Szabrownicy

17 września, wieczorem, poprosiłem Was o pomoc. Chodziło o danie odporu wzbierającej fali fejków, dotyczących śmierci oficera Wojska Polskiego. Ppłk Konrad Barnaś, szef sztabu 12 Bazy Bezzałogowych Statków Powietrznych, zmarł 12 września, po długiej, nieuleczalnej chorobie. Odszedł w hospicjum, gdzie spędził ostatnie tygodnie życia. Gdy pięć dni później informacja o jego śmierci pojawiła się w mediach, rozpętało się szaleństwo. Co rusz ktoś sugerował, że to nieprzypadkowy zgon, że pułkownika zabito, bo za dużo wiedział. Szybko pojawiły się sugestie, że śmierć Barnasia ma związek z dronami, które w nocy z 10 na 11 września przyleciały do nas… no właśnie, przyleciały z rosji, ale w teoriospiskowej narracji podważono ów fakt. Zmarły wiedział, skąd „tak naprawdę” wystartowały bezpilotniki – i musiał zginąć. W najbardziej pojechanych interpretacjach budowano opowieść o spisku władz Ukrainy i Polski, które wspólnie dokonały dronowego ataku pod obcą flagą. Zwalenie winy na rosję miało wciągnąć nasz kraj w wojnę, na czym rzekomo bardzo zależy obecnym władzom Rzeczypospolitej. Barnaś, z racji zajmowanego stanowiska (tu drony, tam drony, wiadomo…), wszedł w posiadanie niewygodnej wiedzy i resztę historii już znacie. Ale było też mnóstwo „stonowanych” sugestii typu „nie wiem, ale mi to śmierdzi”. Podejrzana miała być nie tylko koincydencja z wydarzeniami z nocy z 10 na 11 września, ale i milczenie ministerstwa obrony, które o śmierci pułkownika nie poinformowało opinii publicznej.

Wieczorem 17 września ten ściek insynuacji zmieniał się w rwący potok. Poinformowałem zatem Czytelników o rzeczywistych okolicznościach śmierci ppłk Barnasia i poprosiłem o udostępnianie tej informacji. Poza oczywistą potrzebą odkłamania sytuacji, stały za tym motywy nieco bardziej osobiste; uczciwość wymaga, bym Was o tym poinformował.

12 września byłem w Mirosławcu, w 12 Bazie; razem z operatorem z „Polski Zbrojnej” zamierzaliśmy zrealizować materiał na temat działalności jedynej w naszej armii jednostki wyposażonej w bezzałogowce Bayraktar. Temat klepnąłem na redakcyjnym kolegium miesiąc wcześniej, jeszcze w sierpniu z dowódcą Bazy ustaliliśmy konkretny termin wizyty.

Byliśmy w hangarze, gdzie trzymane są bezzałogowce, gdy płk Jacek Janowski, zwierzchnik Konrada Barnasia, otrzymał telefon o śmierci swojego szefa sztabu. Jacek – znamy się jeszcze z Afganistanu, więc będę też używał takiej formy – stał akurat przed kamerą, właśnie kręciliśmy jedną z „setek”. Odszedł na bok, by odebrać połączenie, a po chwili wrócił wyraźnie poruszony. Wyjaśnił nam, co się stało; gotowi byliśmy przerwać nagranie, ale dowódca Bazy zapewnił, że możemy działać dalej. Założył tylko przyciemniane okulary, by nie było widać załzawionych oczu. „Wybaczcie, straciłem nie tylko podwładnego, ale i dobrego kumpla”, tłumaczył, choć wcale nie musiał, bo przecież dobrze rozumieliśmy w czym rzecz.

Popołudniu – po kilku godzinach spędzonych z personelem Bazy – znów spotkaliśmy się z Jackiem, tym razem w jego gabinecie. Pułkownik czekał na żonę Konrada Barnasia, która miała przyjechać do jednostki i zabrać rzeczy zmarłego męża. Znów był poruszony, a ja cholernie mu współczułem. Wiedziałem, że to rutynowa procedura, wiedziałem, że takie są obowiązki dowódcy, ale wiedziałem też, że nie chciałbym być w jego skórze. „Brzemię dowodzenia”, przyszła mi do głowy ta fraza, zasłyszana niegdyś w jakimś wojennym filmie. „No ale to Jacek, twarda sztuka”, pomyślałem sobie. „Chłop po zestrzeleniu nad Irakiem wrócił do latania (na śmigłowcu Mi-24); kto ma sobie dać radę w trudnych sytuacjach, jak nie on”, z taką refleksją opuszczałem biuro, mijając się w drzwiach z żoną zmarłego.

Widok jej znękanej twarzy wrócił, gdy kilka dni później natknąłem się na cytowane wyżej wysrywy. Przypomniałem sobie smutnego Jacka, poruszonego młodego porucznika i jego kolegów, gdy dowiedzieli się o śmierci Barnasia. Te niestworzone historie biły w pamięć o zmarłym oficerze i już z tego powodu były niestosowne, ale zdałem sobie sprawę, że pokrzywdzonych jest więcej. Że spotkałem tych ludzi, że byłem świadkiem ich emocjonalnych reakcji – i że także z tego powodu nie powinienem milczeć.

Stąd mój apel do Czytelników.

Ale to nie koniec tego wpisu, cała sytuacja bowiem wymaga komentarza, gdyż dobrze ilustruje znacznie szersze zjawisko. Zacznijmy od przypomnienia definicji „użytecznego idioty”, wieloosobowego podmiotu będącego kluczowym narzędziem Rosji w prowadzonej przeciwko nam wojnie hybrydowej. „Użyt-idioci” to uczestnicy wymiany informacji propagujący korzystne dla Moskwy narracje. Niekoniecznie (a po prawdzie to z rzadka) prorosyjscy, za to pielęgnujący przydatne rosjanom resentymenty (antysemityzm, ukrainofobię, antyamerykanizm, niechęć do demokracji, świata zachodnich wartości itp.), zwolennicy teorii spiskowych lub zwyczajni atencjusze lubujący się w odzewie, jaki generują udostępniane przez nich treści. Są wśród także cyniczni gracze, dla których atencja to kapitał – rozumiany dosłownie jako mechanizmy „monetyzujące treści” czy pośrednio jako sposób na budowanie politycznych wpływów. Tak czy inaczej, dla szeroko definiowanego zysku tacy ludzie gotowi są podać dalej największą brednię. Nawet jeśli skutkiem jest dezawuowanie instytucji państwa polskiego, co w przypadku polityków nadaje ich czynom wyjątkowo amoralnego charakteru.

Co podkreślam, gdyż po pierwsze, teorie spiskowe wokół śmierci ppłk Barnasia to dobry przykład pożywki, na której wyrasta nieufność do armii i państwa, bo przecież „oni coś ukrywają!”. Po drugie, w tym konkretnym przypadku głos zabrali także politycy (działający otwarcie, bądź kryjący się za rzekomo społecznikowskimi profilami), dla których „sprawa Barnasia” stała się wygodnym pretekstem, by przywalić w politycznych konkurentów. Nie będę łobuzów reklamował z nazwiska (łatwo te treści znaleźć, jeśli komuś na tym zależy), ale dla ilustracji zjawiska przywołam komentarz jednego z nich: „wrócił Tusk, znikają ludzie”. Nie mógł się drań – jeden z drugim – powstrzymać. Jak szabrownik, u którego złodziejski instynkt bierze górę nad instynktem samozachowawczym. W tej analogii nasz złodziejaszek wychodzi na miasto, nad którym szaleje huragan, i kradnie cegły z muru oddzielającego miejscowość od kipiącego morza. „Przecież jak wezmę kilka, konstrukcja nie runie, a ja będę miał z czego dokończyć swój dom. Zresztą może wiatr ucichnie, morze się uspokoi i nic złego w mieście się nie wydarzy”, kalkuluje taki drań. Rozumiecie przenośnię? Burzą jest rosja, wiara w instytucje murem, polsko-polskie napierdalanki – i szerzej, patrząc już poza politykę, wszystkie działania, w których nie możemy się powstrzymać, by „dowalić”, „wykorzystać”, „zabłysnąć” czy „zmonetyzować” – rozbieraniem jego fragmentów. Może nic się nie wydarzy i jakoś to będzie – a co, jeśli nie?

Z czym zostaniemy, jeśli uwierzmy, że władza przeciw nam spiskuje, a armia zabija swoich oficerów? Gdzie będziemy, jeśli generalnie przestaniemy ufać w nasze instytucje, ba, stracimy zaufanie do innych, skoro „wszyscy kłamią” i „każdy ma coś do ukrycia”? Jaka będzie nasza społeczna odporność na zewnętrze zagrożenia, gdy tak naprawdę nie będziemy już społeczeństwem, a masą żyjących w tłumie odludków?

Nie potrafię przestać o tym myśleć, stąd też ten mój wpis.

Z uwagi na to, co robię, często pytają mnie, czy nie boję się, że wybuchnie wojna. To pytanie ma dwa wymiary – jeden związany z ryzykiem, drugi egzystencjalny. W pierwszym idzie o prawdopodobieństwo; nie będę się teraz nad tym rozwodził, poruszam bowiem tę kwestię regularnie, na użytek tego wywodu napiszę tylko, że moim zdaniem, inwazja rosji na Polskę jest mało realnym scenariuszem. Jeśli zaś idzie o wątek egzystencjalny, zwykle odpowiadam, że nie bez powodu przez lata zajmowałem się korespondencją wojenną; trudno mnie przestraszyć, a wizja ruskich czołgów i dronów nie jest czymś, co mnie paraliżuje. Gdyby stała się rzeczywistością, przyłączę się do ludzi, którzy będą rosjan zabijać – nie wiem, na ile będę w tym efektywny, ale na pewno się postaram. Koniec-kropka.

Jednak skłamałbym, gdybym napisał, że nie ma we mnie lęku, który czasem mnie paraliżuje.

Kilka lat temu wydałem powieść pt.: „Stan wyjątkowy” – w jej finale rosjanie niemal bez walki zajmują połowę Polski, a w niektórych miejscach wita się ich wręcz entuzjastycznie. Mam do tej książki mieszany stosunek, bo z jednej strony ów scenariusz był niezwykle prawdopodobny – w uniwersum „Stanu…” Polska zmaga się z koszmarną pandemią, dużo gorszą, niż ta z rzeczywistości, co skutkuje częściowym rozkładem struktur społecznych i państwowych. Taki kraj łatwo się atakuje… Z drugiej jednak, owa łatwość wydawała mi się, wciąż wydaje, nieco obrazoburcza. No bo jak to, my nie walczymy? Mimo różnych defetystycznych interpretacji nastrojów społecznych – co rusz obecnych w naszej publicystyce – ja w gruncie rzeczy nadal obstaję przy wizji, że w razie potrzeby, jako państwo i społeczeństwo, damy w ryj, komu trzeba.

Ale co, jeśli się mylę? Przecież mierzymy się z czymś znacznie gorszym niż tamta pandemia, z chorobą, która toczy nasze procesy poznawcze, ogłupia, nastawia wrogo wobec swoich. Z zakażeniem, którego trudno się pozbyć, bo przekazywać je dalej, to mieć doraźne korzyści. Nasi wrogowie o tym wiedzą – prowokują więc i wykorzystują nadarzające się okazje, by szerzyć wszelkiej maści dezinformacje. A one nas zmieniają i w którym momencie może się okazać, że na tyle mocno, że nie będzie już komu stawać do walki. Bo czego tu bronić, skoro nie ma żadnej świętości i żadnej wspólnoty?

Tego naprawdę się boję.

—–

A gdybyście chcieli wesprzeć mój ukraiński raport, polecam się poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję wsparcia „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, moje książki powstają także dzięki Wam! W sklepie Patronite możecie nabyć je w wersji z autografem i pozdrowieniami. Szeroka oferta pod tym linkiem.

Prowokacje

Wtargnięcie dronów nad Polskę i Rumunię, rajd odrzutowców nad wodami terytorialnymi Estonii, ataki hackerskie na infrastrukturę krytyczną i podpalenia obiektów użyteczności publicznej w krajach wschodniej flanki czy wreszcie intensyfikacja operacji szpiegowskich wymierzonych w członków NATO – oto katalog rosyjskiej aktywności, zarejestrowanej na przestrzeni ostatnich tygodni. Wojna hybrydowa rosji nabrała tempa, ale co się za tym kryje? Czy Moskwa rzeczywiście dąży do otwartej konfrontacji z Sojuszem?

Mimo wyraźnej eskalacji i wciąż podkręcanej, wrogiej wobec Zachodu retoryki rosyjskiej propagandy, ten drugi scenariusz wydaje się skrajnie mało prawdopodobny. Nic nie przemawia za tym, by rosjanie szykowali się do rychłej, gorącej wojny z NATO. Ich siły zbrojne wciąż pozostają zaangażowane w Ukrainie, końca tego konfliktu nie widać, ba, nawet nadzieje na jego zamrożenie po porażkach dyplomacji trumpa można uznać za płonne.

O co więc chodzi rosjanom? Pełną listę motywów, jakimi kieruje się Kreml, znajdziecie w moim tekście dla „Polski Zbrojnej” – oto link. Na potrzeby tego wpisu chciałbym skupić się na jednej kwestii. Moim zdaniem, Moskwa eskaluje napięcie także z przyczyn wynikających z przebiegu konfliktu w Ukrainie oraz wewnątrz-rosyjskich skutków tej wojny. Celem jest wywołanie bardziej spektakularnych reakcji Sojuszu, co z kolei pozwoliłoby rosyjskiej propagandzie jeszcze szerzej rozwinąć skrzydła w temacie zagrożenia z Zachodu. Oczekiwany efekt to taki, który socjolodzy i psycholodzy społeczni nazywają gromadzeniem się wokół flagi. Działania zewnętrznych sił, postrzegane jako nieprzyjazne, mają moc zbliżania społeczeństwa do władzy i właśnie na takiej mobilizacji rosjan zależy putinowi. Dlaczego?

Aby odpowiedzieć na to pytanie, spójrzmy na Ukrainę. Mimo nachalnej rosyjskiej narracji, wedle której armia ukraińska jest w ciągłym odwrocie, front od listopada 2022 roku stoi. Od tego momentu rosjanie zajęli ledwie 6 tys. km kwadratowych Ukrainy, co odpowiada mniej niż procentowi przedwojennej powierzchni kraju. A stracili przy tym ponad milion żołnierzy – zabitych, rannych, wziętych do niewoli – oraz dziesiątki tysięcy jednostek sprzętu. Niedawno zakończyła się ich kolejna ofensywa, w obwodzie sumskim, która podobnie jak intensywne ataki w rejonie Pokrowska na Donbasie, została utopiona we krwi. Przełomu nie ma, ba, argumentację wedle której wcale nie idzie o terytoria, a o fizyczne zniszczenie przeciwnika, coraz trudniej oprzeć o fakty. Mimo brutalnego młotkowania na froncie armia ukraińska okrzepła, a gospodarka – w tym zbrojeniówka – radzi sobie w realiach częstych rosyjskich uderzeń dronowo-rakietowych. Co więcej, Kijów zezwolił niedawno mężczyznom w wieku 18-22 lat na opuszczanie kraju, co podważa opowieść o tym, że Ukrainie brakuje rekrutów i wkrótce upadnie, bo nie będzie komu nosić broni. Skoro usunięto ograniczenia administracyjne, najwyraźniej tak źle nie jest, samo zniesienie zaś należy odebrać jako komunikat: „stać nas na takie gesty”, wysłany Moskwie.

Tymczasem dla putina i jego współpracowników wojna z Ukrainą to „gra o wszystko”. W tym znaczeniu, że trudno wyobrazić sobie scenariusz, w którym po porażce zachowają oni władzę. Faktu, iż po czterech latach „specjalnej operacji wojskowej” zyski są tak marne, a straty tak koszmarne, nie da się  ubrać w szaty zwycięstwa; takich umiejętności nie posiada nawet rosyjska propaganda. A taki stan rzeczy winduje determinację Kremla na bardzo wysoki poziom. Wojna musi trwać, rosja musi coś jeszcze zdobyć, coś, co uda się sprzedać jako spektakularny sukces, po którym społeczeństwo rosyjskie puści w niepamięć poniesione ofiary.

Tylko jak to zrobić, gdy armii na froncie brakuje sił? W Ukrainie walczy obecnie 700 tys. rosyjskich żołnierzy – najwięcej od momentu rozpoczęcia pełnoskalowej wojny. Lecz i tak za mało, by złamać Ukraińców. Odpowiedzią mogłaby być dalsza rozbudowa kontyngentu, problem w tym, że rozkręcona do granic możliwości kampania rekrutacyjna pozwala w niewielkim zakresie na coś więcej niż pokrywanie bieżących strat. Mało tego, rosjanie nie garną się na front inaczej niż za wielkie (relatywnie) pieniądze – których zapas w państwowej kasie topnieje w zastraszającym tempie. Przymusowa mobilizacja w miejsce ochotniczego zaciągu? Owszem, jest to rozwiązanie, ale obarczone ryzykiem buntu chronionej dotąd wielkomiejskiej, „białej”, prawosławnej rosji. Ta godzi się na wojnę pod warunkiem, że jest ona prowadzona rękoma biednej, etnicznie różnej prowincji; swoich chłopców na nią nie zamierza posyłać. Lecz w scenariuszu powszechnej mobilizacji ci „lepsi” obywatele federacji musieliby do wojska pójść. Jak ich do niego zwabić? Ano rozbuchaną narracją o groźnym Zachodzie, który czyha na mateczkę rosję. Wystarczy „złe NATO” sprowokować, by pokazało zęby i pazury. Że w samoobronie? rosjanie takimi szczegółami nie zajmują sobie głowy…

—–

A gdybyście chcieli wesprzeć mój ukraiński raport, polecam się poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję wsparcia „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, moje książki powstają także dzięki Wam! W sklepie Patronite możecie nabyć je w wersji z autografem i pozdrowieniami. Szeroka oferta pod tym linkiem.

Nz. Polskie efy podczas dyżuru bojowego, zdjęcie ilustracyjne/fot. Bartek Bera

Długofalowo

„F-16 rozbił się w Radomiu. Fatalny błąd polskiego pilota w stosunkowo prostej sytuacji. Wiele mediów będzie nas przekonywać, że to wina Putina. Ale zawiniło szkolenie i słabe umiejętności pilota”, wpis tej treści ukazał się na platformie X tuż po tragicznym wypadku, w którym zginął mjr Maciej „Slab” Krakowian. Jego autorem jest Piotr Panasiuk, niegdyś polityk Konfederacji, słynący z szerzenia w Internecie prorosyjskiej i antyukraińskiej propagandy. Nie cytuję tych obrzydliwych wynurzeń bez powodu.

Panasiuk nie ma żadnych zawodowych kompetencji związanych z lotnictwem. Można by przyjąć, że ferowanie wyroków i krytykanctwo dają mu jakiś rodzaj satysfakcji, co biorąc pod uwagę motywacje wielu innych użytkowników Internetu, nie byłoby niczym nadzwyczajnym. Lecz charakter publicznej działalności tego medialnego aktywisty raczej wyklucza „zwyczajną złośliwość”. Jest bowiem Panasiuk rycerzem nie tylko prorosyjskiej i antyukraińskiej „prawdy”, ale i orędownikiem wszelkich haseł o antyzachodniej i antyeuropejskiej treści, który widzi Polskę w rosyjskiej strefie wpływów, zarówno w sferze politycznej, społecznej, jak i technologicznej (oraz wszelkich innych, których wymienienie zajęłoby zbyt wiele miejsca).

Patrząc z tej perspektywy, zacytowany wpis jawi się jako (kolejna) próba zdezawuowania kluczowej instytucji państwa polskiego – jego armii. Jeśli jeden z najlepszych polskich myśliwców ginie „w prostej sytuacji”, to co to mówi o systemie szkolenia oraz o kompetencjach innych lotników, niedelegowanych do prestiżowej roli pilota akrobacyjnego? Panasiuk sugeruje, że najlepsi polscy piloci są słabi, że całość personelu sił powietrznych jest źle wyszkolona. Próbuje też zasiać ziarno wątpliwości co do technicznych możliwości maszyn, które w Polsce cieszą się statusem kultowych – są symbolem naszych prozachodnich aspiracji, narzędziem przeskoku technologicznego, ale i źródłem finansowych wyrzeczeń, z jakimi wiązało się ich pozyskanie. Ów przekaz zmierza do tego, byśmy – jako odbiorcy – stracili zaufanie do elitarnego i jednego z najefektywniejszych komponentów Wojska Polskiego. Do idei westernizacji sił zbrojnych, a w docelowym zamiarze do armii jako takiej, na którą „nie warto wydawać pieniędzy, skoro i tak jest do niczego”. Kto na takiej refleksji – jeśli na dobre zakorzeni się w głowach znaczącej części Polaków – może skorzystać? Ano właśnie…

—–

Zostawmy Panasiuka – to tylko drobny element szerszego zjawiska. By je opisać, cofnijmy się do początku tego roku, kiedy opublikowany został raport Komisji ds. badania wpływów rosyjskich i białoruskich. O zgrozo, przeszedł on niemal bez echa, mimo iż zawiera alarmujące wnioski. Z prac Komisji wynika bowiem, że rosja – z wydatną pomocą Białorusi – prowadzi przeciwko Polsce długofalową wojnę kognitywną. Czym w ogóle jest ten rodzaj konfliktu? Najogólniej rzecz ujmując, chodzi o wpływanie na procesy myślowe, emocje i zachowania, by tym sposobem osiągnąć cele polityczne lub wojskowe. Bitwa toczy się na polu poznawczym, integrując elementy wojny informacyjnej, psychologicznej i cybernetycznej. Wykorzystuje się przy tym m.in. media społecznościowe i inne zdobycze technologii do kształtowania opinii, postaw i przekonań jednostek i grup.

„Z uwagi na nastawienie polskiego społeczeństwa, rosyjska narracja nie koncentruje się na promowaniu rosji. Opiera się natomiast na krytyce i podważaniu zaufania do instytucji i procesów demokratycznych, w tym rządu oraz NATO i Unii Europejskiej, zwiększaniu polaryzacji. Wzbudza niechęć do Ukraińców i innych narodowości, wyznań i mniejszości”, czytamy we wstępie do raportu. rosyjska wojna kognitywna ma doprowadzić do osłabienia i dezintegracji polskiego społeczeństwa (ale i Zachodu, wszak wymierzona jest także w inne kraje naszej wspólnoty).

Autorzy raportu wyodrębniają pięć wiodących schematów narracyjnych, stosowanych przez rosjan wobec Polski i Polaków. Pierwszy buduje wrażenie, że NATO i UE są opresyjne, wrogie, kolonizują swoich członków. Drugi przekonuje, że cywilizacja zachodnia upada, jest dekadencka i zdemoralizowana. Wedle trzeciego, w wojnie w Ukrainie rosja wygrywa i musi wygrać, co ma związek z czwartym schematem, takim mianowicie, że Ukraina to upadłe państwo, a Ukraińcy nie są narodem. I wreszcie piąty schemat ma nam uzmysłowić, że rosji – państwa nuklearnego, zwycięskiego w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej – nie można pokonać.

—–

Eksperci i ekspertki Komisji podkreślają, że w rosji wojna kognitywna jest oficjalnie uznanym elementem prowadzenia działań wojennych. Kreml wydaje na nią od 2 do 4 mld dolarów rocznie. Prowadzona jest w sposób konsekwentny i systematyczny, z inspiracji i przez służby oraz siły zbrojne federacji rosyjskiej, dystrybuowana w tzw. konglomeracie dezinformacyjnym (o którym szerzej w dalszej części tekstu). To nie jest tylko „zwykłe” wprowadzanie w błąd. To przede wszystkim wpływanie na opinie i postawy Polek i Polaków oraz procesy polityczne czy gospodarcze.

Jak dokładnie to działa? Rekonstruując ów mechanizm, opieram się o własne wieloletnie obserwacje (choć są one w istotnej mierze tożsame z ustaleniami komisji). Wynika z nich, że choć pierwotne źródła dezinformujące są rosyjskie, wieści idą w nasz świat już nie tyle za sprawą rosjan, co Polaków. Ludzi, których można podzielić na dwie kategorie. W pierwszej umieściłbym osoby o uprzywilejowanej pozycji, dbające o rosyjski interes poprzez wywieranie wpływu na miejscową opinię publiczną i instytucje. Polityków, naukowców, aktorów, biznesmenów, dziennikarzy; wszystkich, ze zdaniem których liczą się ich rodacy. A więc i gwiazdy Internetu, funkcjonujące wyłącznie na jego niwie – blogerów, youtuberów, właścicieli lub administratorów serwisów, tematycznych stron i forów. Innymi słowy, agentów wpływu, pełniących swoje role świadomie, choć z różnych pobudek – kryminalnych (szantaż), finansowych czy ideowych. Do drugiej kategorii zaliczyłbym „użytecznych idiotów”. Włodzimierz Lenin – autor tego określenia – posługiwał się nim w odniesieniu do zachodnich dziennikarzy, którzy 100 lat temu chwalili bolszewicką rewolucję, pomijając, umyślnie lub nie, różne jej wypaczenia. Ale ów epitet pasuje także do współczesnych internautów, propagujących korzystne dla Moskwy narracje, a nierzadko czyniących to w zgodzie z własnym postrzeganiem rzeczywistości i bez świadomości wysługiwania się rosji, ba, w sprzeczności z wyznawanymi antyrosyjskimi poglądami. (…) To uczestnicy wymiany informacji (…) pielęgnujący przydatne rosjanom resentymenty (antysemityzm, ukrainofobię, antyamerykanizm, niechęć do demokracji, świata zachodnich wartości itp.), zwolennicy teorii spiskowych lub zwyczajni atencjusze lubujący się w odzewie, jaki generują udostępniane przez nich treści.

To tylko część tekstu, który opublikowałem na łamach portalu TVP.Info – oto link do całości materiału.

—–

A gdybyście chcieli wesprzeć mój ukraiński raport, polecam się poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję wsparcia „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. Fragment okładki jednej z moich książek. „(Dez)informacja” – wydana w 2018 roku! – traktuje o rosyjskiej wojnie kognitywnej i jej realnych, fizycznych następstwach/rys. Warbook

Szanowni, moje książki powstają także dzięki Wam! W sklepie Patronite możecie nabyć je w wersji z autografem i pozdrowieniami. Szeroka oferta pod tym linkiem.

Analogia

Niespełna rok temu ukazała się moja książka „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”. Otwiera ją rozdział pt. „Analogia”, zdaniem wielu recenzentów „wbijający w fotel”. Kolejna rocznica rosyjskiej pełnoskalowej agresji na Ukrainę to właściwa okazja, by zaprezentować go Czytelnikom, którzy książki nie znają. Dlaczego? O tym w samym materiale.

Ów tekst powstał na przełomie 2023 i 2024 roku, odnosi się zatem do sytuacji z tamtego okresu.

*          *          *

Analogia to użyteczna metoda, gdy próbujemy wyjaśnić zawiłości rozmaitych zjawisk. Historyczna pozwala nam „namierzyć” punkty wspólne dla przeszłości i teraźniejszości, co bywa przydatne w prognozowaniu przyszłości. Historia wszak – jak mówi popularne powiedzenie – lubi się powtarzać. Narzędzia per analogiam można też użyć w formule historii alternatywnej/rzeczywistości równoległej – po to, by czytelnik (widz, słuchacz), poprzez osadzenie w bliższym mu kontekście, lepiej zrozumiał istotę opisywanych procesów. Wojna w Ukrainie toczy się „za miedzą”, Polacy na co dzień stykają się z Ukraińcami – uchodźcami i osobami, które wybrały nasz kraj jako miejsce do życia jeszcze przed inwazją. Mimo to nie zawsze potrafimy wyobrazić sobie, co przeżywają nasi sąsiedzi ze Wschodu. A nieznajomość geografii Ukrainy dodatkowo utrudnia zrozumienie. Dlatego zdecydowałem się na myślowy eksperyment i przeniesienie ogólnych realiów rosyjsko-ukraińskiej wojny na grunt polski.

By ów zabieg miał sens, musimy założyć, że Polska nie jest członkiem NATO (zapewne nie jest także w Unii Europejskiej). Utrzymuje z Zachodem poprawne relacje, aspiruje doń (także formalnie), ale realnie znajduje się w „szarej strefie bezpieczeństwa”. No więc załóżmy, że taka Polska w 2014 roku utraciła na rzecz Rosji po jednej trzeciej województw podlaskiego i warmińsko-mazurskiego, ze stolicami włącznie.

W lutym 2022 roku zamrożony konflikt zmienił się w pełnoskalową wojnę. Armia rosyjska uderzyła na pięciu zasadniczych kierunkach – z okupowanego Olsztyna i Białegostoku na Warszawę, z białoruskiego Brześcia zaś na Lublin, skąd planowano przedrzeć się na południe kraju wzdłuż linii Wisły. Z zajętych terenów Warmii i Mazur wyszło też uderzenie w stronę Trójmiasta (przez Elbląg, w 2014 roku utracony, a następnie odbity przez Wojsko Polskie) oraz kolejne, prowadzone po osi Iława–Grudziądz–Bydgoszcz – oba z zamiarem odcięcia Polski od morza. Nadbrzeżny kierunek operacyjny na dalszym etapie miał zostać wsparty desantem morskim – wysadzonym między Słupskiem a Koszalinem – do którego ostatecznie nie doszło. Przeprowadzono za to, w pierwszych godzinach inwazji, desant śmigłowcowy w Modlinie. Elitarne oddziały spadochroniarzy miały przejąć port lotniczy, by umożliwić lądowanie samolotów z ciężkim sprzętem i posiłkami. Tak wzmocniona grupa – po uprzednim zajęciu mostu na Wiśle – pomaszerowałaby na stolicę z zadaniem zajęcia kluczowych obiektów w mieście. Wsparciem dla niej byłyby jednostki zmechanizowane, pchnięte ku metropolii lądem.

Utrata Warszawy i towarzysząca jej anihilacja władz państwowych miały być niczym dekapitacja – złamać wolę walki tych Polaków, którzy zamierzali stawiać opór. Generalnie jednak rosyjskie dowództwo nie przewidywało poważniejszej akcji obronnej. „Polska to nie Zachód, ale Polacy są zachodnimi słabościami na wskroś przesiąknięci. To wygodnickie, rozlazłe panicze, w dodatku rozczarowane własnym państwem. Nie sięgną po broń, a wielu po prostu pryśnie za granicę”, przekonywała kremlowska propaganda.

Defetyzm Polaków miał Rosjanom pozwolić na aneksję wschodniej Rzeczypospolitej, między Bugiem a Wisłą, oraz północy kraju, do linii wyznaczonej biegiem rzeki Noteć. W pozostałej części zachodniej Polski Kreml zamierzał ustanowić marionetkowe państwo – ze stolicą w lewobrzeżnej Warszawie – będące buforem od znienawidzonego NATO. Jeszcze na kilka dni przed inwazją na Kremlu rozważano, czy Szczecin i jego infrastruktura warte są wspólnej granicy z Niemcami. Większość generalicji wolała takiej opcji uniknąć – rozszerzyć bufor (w ich języku „głębię operacyjną”) aż po Bałtyk – jednak górę wzięły względy prestiżowe, ubrane w płaszczyk przekonującej narracji ekonomicznej.

Czas mocno utemperował ambicje Rosjan. Desant w Modlinie wpadł w zasadzkę – Polacy, ostrzeżeni przez Amerykanów i własne służby, urządzili spadochroniarzom krwawą jatkę. A po pięciu tygodniach ciężkich walk wyparli rosyjskie oddziały nie tylko spod Warszawy, ale i z reszty zajętego przez nich w dwóch trzecich Mazowsza. W wyzwolonym Legionowie – podobnie jak w Wołominie i Radzyminie – na światło dzienne wyszły bestialskie mordy, jakich dopuścili się okupanci. Ich skala i brutalność zszokowały świat. Legionowo, gdzie zamordowanych cywilów było najwięcej (ponad czterystu), stało się odtąd symbolem i synonimem rosyjskiego bestialstwa.

Marsz na Lublin i próba przejęcia województwa lubelskiego również nie przyniosły pożądanych przez Moskwę skutków. Choć jeszcze pod koniec lutego 2022 roku rosyjskie oddziały usiłowały wedrzeć się do centrum stolicy Lubelszczyzny, w połowie maja Polacy pognali ich do przygranicznej Włodawy.

Natarcia na północy – których wspólnym celem był Szczecin – utknęły w Gdańsku i pod Bydgoszczą.

Rozpoczęta w drugiej połowie kwietnia 2022 roku bitwa o północny wschód nie skończyła się spektakularnymi zdobyczami i rozbiciem Wojska Polskiego. Po trzech miesiącach mozolnego marszu na zachód i południe Władimir Putin zażądał od wojskowych, by do końca sierpnia „wyzwolili” chociaż całość województw warmińsko-mazurskiego i podlaskiego. Zadanie zrealizowano częściowo, zajmując niemal całą Warmię i Mazury oraz połowę Podlasia. W rękach Rosjan znajdowały się wtedy także obszerne połacie województwa lubelskiego, pomorskiego i kujawsko-pomorskiego. Ale potem – we wrześniu 2022 roku – nastąpiła polska kontrofensywa, która wyparła okupantów z Lubelszczyzny. W ciągu zaledwie kilkunastu dni wyzwolono Chełm, Krasnystaw i Zamość. W rękach Rosjan pozostał jedynie Hrubieszów i okoliczne wsie. I znów, jak na Mazowszu, na odzyskanych terenach odkryto katownie, miejsca masowych zbrodni i pochówków. 15 września 2022 roku w lesie w pobliżu Chełma znaleziono kilka obszernych grobów, w tym jeden z 447 zwłokami. U większości zmarłych ujawniono ślady gwałtownej śmierci, a w przypadku 30 ciał odkryto ślady tortur i egzekucji, w tym liny założone na szyjach, związane za plecami ręce, złamane kończyny i okaleczone genitalia.

Tym razem reakcja opinii publicznych i polityków była bardziej powściągliwa – świat otrzaskał się już z rosyjskim bestialstwem.

Ale miało ono i dla Rosjan zgubny charakter, wzmacniało bowiem wolę walki żołnierzy Wojska Polskiego. Determinacja Polaków dała o sobie znać szczególnie podczas ciężkich jesiennych bojów na Żuławach, zakończonych ucieczką okupantów z Gdańska. Wyzwolenie jedynego zajętego w trakcie pełnoskalowej inwazji miasta wojewódzkiego stanowiło dla Kremla poważny cios, zwłaszcza że stało się to 11 listopada, w Święto Niepodległości Rzeczypospolitej. Robiąc dobrą minę do złej gry, Putin orzekł wówczas, że „cele Rosji w Polsce nie ulegają zmianie”. A posłuszne Kremlowi media ogłosiły sukces w postaci wycofania się za Wisłę na „lepsze pozycje obronne”.

Zimowe ofensywy z przełomu 2022 i 2023 roku – powietrzna i lądowa – nie przeniosły Polski w średniowiecze, co miało być skutkiem zniszczenia jej systemu energetycznego, ani też nie doprowadziły do załamania się linii frontu. Lotnictwo Rosji okazało się niedostatecznie mocne w konfrontacji z polską obroną powietrzną, a wojska lądowe zbyt wyczerpane, żeby pozwolić sobie na coś więcej niż kilka punktowych uderzeń. W takich okolicznościach zaczęło się fetyszyzowanie zmagań o Łomżę, czemu sprzyjała reaktywna postawa polskiej propagandy, która także nadała miastu duże symboliczne znaczenie. Jego upadek w połowie maja 2023 roku był ostatnim akordem rosyjskiej zimowej ofensywy na lądzie. W jej trakcie zdobyto 80 km2 terenu, za cenę 100 tys. zabitych i rannych żołnierzy i najemników. Ta dramatyczna nieefektywność jedynie uwypukliła potrzebę propagandowego rozdęcia łomżyńskiego „sukcesu”.

Wyglądało to żałośnie – w lutym 2022 roku mieliśmy zapowiedzi typu: „Trzy dni i Warszawa nasza” (dwumilionowa metropolia…), w maju 2023 roku wielką radość sprawiało Rosjanom zdobycie 60-tysięcznego przed wojną miasteczka. A i nawet z tego nie mogli się długo cieszyć, bo wkrótce – na początku czerwca – ruszyła polska kontrofensywa. I to ona przyciągnęła uwagę komentatorów i opinii publicznej.

Polskie uderzenie wyprowadzono w pasie Brodnica-Lidzbark-Mława, a jego celem było wyrąbanie korytarza do Zatoki Gdańskiej i Zalewu Wiślanego. Plan zakładał dwa natarcia: od Brodnicy wzdłuż drogi krajowej nr 15 i od Mławy z osią wyznaczoną trasą E-77. Celem obu ugrupowań było zajęcie Ostródy – ważnego węzła logistycznego – a następnie wspólny już marsz na Elbląg. Powodzenie tej fazy operacji oznaczałoby, że między wolną Polską – na północy, poza wyjątkami, leżącą za Wisłą – a oczyszczonym z okupantów korytarzem znalazłoby się siedem do dziewięciu rosyjskich brygad. Tkwiłyby niczym w worku, najwięcej z nich w zakolu „królowej polskich rzek” – w trójkącie między okupowanym Grudziądzem a niezajętymi Bydgoszczą i Toruniem. Likwidacją tego zgrupowania miano się zająć w kolejnej odsłonie kontrofensywy, choć w sztabie naczelnego dowódcy WP nie brakowało optymistów, przekonanych, że izolacja skłoni rosyjskich dowódców liniowych do poddania się. Tak czy inaczej, finalnym rezultatem miało być całkowite uwolnienie od Rosjan województw pomorskiego i kujawsko-pomorskiego oraz rozpoczęcie rekonkwisty Warmii i Mazur.

Rozpoczęcie z przytupem, wszak odzyskanie Elbląga byłoby nie lada sukcesem także w wymiarze propagandowym. Wiosną 2022 roku miasto stało się symbolem polskiego oporu. Oblężone, wytrwało ponad dwa miesiące, w trakcie których Rosjanie całkowicie je zniszczyli, zabijając jedną czwartą mieszkańców. Wielu cywilów zginęło podczas prób opuszczenia Elbląga – strzelano do nich nawet w konwojach, na które uprzednio godziło się rosyjskie dowództwo. Ginęli najmłodsi – co najmniej sześciuset nieletnich w ruinach zbombardowanego teatru. Agresorzy zrzucili na przemieniony w schron budynek bombę, mimo iż wyraźnie oznaczono go sporządzanym po rosyjsku napisem dzieci. O zagładzie miasta mówił wówczas cały świat, powstały na ten temat przejmujące dokumenty, a i Kreml – na swój sposób – przyłączył się do podnoszenia rangi Elbląga jako symbolu. Zaraz po jego zdobyciu zaczęła się pokazowa odbudowa, co jakiś czas wizytowana przez samego Putina (bądź jego sobowtóry).

Na sukces Polaków miało zapracować nie tylko wysokie morale, ale i zachodni sprzęt. Rzeczpospolita jeszcze przed wojną, w ograniczonym zakresie, dysponowała technologią militarną inną niż poradziecka i własna. Lecz było jej za mało, aby wyższą jakością niwelować rosyjskie przewagi ilościowe. Wiosną 2022 roku Zachód zdecydował się wspierać sprzętowo Wojsko Polskie, ruszyły więc – via Niemcy, Czechy i Słowacja – dostawy obejmujące zarówno wojskową drobnicę, jak i zaawansowane systemy. Wartość tej pomocy, w czerwcu 2023 roku osiągająca pułap 80 mld dol., była więc niebagatelna. Polaków cieszyły zwłaszcza pozyskane od Niemców czołgi Leopard 2 i amerykańskie transportery opancerzone Bradley. Ale nie brakowało też powodów do zmartwień – zakres wsparcia był niewystarczający, mówiło się wręcz o „kroplówce”. Dobrze ilustrowała to kwestia samolotów bojowych – Zachód długo odmawiał Polsce wysłania własnych konstrukcji. Siły Powietrzne RP przetrwały pierwsze rosyjskie uderzenie z 24 lutego 2022 roku, a ich skład uzupełniły później maszyny eks-sowieckie, podarowane przez kraje dawnego bloku wschodniego. Pozwalało to na ograniczoną aktywność lotnictwa, jednak zdecydowanie za małą jak na wymogi kontrofensywy. Nawet w obliczu szokującej indolencji rosyjskich sił powietrznych.

W zgodnej ocenie wielu analityków polska armia nie była gotowa do kontrofensywy. Pierwotnie mówiono głównie o braku przewagi powietrznej, lecz szybko okazało się, że słabości są także gdzie indziej. Rosjanie dobrze przygotowali się do obrony – stworzyli kilka linii umocnień i potężne pola minowe. Czołgi były wobec nich nieprzydatne, niekiedy wręcz bezbronne – na Polakach zemścił się brak dostatecznej liczby trałów przeciwminowych. Dramatycznie zabrakło systemów walki radioelektronicznej (WRE). W tej wojnie, w jej pełnoskalowej odsłonie, od początku używano dronów. Gdy ruszyła polska kontrofensywa, Rosjanie masowo wysłali w powietrze własne aparaty, zapewniając im szczelny parasol WRE. Bezpilotniki dziesiątkowały atakujące oddziały jeszcze na pozycjach wyjściowych. Co więcej, rosyjskim żołnierzom nie zabrakło motywacji do walki. W polskim sztabie zakładano, że silne pierwsze uderzenie wywoła u wroga panikę i doprowadzi do kaskadowego załamania frontu. Doświadczenia z działań na Lubelszczyźnie były w tym zakresie obiecujące…

Nic takiego się nie wydarzyło. A polskie oddziały nie osiągnęły nawet Ostródy. Na lewej flance uwikłały się w krwawe boje o Nowe Miasto Lubawskie, na prawej – w równie zaciekłe zmagania o Nidzicę. Obie miejscowości ostatecznie zajęto, ale obu powstałych przy okazji wybrzuszeń w rosyjskich liniach nie udało się połączyć. Po pięciu miesiącach „bicia głową w mur” naczelne dowództwo WP przyznało się do niepowodzenia kontrofensywy.

W listopadzie 2023 roku inicjatywa operacyjna przeszła w ręce Rosjan. Lecz ich atakom daleko było do rozmachu, z jakim armia rosyjska weszła do boju w lutym 2022 roku. Generałowie Federacji najwyraźniej postanowili skupić się na obronie dotychczasowych zdobyczy, do momentu, kiedy staną się one przedmiotem rozmów pokojowych.

Pod koniec drugiego roku konfliktu w pełnoskalowej odsłonie 90 proc. Polaków oczekiwało od władz i armii dalszego prowadzenia walki, niemal 80 proc. wierzyło, że zakończy ją pełne zwycięstwo, rozumiane jako przywrócenie granic sprzed 2014 roku. Rzadko kto zadowalał się samym zachowaniem niepodległości, choć świadomość, że stało się to mimo gigantycznej różnicy potencjałów między Rosją a Polską, była dla wielu Polaków powodem do dumy.

Inaczej przedstawiały się nastroje w krajach, które Rzeczypospolitej udzielały wsparcia. Zachodnie społeczeństwa były wojną coraz bardziej zmęczone, nasilała się presja na polityków, aby ograniczyć czy wręcz zakończyć wsparcie. Tym samym zmusić Warszawę do rozmów z Moskwą, a choćby i w formule „pokój za ziemie” (już zajęte terytoria Polski). Takie głosy silne były przede wszystkim za Odrą, gdzie coraz większy posłuch zyskiwała prawicowa i prorosyjska Alternatywa dla Niemiec (AfD). Niekorzystne dla Polski procesy społeczno-polityczne zachodziły też na Słowacji, gdzie władzę pod koniec 2023 roku przejęli populiści, deklarujący „dystans wobec wojny”. Oba kraje stanowiły huby logistyczne, przez które nad Wisłę docierała większość zagranicznej pomocy wojskowej. Wypadnięcie z koalicji wspierającej Rzeczpospolitą Niemiec i Słowacji byłoby dla Warszawy dramatem. Jeszcze większym ewentualna wolta USA – dotąd najhojniejszego donatora. Tymczasem w Stanach zaczynała się kampania wyborcza, a głównym kandydatem republikanów pozostawał były prezydent Donald Trump, zafascynowany Putinem ekscentryk i nade wszystko zdecydowany przeciwnik pomocy dla Polski. Pomocy, bez której Rzeczpospolita – z jej zdemolowaną przez wojnę gospodarką i przemysłem – mogłaby nie przetrwać.

Niezależnie od ponurych scenariuszy na przyszłość i ogólnych trudów wojny, na obszarze dwóch trzecich Polski toczyło się w miarę normalne życie. Na Szczecin, Poznań, Wrocław, Katowice, Kraków co jakiś czas spadały pociski manewrujące, zrzucane z bombowców strategicznych operujących nad Federacją. Rosjanie co kilka dni ostrzeliwali z artylerii Trójmiasto (szczególnie porzucony wcześniej Gdańsk). Ich rakiety i drony – odpalane z obszaru Białorusi – regularnie spadały na Lublin, zwłaszcza jego przedmieścia, mocno pokiereszowane w walkach z 2022 roku. Jednak najzacieklejsze ataki z wykorzystaniem pocisków dalekiego zasięgu i dronów wymierzone były w Warszawę (w której podczas prób oblężenia ucierpiało około 5 proc. zabudowy). Miejscowa obrona przeciwlotnicza – oparta na amerykańskich i niemieckich systemach – z powodzeniem udaremniała miażdżącą większość uderzeń. O stolicy Polski mówiło się, że ma najlepszą OPL w Europie, czego pośrednim dowodem były zagraniczne delegacje, co rusz przyjeżdżające do Warszawy (pociągami z Berlina, bo komunikacja lotnicza została w lutym 2022 roku zawieszona).

W podobnym tonie wypowiadano się o polskim wybrzeżu. I nie chodziło tylko o nagromadzenie wojska i przeszkód inżynieryjnych wzdłuż linii brzegowej od Gdańska po Świnoujście. Nadbrzeżne dywizjony rakietowe trzymały rosyjską Flotę Bałtycką z dala od lądu. Po utracie w kwietniu 2022 roku krążownika „Moskwa” – flagowej jednostki zgrupowania czarnomorskiego, wysłanej na Bałtyk do wsparcia inwazji – Rosjanie zrezygnowali z pomysłu przeprowadzenia operacji desantowej. Latem i jesienią 2023 roku Polacy wykonali kilkanaście uderzeń lotniczych na bazy w Bałtijsku i Królewcu. Wykorzystano w nich drony oraz zachodnie pociski manewrujące. Utrata kilku cennych jednostek, w tym trafionego w doku nowego okrętu podwodnego, zmusiła rosyjską admiralicję do ewakuacji większości floty do Petersburga (Kronsztadu). Latem 2023 roku nadbałtyckie plaże od Władysławowa po Międzyzdroje niemal jak przed wojną zapełniły się miłośnikami słonecznych i morskich kąpieli. Był to dowód niezłomności, żywotności, siły mechanizmów adaptacyjnych, tęsknoty za normalnością, ale i poczucia względnego bezpieczeństwa, żywionego przez Polaków.

Wakacyjne radości nie zmieniały faktu, że według danych ONZ z końca lata 2023 roku na świecie było sześć milionów polskich uchodźców. Najwięcej – 4,1 mln – przebywało w krajach Unii Europejskiej, połowa z tej grupy w Niemczech i Francji (kolejno 1,15 mln i 970 tys.). Dodatkowo ponad pięć milionów osób miało status uchodźców wewnętrznych, czyli nadal przebywających na terenie Polski, choć z dala od swoich domów. W sumie po 24 lutego 2022 roku miejsca stałego pobytu opuściło 15 mln Polaków. Od tego czasu do domów wróciło cztery miliony osób, spośród nich milion z zagranicy.

Do końca 2023 roku działania zbrojne kosztowały życie 70 tys. żołnierzy Wojska Polskiego, 150 tys. zostało rannych. Zginęło również 70 tys. cywilów, drugie tyle odniosło rany. Straty rosyjskie szacowano na 350 tys. poległych i rannych wojskowych. A wojna wciąż trwała…

*          *          *

Strach się bać, prawda? Ale dzięki Ukraińcom, którzy w ciągu trzech ostatnich lat drastycznie pogruchotali rosyjską armię, taki scenariusz, zwłaszcza z uwzględnieniem rzeczywistych realiów, jest mało prawdopodobny.

A propos tychże realiów – Polska jest gdzie jest, w znacznie lepszej sytuacji niż Ukraina w 2014 i 2022 roku. Lękamy się o wiarygodność naszego najważniejszego sojusznika – chyba słusznie – ale to nie zmienia faktu że są inni, a i my mamy „twarde argumenty”. Na przykład coś, czego zabrakło Ukraińcom, a co świetnie zilustrował Bartek Bera, jeden z najlepszych fotografów lotniczych w Europie. Nowoczesne, dobrze wyszkolone i wyposażone siły powietrzne. Ktoś powie, że małe. Nominalnie owszem, ale każdy z naszych „efów” wart jest więcej niż kilkanaście rosyjskich maszyn i ich pilotów. A teraz przemnóżcie to razy potencjał całej „naszej” Europy.

Załączam więc do wpisu Bartkowe zdjęcia, bo owszem, chcę Was skłonić do refleksji, ale zarazem zrobić coś, co robię od trzech lat. Dać optymizm i nadzieję.

Na zdjęciach, obok naszych „szesnastek” z 31. Bazy Lotnictwa Taktycznego, widzimy też norweskie F-35. Sojusznicy pełnią w Polsce rotacyjny dyżur bojowy, stąd pod ich skrzydłami „ostre” uzbrojenie. Oglądam te fotografie raz za razem i trudno mi oprzeć się wrażeniu, że „jest moc!”.

—–

Moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

„Alfabet…” – z autografem i pozdrowieniami – możecie nabyć w sklepie na Patronite. Są tam też inne moje książki, w tym powieści, które napisałem i wydałem „w czasach afgańskich”, reportaż z tamtego okresu oraz political/war fiction, dziejące się w realiach pandemii i rosyjskiej agresji militarnej na Polskę. Całą ofertę znajdziecie na stronie pod tym linkiem.

Zasadzka

Dziś będzie nieco lżej (choć nie do końca…), a post ów dedykuję przede wszystkim nowym Czytelnikom, którzy pojawili się tu w ostatnim czasie. Poniżej fragment powieści pt.: „Międzyrzecze. Cena przetrwania”. Wydałem tę książkę w 2019 roku i do głowy mi wówczas nie przyszło, jak bardzo antycypuję przyszłość. Z tą różnicą, że u mnie wojna toczy się między rosją a Polską, nie Ukrainą. Ale ów wymyślony konflikt (założyłem, że rozgrywa się w 2021 roku) z dużym podobieństwem przebiega tak, jak rzeczywiste rosyjsko-ukraińskie zmagania.

Polecam lekturę wpisu, z nadzieją, że skłoni Was do sięgnięcia po całą powieść. Informacje o tym, gdzie i jak ją nabyć znajdziecie pod tekstem.

Tam też zamieszczam przyciski „wsparciowe”, wszak piszę – także książki! – w istotnej mierze dzięki Wam, Waszym „kawom” i subskrypcjom. Z góry dziękuję za dokonane i kolejne wpłaty! No i do sedna.

—–

Okolice Świdnika, rejon natarcia 2 Gwardyjskiej Dywizji Zmechanizowanej, 28 lipca, środa

Odstrzelona wieża T-72 leżała do górny dnem, kilkanaście metrów od zakopanego w ziemi podwozia. Wokół walały się kostki reaktywnego pancerza, łuski wystrzelonych pocisków, wyrzucone siłą podmuchu elementy wyposażenia czołgu. Były też dwa ciała – nadpalone, poskręcane i zdekompletowane. Jednemu z czołgistów brakowało głowy. Wnętrzności wylewały się przez otwór w szyi, gęsto obsadzony rojem much. Nogi drugiego z trupów kończyły się wraz z udami. Tego Polaka ogień usmażył aż do piersi, zwęglone kikuty nie wyglądały tak strasznie. Za to twarz żołnierza…

Władimir Sokołow splunął z obrzydzenia. Z pustego oczodołu wyleciał właśnie insekt, inne dobierały się do resztek zawartości drugiego oka. Wysoka temperatura nie tylko zniszczyła narząd wzroku – strawiła też włosy i w kilku miejscach skórę głowy, odsłaniając fragmenty czaszki.

Pułkownik pochylił się nad poległym i dotknął palcami jego nadpalonego kombinezonu.

– Takie samo gówno jak nasze – szepnął pod nosem. Polscy czołgiści – podobnie jak rosyjscy pancerniacy – wciąż nie doczekali się trudnopalnych mundurów. W trzecim dziesięcioleciu XXI wieku, gdy w armiach używano już tylu technologicznych cacek, było to trudnym do zrozumienia faktem. Pułkownik westchnął. „Z drugiej strony…” – pomyślał – „…nawet najlepszy materiał by was nie uratował”. Rozlane plamy stopionego piasku jasno wskazywały, że w tym miejscu niedawno rozpętało się prawdziwe piekło. – Mieli, co chcieli – skwitował swoje rozważania Sokołow.

Zaczęli Polacy. Rosjanin musiał przyznać, że wróg był świetnie wstrzelany w szosę, którą przemieszczał się jego batalion zmechanizowany. Przeciwnik zajął trzy pobliskie wzgórza, ustawiając na nich zamaskowane czołgi. To one zagrzmiały jako pierwsze. Na rozkaz Sokołowa ostrzeliwane transportery usiłowały rozpełznąć się na boki. Lecz gdy tylko kilka pierwszych BTR-ów zjechało na pola, dwa z nich niemal dosłownie utonęły w grząskim, zalanym wcześniej gruncie. Trzy maszyny jakoś zdołały wrócić na utwardzoną jezdnię. Na próżno – dwie z nich wkrótce trafiły pociski z czołgowych armat Polaków.

Pułkownik początkowo spanikował. Zwłaszcza gdy do walki włączyły się ekipy wyrzutni przeciwpancernych, rozmieszone kilkaset metrów od drogi. Z lewej i prawej przyleciały rakiety, niszcząc kilka kolejnych wozów. Sokołow rozkazał piechocie opuścić transportery. Intencje miał dobre, pojazdy bowiem były jak trumny. Wtedy jednak do akcji weszły kolejne sekcje ogniowe wroga. Kępy wysokiej trawy – całkiem nieźle widoczne z szosy – okazały się stanowiskami karabinów maszynowych i moździerzy. Polacy cięli po podwładnych pułkownika przez dobre dwie minuty. Ten wreszcie zarządził odwrót, co oznaczało przepychanie się między uszkodzonymi i zniszczonymi transporterami.

Sokołow nie zamierzał odpuszczać. I wróciła mu zimna krew. Jego żołnierze mieli na wyposażeniu Kornety – zestawy przeciwpancerne nie gorsze od posiadanych przez Polaków Spike’ów. W zamieszaniu, które powstało na drodze, nieprzyjaciel przeoczył operatorów, którzy pędem rozstawili przenośne zestawy. Oba zagrzmiały niemal jednocześnie i dwie rakiety pomknęły w stronę czołgów. Kornety nie pudłowały – oba polskie T-72 zamilkły. Trzeci już wcześniej wyłączył się z walki, co pułkownik zarejestrował mimo potężnej dawki innych bodźców. Uznał wtedy, że ten przeciwnik nie stanowi już zagrożenia. Najpewniej miał kłopoty z armatą, tak dalece wysłużoną, że po kilku strzałach często odmawiała posłuszeństwa. Wywiad wojskowy informował o tym w specjalnym biuletynie, rozesłanym do jednostek liniowych tuż przed inwazją.

Odwrót, choć początkowo chaotyczny, szybko nabrał cech zorganizowanego. Batalion Sokołowa był w końcu elitą rosyjskiej armii. Nie przekładało się to jakoś szczególnie na wyposażenie, lecz na dyscyplinę i profesjonalizm – owszem. Wycofujące się wozy coraz skuteczniej odgryzały się Polakom. 30-milimetrowe armaty gasiły stanowiska jedno po drugim. Nie próżnowali również strzelcy. Ci jednak bardziej skupiali się na ewakuacji rannych kolegów.

Dziewięć minut po pierwszej salwie Rosjanie wyszli spod ognia. I z miejsca dostali cios w plecy. Niczym duchy pojawiły się za nimi cztery Rosomaki, niszcząc kilkanaście ciężarówek z amunicją i zaopatrzeniem. A potem przecięły szosę i pomknęły w las, sobie tylko znaną ścieżką. Za ostatnią z maszyn pofrunął Kornet, znów zaliczając bezbłędne trafienie. Rakieta przebiła tylny właz i rozniosła eksplozją wnętrze polskiego transportera. Makabryczny widok resztek ciał załogi i desantu nie ukoił emocji pułkownika. Był wściekły i z ogromną niecierpliwością oczekiwał na lotnicze wsparcie, wywołane kilka minut wcześniej. „Polacy wciąż wodzą nas za nos!” – Sokołow myślał o nieprzyjacielu z mieszaniną nienawiści i podziwu. „Oszukali nasz wywiad, dymają nasze rozpoznanie. Teren miał być czysty, a ja wpadłem w zasadzkę, jakby to był Afganistan sprzed czterdziestu lat!”

Samoloty operujące z bazy w białoruskich Baranowiczach przyleciały na bardzo niskim pułapie. Obładowane rakietami szturmowe Su-25 zjawiły się bez myśliwskiej osłony. To akurat pułkownika nie zdziwiło. Był w Polsce już czwartą dobę, a tylko raz oglądał pojedynczy F-16, szybko zresztą strącony przez rosyjską maszynę. Niska aktywność lotnictwa nieprzyjaciela dawała Rosjanom duży komfort, pozwalała też na zalecane przez dowództwo oszczędności. A przecież myśliwce były wyjątkowo paliwożerne…

Samo wspomnienie tego rozkazu kłuło w dumne serce Władimira Sokołowa. Rosja, śpiący na złożach ropy największy kraj świata, z trzecią co do wielkości armią, zmuszała swoich żołnierzy do powściągliwego używania środków bojowych i paliw. „Musi być z nami naprawdę źle…” – stwierdził pułkownik, gdy dowódca dywizji poinformował go o „wytycznych materiałowych”.

Suchoje przeorały teren, na którym Polacy urządzili zasadzkę – nikt tam nie miał prawa przeżyć. Gdy szturmowce odleciały, Sokołow – na burcie pierwszego wozu – wrócił w miejsce potyczki. Potem, ze wzgórza, gdzie Polacy ustawili jeden ze swoich czołgów, przyjrzał się pobojowisku.

Źle to wyglądało.

Wciąż stał w tym samym miejscu, słuchając raportu zastępcy. Informacja o utraconych bezpowrotnie jedenastu transporterach niespecjalnie go zmartwiła. Na stacji kolejowej w Brześciu na własne oczy widział całe eszelony zapasowych wozów, których liczba pozwoliłaby na odtworzenie co najmniej kilku takich batalionów, jak jego. Co ciekawe – Sokołow przypomniał sobie swoje zdziwienie – dworca i cennych zapasów nie ochraniały żadne oddziały przeciwlotników. Żadna, choćby najmniejsza wyrzutnia czy armata. Dowództwo sił inwazyjnych najwyraźniej uznało, że Polacy nie przeprowadzą ataku na białoruskie terytorium. Na teren innego kraju, z którym Rzeczpospolita przecież nie walczyła. „Innego kraju…” – pułkownik zadrwił w duchu, przypominając sobie wyjaśnienia komendanta stacji, zestawione z obrazkiem wygiętego w służalczej postawie prezydenta Białorusi. Zaraz jednak spoważniał. Sprzęt sprzętem, ale z ludźmi było już znacznie gorzej – stracił ich czterdziestu sześciu, od początku wojny pięćdziesięciu trzech. Miał siedemdziesięciu rannych, w większości na tyle ciężko, że ich powrót do walki w najbliższych tygodniach nie był możliwy. „Niemal czwarta część stanu wyjściowego” – przełknął głośno ślinę.

Raz jeszcze spojrzał na zabitego czołgistę. Miał ochotę kopnąć w zwęglone kikuty Polaka. Z trudem się powstrzymał, splunął jednak na trupa.

– Towarzyszu pułkowniku – usłyszał głos jednego z poruczników. Odwrócił się w stronę młodego oficera. – Proszę spojrzeć – mówił tamten, wskazując ręką na wytyczoną pośród zalanych pól ścieżkę, wyłożoną wąskimi betonowymi płytami. – Tędy się poruszali. – Chłopak miał na myśli Polaków, którzy użyteczną dotąd ziemię zmienili w bagno, tylko po to, by narobić im kłopotów.

Ścieżka prowadziła do wsi, nad którą górował czerwony, ceglany kościół. Bito w nim w dzwon, na co Sokołow zareagował zmarszczeniem brwi.

– Ilu ludzi masz w plutonie? – spytał porucznika.

– Dwudziestu – zameldował oficer.

– Zbierz ich i za mną – rozkazał pułkownik, zakładając na głowę hełm. – Przejdziemy się na spacer – dodał, patrząc w stronę świątyni.

—–

I co, czyta się? Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści, także książek?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby zainteresowane nabyciem „Międzyrzecza…”, w wersji z autografem, oraz kilku innych moich pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Książka jest również do nabycia w sklepie internetowym Wydawcy.

Nz. Zniszczony rosyjski czołg. Zdjęcie ilustracyjne/fot. własne