałem się w tak zwanym kotle debalcewskim zimą 2015 roku. Nie wiem, co mi strzeliło do łba, ale zapytałem żołnierzy, czym, w razie czego, będą ewakuować rannych. Pokazali mi tak zdezelowany ambulans, że bałbym się go poprowadzić z prędkością większą niż 40 kilometrów na godzinę.

Zdaje się, że następnego dnia odwiedziłem z kolegami szpital, do którego mieli trafiać ranni, gdy zacznie się rosyjsko-rebeliancka ofensywa (ruszyła kilka dni później). Do końca życia nie zapomnę widoku ukraińskiego lekarza, który opowiadał mi, jakimi środkami dysponuje placówka. I jego przygnębienia, gdy mówił, że zebrane przez wolontariuszy pieniądze na zakup urządzeń do defibrylacji, ktoś zwyczajnie podpierdolił. Człowiek ów pracował kiedyś w Afganistanie, w polskim szpitalu w Ghazni (był taki czas, kiedy naszych lekarzy zastępowali Bułgarzy i Ukraińcy…) – i z rozrzewnieniem wspominał, czego to wówczas nie miał do dyspozycji.

Podrapałem się po głowie, pomyślałem – od tej pory nie miałem wątpliwości, że dobrze to już było. Że trzeba trochę bardziej uważać, bo w razie czego szanse na uratowanie tyłka nie są już tak duże. Co więcej, jakiś czas później poszedłem za ciosem i zaliczyłem kurs ratownictwa taktycznego, by w razie „cuś” nie umrzeć z byle powodu.

—–

Od dziecka miałem kłopot z podejściem do wszelkiej maści zarazków. Brzydziły mnie różne rzeczy do tego stopnia, że mamy moich kolegów z podwórka nazywały mnie z przekąsem „czyścioszkiem”.

Nie wyzbywszy się tych cech, zacząłem jeździć na wojny, a później w miejsca humanitarnych kryzysów, gdzie zarazki czyhały na mnie z różnych stron. Swojskie pluskwy i grzyby czy egzotyczne choróbska; kilka razy siłowały się z moim układem odpornościowym (a raz nawet z przestarzałymi antybiotykami). Jakoś tam dawałem radę, wchodzą w tryb misyjny, cechujący się ograniczoną wrażliwością na jęki własnego ciała i ducha. Raz tylko miałem ochotę się rozpłakać, gdy mina-pułapka rozwaliła szambiarkę, a ja utonąłem – dosłownie – po kolana w gównie.

Było minęło. Bardziej już zahartowany, trafiłem jakiś czas temu do szpitala w północnej Ugandzie. Placówki, której część pacjentów cierpiała na malarię, a sposób ich izolowania sprowadzał się do oznaczenia łóżek. I w tymże szpitalu rozmawiam z jego wicedyrektorem, gdy stojąca za mną kobieta wydała z siebie ciche jęknięcie, a zaraz potem nastąpiło głośne „chlup!”. I poczułem na nogach sporą ilość jej wód płodowych, które odeszły akurat w tym momencie.

Patrick, mój rozmówca, uśmiechnął się przepraszająco, pielęgniarki zabrały pacjentkę na porodówkę, a ja… cóż miałem robić, wróciłem do rozmowy. W tym szpitalu brakowało wszystkiego, łącznie z bieżącą wodą. Obmycie się w takiej sytuacji byłoby koszmarnym marnotrawstwem – tak wówczas pomyślałem. Ale wyobraźnia nie dawała spokoju i podsuwała często absurdalne scenariusze. Na przykład widok chmary zarazków na moich poobcieranych wcześniej łydkach. „Stop” – powiedziałem sobie, wiedząc, że wieczorem dokonam doustnej dezynfekcji. I tym sposobem znów skupiłem się na robocie.

—–

A po co o tym piszę? Bo z lekkim zażenowaniem obserwuję to, co w ojczyźnie kochanej dzieje się za sprawą koronowirusa. Wiem, objawów paniki nie ma, ale niektórym ewidentnie odbiła szajba, czego najlepszą ilustracją maseczki-gate. Przede wszystkim jednak odwaliło mediom, które rzuciły się na temat niczym Reks na szynkę i szarpią, szarpią, szarpią – aż do zrzygania. Tworząc atmosferę gigantycznego zagrożenia, co przecież może nabrać takiej dynamiki, że wszyscy pożałujemy, że kiedyś nauczono nas mówić i czytać. A wszystko w imię podbijania słupków oglądalności. Dla mnie to jedna z tych sytuacji, kiedy wstydzę się, że pracuję w mediach (i fakt, że jestem na urlopie, wcale nie łagodzi objawów mojego zniesmaczenia).

Tymczasem koronawirus hula sobie po Polsce, noszony w ciałach pewnie i setek ludzi. Z których większość nie ma pojęcia, że właśnie „śmiertelnie zaciążyła” – i nigdy się o tym nie dowie, bo organizmy tych osób poradzą sobie z chorobą. Tak, jak radzą sobie z wieloma innymi zarazkami.

Nie warto przejmować się sprawami, na które nie ma się wpływu. Warto za to do zagrożeń podejść racjonalnie – taki wniosek płynie z przytoczonych przeze mnie historii. Idealnie pasujący do całej tej gówno-burzy z koronawirusem. Wiemy, jak minimalizować ryzyko – stosujmy się więc do zasad. I tyle. Czyste ręce wyjdą nam tylko na dobre.

Zdjęcie nr 1 ma przyciągnąć uwagę (haha). Zdjęcie nr 2 przedstawia sytuację, której byłem świadkiem w Prypeci (tej Prypeci). Pan w kombinezonie to Włoch - pod tym białym czymś ma jeszcze jakieś niebieskie wdzianko (byłem świadkiem, gdy je zakładał). Pani na drugim planie, to młoda ukraińska przewodniczka, która do czarnobylskiej zony przyjechała z grupą zagranicznych fizyków jądrowych. Proszę sobie porównać te dwie osoby i zapytać się w duchu: w stosunku do koronowirusowej napinki jestem wyluzowaną Ukrainką czy zdyganym Włochem?
Zdjęcie nr 1 ma przyciągnąć uwagę (haha). Zdjęcie nr 2 przedstawia sytuację, której byłem świadkiem w Prypeci (tej Prypeci). Pan w kombinezonie to Włoch – pod tym białym czymś ma jeszcze jakieś niebieskie wdzianko (byłem świadkiem, gdy je zakładał). Pani na drugim planie, to młoda ukraińska przewodniczka, która do czarnobylskiej zony przyjechała z grupą zagranicznych fizyków jądrowych. Proszę sobie porównać te dwie osoby i zapytać się w duchu: w stosunku do koronowirusowej napinki jestem wyluzowaną Ukrainką czy zdyganym Włochem?

—–

Nz. Ewakuacja medyczna rannego amerykańskiego żołnierza. Prowincja Ghazni, jesień 2013/fot. Marcin Wójcik.
Zdjęcie pochodzi z albumu „Polski Afganistan”, który wydaliśmy z Marcinem jesienią 2014 roku

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Masło

Sterta kolorowych koców i szmat sprawia niepozorne wrażenie. Ale to złudzenie, o czym przekonuję się słysząc cichutki płacz. Podchodzę bliżej stołu i dostrzegam maleńką główkę. Dopiero teraz moim oczom ukazuje się mikroskopijna dłoń i… trzy kolejne główki.

Przysuwam się bliżej, stopą zawadzam o coś pod stołem. Zerkam w dół i widzę stalowy cylinder wypełniony żarzącym się popiołem. „Palenisko, koce; po co komu podgrzewanie stołu, skoro temperatura na zewnątrz sięga 25 stopni?” – szukam w myślach wyjaśnienia. Wnet przychodzi olśnienie: „To inkubator!”. Nie mylę się – siedząca obok położna kiwa głową, gdy wypowiadam nazwę urządzenia.

Gabinet położnej w ośrodku w Mindigo. Na drugim planie wspomniana sterta koców/fot. Marcin Ogdowski
Gabinet położnej w ośrodku w Mindigo. Na drugim planie wspomniana sterta koców/fot. Marcin Ogdowski

*          *          *

Klinika w Midigo na północy Ugandy to dla osób przyzwyczajonych do europejskich standardów obraz nędzy i rozpaczy. Brakuje tu dosłownie wszystkiego, włącznie z dostępem do bieżącej wody i elektryczności. Jedyny ambulans już dawno stanął na klockach, cały park maszynowy placówki to… motocykl. Budżet szpitala winien być kilkunastokrotnie większy, by zapewnić opiekę wszystkim potrzebującym. Lecz Uganda to jedno z najbiedniejszych państw świata, zaś sama klinika znajduje się na północy kraju, nieopodal Bidi Bidi, gigantycznego obozu dla uchodźców. Ci ostatni, głównie Południowi Sudańczycy, stanowią niemal połowę pacjentów ośrodka. To ludzie pozbawieni dóbr materialnych, uciekinierzy przed głodem i prześladowaniami – nie sposób więc oczekiwać od nich zapłaty za pomoc medyczną.

Uganda ma jeden z najwyższych współczynników dzietności na świecie, Sudanki z południa – mimo wojny, klęski głodu i pobytu w obozach – również rodzą wiele dzieci. Część mieszkańców Zachodu nie potrafi tego zrozumieć – zapomina bądź nie ma świadomości przemiany, jaka dokonała się w ich kulturze na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat. Tymczasem wielodzietność towarzysząca biedzie to zjawisko stare jak gatunek ludzki. Liczne potomstwo, gdy już osiągnie odpowiedni wiek, daje większe gwarancje przetrwania rodziny. Wysoka umieralność niemowląt wymusza kolejne wysiłki prokreacyjne. Znaczenie ma też fakt, że seks jest za darmo, a profilaktyka antykoncepcyjna kuleje – jest droga i niezakorzeniona kulturowo. Ludzie żyjący w świecie choćby względnej zamożności, gdzie funkcjonują systemy zdrowotne i emerytalne, dalecy są od takich dylematów.

Sala oddziału położniczego. W rogu „izolatka” – pojedyncze łóżko dla pacjentki chorej na malarię/fot. Marcin Ogdowski
Sala oddziału położniczego. W rogu „izolatka” – pojedyncze łóżko dla pacjentki chorej na malarię/fot. Marcin Ogdowski

*          *          *

Położnictwo to najważniejszy aspekt działalność kliniki w Midigo. Angażuje ono trzy czwarte czterdziestoosobowego personelu. Ale szpital leczy też pacjentów z innymi dolegliwościami. Uganda leży w strefie malarycznej, zarażenia są tu powszechne i zbierają śmiertelne żniwo (u jednej trzeciej chorych diagnozuje się przypadki ciężkiej malarii). Miejscowa ludność i mieszkańcy obozowiska Bidi Bidi cierpią także z powodu zapylenia. Nad gęstą siecią prymitywnych dróg nieustannie unoszą się tumany kurzu. Ograniczony dostęp do wody sprzyja infekcjom skóry i chorobom układu pokarmowego. Zagrożenie niesie miejscowa fauna – żmije i węże. Niestety, dawka surowicy kosztuje sto tysięcy ugandyjskich szylingów – to odpowiednik stu złotych, jak na tutejsze warunki kwota zaporowa. Personel zmaga się także z konsekwencjami zbierania mango. Wiele prób zerwania owoców kończy się upadkiem z drzewa – co dotyczy przede wszystkim dzieci. To one, oraz sudańskie ofiary wojny domowej, stanowią największe wyzwanie dla ortopedów i chirurgów z Midigo.

W listopadzie 2018 roku lekarzy z kliniki wsparł Zespół Ratunkowy z Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej – dwunastoosobowa grupa medyków różnych specjalności. Przyjechali w dwóch turach, a ich pobyt w Ugandzie sfinansowano dzięki rządowemu programowi „Polska Pomoc”. Patrick Onzimkue, zastępca dyrektora szpitala, z uznaniem mówi o pracy ekipy PCPM. Jest pod wrażeniem jej pomysłowości – Polacy, z dostępnych na miejscu przedmiotów, wykonali różnego rodzaju wyciągi i ramy, pomocne w leczeniu złamań.

Pacjent oddziału ortopedycznego, do leczenia którego użyto jednego z urządzeń zaprojektowanych i wykonanych przez członków Zespołu Ratunkowego PCPM/fot. Marcin Ogdowski
Pacjent oddziału ortopedycznego, do leczenia którego użyto jednego z urządzeń zaprojektowanych i wykonanych przez członków Zespołu Ratunkowego PCPM/fot. Marcin Ogdowski

– Po drugiej wojnie światowej mieliśmy w Polsce wiele ofiar wymagających rehabilitacji – tłumaczę. – Chcieliśmy czy nie, wykształciliśmy całe pokolenia świetnych ortopedów.

– Uhm – słyszę w odpowiedzi. – Macie szczęście, że dla was to już historia. W naszym sąsiedztwie wciąż toczą się dwie okrutne wojny – Patrick ma na myśli zarówno konflikt w Sudanie Południowym, jak i w Demokratycznej Republice Konga.

Szpital w Midigo nie posiada własnej kuchni. Posiłki dla chorych, na przyszpitalnym dziedzińcu, w zaimprowizowanych kuchniach, gotują rodziny pacjentów/fot. Marcin Ogdowski
Szpital w Midigo nie posiada własnej kuchni. Posiłki dla chorych, na przyszpitalnym dziedzińcu, w zaimprowizowanych kuchniach, gotują rodziny pacjentów/fot. Marcin Ogdowski

*          *          *

Polska pomoc dla Midigo ma szerszy wymiar rzeczowy. PCPM  przekazało klinice sporo drobnego sprzętu medycznego oraz lekarstw i środków opatrunkowych. Do placówki trafił też inkubator. Urządzenie, wymagające stałego dostępu do energii elektrycznej, zacznie pracę dopiero, gdy ruszy przyszpitalna elektrownia solarna. Jak zapewnia Onzimkue, stanie się to jeszcze w grudniu. To rzecz jasna kropla w morzu potrzeb – lecz i tak nie do przecenienia. Statystyki są bowiem zatrważające – na tysiąc sudańskich niemowląt umiera aż 63. W Ugandzie, gdzie najważniejszym czynnikiem wpływającym na śmiertelność nowonarodzonych dzieci nie jest wojna czy głód, a „zwyczajna” bieda, ów wskaźnik wynosi 32. Ośmiokrotnie więcej niż w Polsce…

– Członkowie Zespołu Ratunkowego byli zaskoczeni, że tu nie walczy się o życie noworodków – Tomasz Lipert, szef ugandyjskiej misji PCPM, zdradza jeszcze jedną przyczynę wysokiej śmiertelności. – Że gdy dziecko przestaje oddychać, nie udziela mu się pierwszej pomocy. Zawzięli się więc i nauczyli Ugandyjczyków odpowiednich procedur.

Placówka nie posiada również poczekalni. Przyszli pacjenci oraz odwiedzające ich rodziny koczują na matach rozłożonych w każdym wolnym miejscu/fot. Marcin Ogdowski
Placówka nie posiada również poczekalni. Przyszli pacjenci oraz odwiedzające ich rodziny koczują na matach rozłożonych w każdym wolnym miejscu/fot. Marcin Ogdowski

Bieżąca pomoc medyczna angażuje wysiłki wielu organizacji humanitarnych, działających na terenie Ugandy. Jednocześnie towarzyszy jej wielka mobilizacja wzdłuż całej ugandyjsko-sudańskiej granicy. W tym roku po jej północnej stronie udało się zebrać część plonów, dzięki czemu obniżył się poziom ostrego niedożywienia tamtejszej ludności. Lecz jak szacują specjaliści, jedzenia w Sudanie Południowym zabraknie już w pierwszym kwartale 2019 roku. O zakupach interwencyjnych sudańskiego rządu można co najwyżej pomarzyć – ten dostępne środki finansowe przeznacza na walkę z wrogimi sobie plemionami. Ucierpi więc, jak zawsze, ludność cywilna. Wkrótce po tym, jak zjedzone zostaną ostatnie zapasy, zacznie się kolejny exodus. Będzie to – cytując jednego z ugandyjskich wolontariuszy pracujących w Bidi Bidi – ponury marsz szkieletów.

—–

Osobom znajdującym się w stanie ostrego niedożywienia podawana jest specjalna, wysokoenergetyczna żywność. Ma ona konsystencje pasty i przypomina masło orzechowe. Możesz pomóc w zakupie zapasów tego „masła życia” – wystarczy datek na konto PCPM: 18 1140 1010 0000 5228 6800 1001 z dopiskiem: Sudan Południowy.

—–

Nz. głównym jedno z niemowląt w prymitywnym inkubatorze. Klinika w Mindigo/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Głód

W poprzednim życiu Rose Juan była nauczycielką. Ale gdy znów wybuchła wojna, szkołę zamknięto. Potem w Kajokeji zaczęło brakować jedzenia i wody. Głód wraz z pragnieniem zabijają wolniej niż kule czy bomby – lecz to one sieją największe spustoszenie w Sudanie Południowym. Rose postanowiła zawalczyć o siebie i o trójkę swoich dzieci. Jesienią 2016 roku ruszyła z nimi w stronę Ugandy, by po wielu dniach dotrzeć do Bidi Bidi – drugiego spośród największych obozów uchodźczych na świecie.

Bidi Bidi nie pasuje do europejskich wyobrażeń o takim miejscu. Nie jest to wygrodzony płotem teren, nie ma tu namiotowego miasteczka. Obozowisko to zbiór rozrzuconych chaotycznie osad, składających się z niewielkich glinianych chatek, brezentowych szałasów i szop zbudowanych z tego, co było pod ręką. A wszystko to pośród bujnej równikowej przyrody. Mieszka tu, na 250 kilometrach kwadratowych, niemal 220 tysięcy ludzi – jedna piąta wszystkich uchodźców, którzy znaleźli schronienie w Ugandzie. Są pośród nich uciekinierzy z Kongo, również dotkniętego dramatem okrutnej wojny domowej, lecz miażdżąca większość to Sudańczycy z południa.

Obóz Bidi Bidi, widok z terenu ośrodka zdrowia w Koro/fot. Marcin Ogdowski
Obóz Bidi Bidi, widok z terenu ośrodka zdrowia w Koro/fot. Marcin Ogdowski

Sudan Południowy to klasyczny przykład państwa upadłego. Wewnętrzne konflikty na tym terenie trwają niemal nieprzerwanie od 1956 roku.

– Dziś to znów strefa chaosu – mówi Wojciech Wilk, szef Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej. – Rząd, zdominowany przez jedną grupę etniczną, walczy ze wszystkimi innymi plemionami. A tych w Południowym Sudanie jest ponad pięćdziesiąt.

W efekcie jedynie niewielkie obszary kraju uchowały się od przemocy. Lecz nawet tam sytuacja jest dramatyczna.

– Gospodarka zamarła. Rząd nie ma pieniędzy na wypłaty nawet dla swoich żołnierzy. Nie działają ośrodki zdrowia, szkoły, transport, a kraj pożera szalejąca inflacja – wyjaśnia Wilk.

Potworne zubożenie sprzyja korupcji i przestępczości, zmusza też ludzi do desperackich czynów. Brak żywności sprawia, że ludzie zjadają korę z drzew, wszelkiego rodzaju bulwy, korzenie, gotowane liście. Dorośli łatwiej tolerują taką dietę, młodsi bardzo szybko zaczynają spalać własne mięśnie i umierać z głodu. Właśnie takiego losu postanowiła oszczędzić swoim dzieciom Rose.

Lecz droga ku życiu wcale nie jest prosta. W obawie przed zbrojnymi bandami wycieńczeni głodem ludzie przedzierają się przez busz. Wielu nie dociera do sudańsko-ugandyjskiej granicy…

Rose, po przybyciu do obozu, była skrajnie wyczerpana. Gdy po roku dołączył do niej mąż, on również ledwie stał na własnych nogach. Dziś oboje są w niezłej kondycji, Rose pomaga w przedszkolu prowadzonym przez jedną z międzynarodowych organizacji, mężczyzna najmuje się jako kierowca. Już w Bidi Bidi urodziło im się czwarte dziecko, dziewczynka.

– Zdrowa – zapewnia pielęgniarka.

Sudanki z dziećmi w centrum szczepień w Koro/fot. Marcin Ogdowski
Sudanki z dziećmi w centrum szczepień w Koro/fot. Marcin Ogdowski

Klinika w Koro leży w tak zwanej zonie drugiej obozu Bidi Bidi. To tam spotykam Rose – właśnie przyprowadziła córkę na szczepienia. Samo centrum szczepień – podobnie jak inne pomieszczenia ośrodka zdrowia – mieści się w sfatygowanym baraku. Rachitycznej konstrukcji z gałęzi i brezentu, niedającej nawet złudzenia sterylności.

Lecz niebawem się to zmieni – obok trwają prace wykończeniowe, które pozwolą przenieść klinikę do modułowych domków z tworzywa sztucznego, ustawionych na betonowej, zadaszonej platformie.

– Podobna infrastruktura powstaje jeszcze dla dwóch innych klinik na terenie Bidi Bidi, w Twajiji i Iyete – wyjaśnia Tomasz Lipert, szef ugandyjskiej misji PCPM.

Pieniądze na ten cel pochodzą z projektu finansowanego przez polski rząd. Pośród jego założeń jest również takie, by jak najwięcej pracy wykonali sami uchodźcy.

– To sposób na ich aktywizację i danie możliwości zarobkowania – wyjaśnia Lipert. Choć rząd Ugandy zezwolił Sudańczykom na uprawę ziemi w Bidi Bidi, bezrobocie pozostaje poważnym problemem obozowiska.

Składanie polskich domków. Na pierwszym planie Mokili Mayki, w tle nowa klinika/fot. Marcin Ogdowski
Składanie polskich domków. Na pierwszym planie Mokili Mayki, w tle nowa klinika/fot. Marcin Ogdowski

Mówi o tym wprost Mokili Mayki, członek ekipy stawiającej polskie domki, który uciekł z Sudanu latem 2016 roku.

– Mam pracę co kilka miesięcy po parę dni – przyznaje. – Ale najważniejsze, że żyję – dodaje po chwili, a jego twarz nabiera pogodnego wyrazu.

– I jesteś fanem Barcelony – wskazuję dłonią na nadgarstek, na którym Sudańczyk nosi bransoletkę z logo legendarnego klubu.

– To jedyna pamiątka z Sudanu – słyszę w odpowiedzi. – Mało jej nie zgubiłem, gdy miałem rękę dwa razy chudszą niż teraz – wspomnienie głodu psuje humor mojemu rozmówcy.

– A tu, w Bidi Bidi, grasz w piłkę? – próbuję odciągnąć mężczyznę od nieprzyjemnych refleksji.

– Jestem bramkarzem w zespole United Stars – oświadcza z dumą Mokili. – Mamy w obozie boisko, system rozgrywek, regularne spotkania.  Gramy w sandałach lub na boso, w tym, co kto ma na sobie, ale i tak jesteśmy najlepszą drużyną w zonie.

– Przydałby się wam sponsor, który kupiłby stroje i buty – stwierdzam.

– Marzenie… – wzdycha Sudańczyk.

Postanawiam kontynuować wątek i pytam:

– A do domu chciałbyś wrócić?

– Do Sudanu? – upewnia się Mokili. Gdy kiwam głową, mężczyzna uśmiecha się smutno.

– Nie, póki trwa wojna – Sudańczyk przemawia w imieniu swoim i kolegów z ekipy, ci bowiem zgodnie przytakują. – Bo wojna to głód, bo Sudan to głód, a kto by chciał wracać do pustego żołądka?

—–

Nz. głównym Rose Juan z córką w klinice w Koro/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to