Ślepota

Od wielu miesięcy nad Wisłą – i dalej na zachód aż za ocean – postrzegamy sytuację Ukrainy i rosji w nazbyt asymetryczny sposób. Ta pierwsza „ledwo żyje”, druga jawi się niczym twór z teflonową powłoką, po której „wszystko spłynie”. Skądinąd przekonanie obywateli wolnego świata do takiej wizji należy uznać za duży sukces (pro)rosyjskiej propagandy. Nie zmienia to faktu, że ta percepcja – delikatnie rzecz ujmując – kłóci się z realnym stanem rosyjskiej gospodarki i armii.

O ich kondycji pisałem już nie raz, nie będę więc sięgał po szczegóły, a poprzestanę na wyjściowej tezie: widzimy słabnącą Ukrainę – która rzeczywiście jest w złej sytuacji – i nie dostrzegamy słaniającej się rosji. A że ta „selektywna ślepota” jest także udziałem wielu zachodnich polityków, jej skutki mogą być katastrofalne.

I o tym pisałem przedwczoraj, poświęcając uwagę głównemu rozgrywającemu Zachodu, jakim niebawem stanie się nowy prezydent USA. Pozwólcie, że przypomnę niezbędne fragmenty. Uważam, że Trump może rosjanom dać złudzenie siły i sprawczości. Tak się stanie, jeśli Ameryka porzuci Ukrainę, czyli przymusi Kijów do zawarcia pokoju na warunkach bardziej komfortowych dla Kremla. Na przykład takich, że Ukraina nie tylko godzi się na status quo, ale i wycofuje z objętych roszczeniami obwodów zaporoskiego i chersońskiego. Co nadal będzie moskiewską porażką (bo rosja chciała więcej), zarazem mając postać na tyle poważnej zmiany granic, że da się ją sprzedać jako rosyjskie zwycięstwo. A jeśli rosjanie uwierzą w opowieść o spektakularnym sukcesie „spec-operacji”, nakarmią nią swój imperializm, nie tylko mogą uznać, że było warto. Mogą poczuć chęć na więcej.

Zresztą putin wcale nie musi ulegać iluzjom, może mieć świadomość, że wojna w Ukrainie przetrąciła kręgosłup jego armii. Problem w tym, że kryzysy, jakie zafundował rosji angażując ją w kosztowną wojnę, prędzej czy później „wybuchną mu w twarz”, wywołają fale społecznego niezadowolenia, pewnie i buntu. Z jego perspektywy może się okazać, że lepiej „uciec do przodu”, wejść w kolejną „zwycięską wojnę”. „Obywatele” rosji są na takie bodźce podatni – powiedzą sobie „biedujemy, ale znów kogoś pobiliśmy!”. Agresją skompensują niedostatki. W którymś momencie rzeczywistość dobierze im się do skóry, ale putin nie potrzebuje dekad. Jest starcem, zostało mu kilkanaście lat życia. Trump może dać mu komfort na najbliższe cztery, zwłaszcza jeśli wycofa wojska USA z Europy, a NATO sparaliżuje decyzyjną obstrukcją.

Nie, putin nie zaatakuje Polski, to dla rosji za duże wyzwanie. Przedwczoraj sugerowałem, że może zwrócić się ku któremuś z państw nadbałtyckich. Nie wycofuję się z tego przypuszczenia, choć dziś bardziej prawdopodobne – bo obciążone mniejszym ryzykiem – wydają mi się inne cele: Mołdawia lub Gruzja. „Trump nie kiwnie palcem”, jeśli na Kremlu weźmie górę taka kalkulacja, kolejny kraj dotkną „rakietowe dobrodziejstwa” ruskiego miru.

Wszak niezależnie od obiektywnej słabości – po skończonej czy zawieszonej wojnie z Ukrainą – rosja byłaby w stanie wystawić kontyngent zdolny do zajęcia Gruzji i Mołdawii. Niewielka powierzchnia obu krajów, słabość ich sił zbrojnych, ale i obecność całkiem pokaźnych grup ludności o prorosyjskim nastawieniu działałyby tu na korzyść Kremla.

Do Gruzji federacja ma dostęp bezpośredni, z Mołdawią byłby większy kłopot, ta bowiem otoczona jest przez Ukrainę i Rumunię, a od najbliższej rosyjskiej granicy dzielą ją setki kilometrów. Pamiętajmy jednak, że Mołdawię toczy prorosyjski rak w postaci Naddniestrza, zbuntowanej prowincji. Próba wybicia korytarza lądowego do tej „republiki” wzdłuż brzegu Morza Czarnego była jednym z początkowych celów rosjan, gdy w lutym 2022 roku zaatakowali Ukrainę. Operacja się nie powiodła – najeźdźcy doszli pod Mikołajów, potem zostali zepchnięci do Chersonia, a ostatecznie utracili i to miasto, wycofując się na wschodni brzeg Dniepru. Siedzą tam do dziś, bez widoków na wznowienie działań ofensywnych, do czego brakuje im sił i środków.

Jeśli nie lądem, to może morzem? Rzecz w tym, że Naddniestrze (i cała Mołdawia) nie ma dostępu do czarnomorskiego akwenu. Ewentualny desant morski musiałby nastąpić na obszarze Jedysanu czy dalej na południowym-zachodzie, w Budziaku – tym kawałku Ukrainy, który leży „pod” Mołdawią. Co de facto oznaczałoby otwarcie kolejnego frontu w wojnie Moskwy z Kijowem, a w naszym scenariuszu ponowne rozpoczęcie działań zbrojnych, co czyni tę opcję mało prawdopodobną. Desant wojsk powietrznodesantowych? W warunkach wojny z Ukrainą przerzut spadochroniarzy z Krymu byłby ryzykowną operacją – ukraińska obrona przeciwlotnicza w rejonie Odesy jest silna i wiele wyładowanych spadochroniarzami Iłów-76 nie dotarłoby do celu. A co dopiero mówić o utrzymaniu mostu powietrznego. Ale jeśli Kijów i Moskwa zawrą porozumienie pokojowe, wspomniane zagrożenie zostanie zniesione. WDW wylądują w Naddniestrzu i ruszą dalej na zachód.

Albo i nie ruszą, jeśli wolny świat im na to nie pozwoli. Jest oczywistą oczywistością, że Europa – silna skumulowanym potencjałem militarnym i gospodarczym, ale słaba rozdrobnionym, zdecentralizowanym przywództwem – musi „przepracować” swój status. Zostawmy te rozważania na inny tekst, na potrzeby tego podkreślmy, że idzie tu o wyzwanie długofalowe. Tymczasem przeciwdziałać rosji trzeba „tu i teraz”, a najmocniejsze narzędzia są w rękach USA.

Tylko twarde wsparcie Ameryki dla Ukrainy może pozbawić rosjan złudzeń o własnej sile i sprawczości. Nie zrozumcie mnie źle, nie występuję w roli chorążego militaryzmu; też chciałbym, żeby wojna na Wschodzie się skończyła. Ale dobrze wiem, że zły pokój to nie jest pokój, a przedpokój do kolejnej wojny – zwykle gorszej niż poprzednia; taką naukę i nauczkę niesie nam historia. Mówiąc konkretnie, rosję trzeba bardziej poharatać, poprawiając pozycję negocjacyjną Ukrainy, to po pierwsze. I po drugie, poprzez szeroko rozumianą dotkliwość skutków wojny wybić ze łba rosjanom chęć do następnej „spec-operacji”. Tu rzecz jasna konieczne jest utrzymanie reżimu sankcyjnego, na lata – ale to kolejna kwestia na oddzielny tekst.

Skupmy się na kwestiach militarnych. „Politico” donosi, że Waszyngton zamierza zintensyfikować dostawy uzbrojenia do Ukrainy. Tak, by obiecane niedawno 6 mld dol. wykorzystać przed upływem kadencji Joe Bidena. Lepiej późno niż później, chciałoby się rzec w ponurym tonie, zarazem trudno zaprzeczyć, że to całkiem pokaźny zastrzyk. A gdyby jeszcze „wzbogacić” go o polityczną zgodą na używanie amerykańskiej broni na terenie rosji…

Pamiętacie, co się stało latem 2022 r., w efekcie używania przez Ukraińców wyrzutni Himars? Ich zasięg (do 80 km) i precyzja pozwoliły na masowe niszczenie rosyjskich magazynów. Zmusiło to rosjan do porzucenia idei dużych składów, tworzonych tuż na zapleczu stanowisk bojowych. Artyleria moskali się zadławiła, żołnierze nie mieli co jeść. Operacja ofensywna ustała, szerzył się defetyzm, który przesądził o wrześniowej klęsce agresorów na Charkowszczyźnie. Ten efekt osiągnięto z wykorzystaniem nieco ponad tysiąca rakiet systemu Himars. Zaledwie tysiąca…

To teraz wyobraźmy sobie skutki „himarsowania 2.0”, na głębokość 300 km, z uwzględnieniem zaplecza na macierzystym terytorium rosji. Nie trzeba niemożliwego – szybkich dostaw setek Abramsów czy dziesiątek F-16 – by zadać rosjanom bolesny kop w krocze.

Niechby to było „dziedzictwo Bidena” i niechby Trump poszedł tym tropem. Miał świadomość rosyjskich słabości i skutków ich niedostrzegania. Wykorzystał ułamek siły Ameryki, jeśli rzeczywiście chce, by była wielka.

—–

Dziękuję za lekturę! Dobrego długiego weekendu Wam życzę. Nim oddacie się jego atrakcjom zerknijcie proszę życzliwym okiem na przyciski poniżej. Kierują do miejsc, gdzie możecie wesprzeć moje pisanie „kawą” lub subskrypcją. Tymczasem, co do znudzenia przypominam, to głównie dzięki Wam powstają moje teksty, także ten.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby zainteresowane nabyciem moją najnowszej książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. Zdjęcie ilustracyjne/fot. SzG ZSU

Młotkowy

Rosyjska propaganda latami wmawiała odbiorcom, że federacja dysponuje „drugą armią świata”. Status ten miał być z jednej strony dziedzictwem potężnej armii radzieckiej, z drugiej, efektem wieloletniej modernizacji, rozpoczętej w pierwszej dekadzie XXI w. Na ów przekaz nabrali się nawet specjaliści – cywilni i mundurowi – w przededniu inwazji spekulując, że rosjanie przeprowadzą atak według zachodnich wzorców nowoczesnej wojny. Że „od ręki”, korzystając z dalekonośnej precyzyjnej amunicji, dokonają potężnego uderzenia w kluczowe elementy ukraińskiego systemu obronnego.

Lecz minęła pierwsza doba inwazji, a rosjanie użyli niewiele ponad stu rakiet. W kolejnych dniach jeszcze mniej, tysiąc po trzech miesiącach działań. Intensywność precyzyjnego ognia dramatycznie niska jak na „drugą armię świata”. By rzucić na kolana kraj wielkości Ukrainy, moskale musieliby strzelać 4-5 razy więcej. Musieć a móc robi różnicę…

Armia rosyjska weszła do wojny bez należytego zapasu precyzyjnej amunicji (nie tylko rakietowej). I bez zdolności bazy przemysłowej, by ów zapas zapewnić. Ale to nie zapóźnienie technologiczne oraz jego skutki zrujnowały wizerunek „drugiej armii świata” – zadecydowały o tym braki w dużo bardziej prozaicznych kompetencjach. Najpierw bowiem „umarła” rosyjska logistyka. Po prawdzie stało się to jeszcze przed inwazją, którą poprzedziło długotrwałe sterczenie w polu wyznaczonych do operacji oddziałów. Pal licho, gdy było ciepło, a reżim gotowości bojowej pozwalał na liczne przepustki. Problem zaczął się późną jesienią 2021 r., gdy spadkowi temperatury towarzyszyło podniesienie poziomu alertu. Wieczorem 24 lutego 2022 r. – po obejrzeniu kilku filmów z udziałem wziętych do niewoli rosjan – napisałem na Facebooku: „(…) to w dużej mierze wystraszeni poborowi. Chłopcy. Z oznakami wyziębienia i dłuższego nadużywania alkoholu. Mści się pozostawienie na długie tygodnie wojska w zimowym stepie”.

Kilka dni wcześniej w mediach wypłynęło zdjęcie zrobione w obwodzie kurskim przy granicy z Ukrainą. Przedstawiało kilkudziesięciu rosyjskich wojskowych w niewielkiej sali dworcowej. Żołnierze leżeli jeden przy drugim, ściśnięci, korzystając z dobrodziejstwa ogrzanego pomieszczenia. Zaraz potem mieli wracać do zimnych namiotów, ale w tamtej chwili większość z nich drzemała. Wyglądali niczym sterta zwłok, w najlepszym razie stos rannych. „Chyba putin rzeczywiście blefuje, chce jedynie Ukrainę przestraszyć”, przyszło mi do głowy, w której nie mieściło się, że z wojskiem w tak fatalnej kondycji można planować agresję. Wtedy nie miałem jeszcze pojęcia, że żołnierzom wydano przeterminowane racje żywnościowe, a wozom przewidzianym do wykonania szybkich i głębokich rajdów nie zapewniono dostatecznej ilości paliwa.

27 lutego 2022 r. sieć była już nabita materiałami kręconymi przez ukraińskich cywilów, obrazującymi skutki załamania się rosyjskiej logistyki. Głodnych żołnierzy szabrujących sklepy i wymuszających jedzenie od przypadkowych osób czy wojskowych kierowców kradnących ropę ze stacji paliw. Najbardziej szokowały obrazki porzuconych czołgów, dział samobieżnych i transporterów opancerzonych. Sprzęt nie był zniszczony, nie nosił śladów uszkodzeń – po prostu, nie było doń paliwa. Gwoli uczciwości warto nadmienić, że niekiedy rosyjscy pancerniacy – chcąc uniknąć udziału w walkach – sami opróżniali baki.

Drugi zawał rosyjskiej logistyki nastąpił latem 2022 r., w efekcie używania przez Ukraińców wyrzutni Himars. Ich zasięg (do 80 km) i precyzja pozwoliły na masowe niszczenie rosyjskich magazynów. Zmusiło to rosjan do porzucenia idei dużych składów, tworzonych tuż na zapleczu stanowisk bojowych. Rosyjska artyleria się zadławiła, żołnierze nie mieli co jeść. Operacja ofensywna ustała, szerzył się defetyzm, który przesądził o wrześniowej klęsce agresorów na charkowszczyźnie. Odsunięcie magazynów na odległość 100 km od frontu przyniosło ulgę, ale i nowe kłopoty. Rosyjska logistyka bazuje na kolei, co wraz z niedostateczną liczbą aut i opartym o siłę ludzkich rąk załadunkiem skutkuje „zjawiskiem zasięgu ciężarówki”. Maksymalnie 100 km od najbliższej linii kolejowej – tyle wynosi odległość pozwalająca na efektywne działania rosyjskich jednostek wojskowych. Im ten dystans się zwiększa, tym bardziej szwankują dostawy. Pod koniec drugiego roku pełnoskalowej wojny szwankują regularnie.

Rosyjskie słabości, dekomponujące mit „drugiej armii świata”, można być wymieniać godzinami. Byleby nie zapomnieć, że rosjanie również uczą się i wyciągają wnioski.

Jakie? Przeczytacie o tym w dalszej części tekstu. Opublikowałem go w portalu Interia.pl – oto link do całości.

Nz. Szef sztabu generalnego armii rosyjskiej gen. gierasimow…/fot. MOFR